Ze wspomnień Tadeusza Sadeckiego
Moi rodzice, Franciszek i Tekla Sadeccy, z czwórką małych dzieci: Michałem, Heleną, Tadeuszem i Marianem, do 1939 r. mieszkali w wynajętym mieszkaniu w Pruchniku. Ojciec był pracownikiem sądu, mama zajmowała się domem.
W lecie 1939 roku ojciec dostał urlop i pojechaliśmy w odwiedziny do babci, do Mostów Wielkich, w powiecie żółkiewskim. Tu zastał nas wybuch
II wojny światowej. Nikt nie przypuszczał, że zostaniemy na dłużej, że dom babci stanie się, na lata, naszym domem. Nie mogliśmy wrócić, bo po jednej stronie Sanu byli Niemcy, a po przeciwnej Rosjanie.
Mieszkaliśmy w domu dwurodzinnym (bliźniaku) w centrum miasta. Mamie i babci w prowadzeniu domu i w opiece nad dziećmi pomagała ciocia, osoba wolnego stanu. Żyło się nam dostatnio i spokojnie.
Z dalekiego Wołynia dochodziły wieści o dokonywanych mordach na Polakach, ale mówiło się: „wielka tragedia, ale u nas jest bezpiecznie ze względu na stacjonujące w Mostach wojsko, które było gwarantem bezpieczeństwa. Niestety, rzeczywistość okazała się zgoła inna. Na początku lutego dokonano w mieście pierwszego napadu na polską rodzinę. Pewnego wieczoru ktoś zapukał do naszych drzwi. Kiedy ciocia je otworzyła, padł strzał. Śmiertelna kula trafiła ojca, druga siostrę, która spadła pod stół. Mama, krzycząc, złapała się za głowę. Kula przeszyła jej ręce, raniła twarz, przeszła przez podniebienie. Cud, że nie zginęła. Ja z bratem schowaliśmy się pod stół. Brat został ugodzony kulą w plecy – zrobiła mu dziurę, którą miał do końca życia. Zamaskowani bandyci uciekli. Zrozpaczona mama, ostatkiem sił, pobiegła ostrzec rodzinę swojego brata, a mego wujka, mieszkającego przy tej samej ulicy. Stamtąd zabrali ją, na długie tygodnie, do szpitala.
Kiedy siedzieliśmy, ja i brat, przerażeni w kuchni, pod stołem, do domu wpadli Niemcy i kazali nam zbierać łuski po nabojach, było ich kilkadziesiąt, po czym zawieźli nas do wujka, gdzie przebywaliśmy do czasu przyjścia mamy ze szpitala. Pochówkiem zamordowanego taty i siostry zajęła się rodzina, zrobiła porządek w domu, zmyła krew, a było jej bardzo dużo. Po kilku tygodniach mama wróciła ze szpitala.
Któregoś dnia, wieczorem, przyszła do nas, ukradkiem, sąsiadka Ukrainka i powiedziała: „ Sadecka, tu w domu dziś nie śpijcie” – było to ostrzeżenie. Mama opowiadała, że w szpitalu ordynator wypytywał ją o sprawców, bandytów, czy nie poznała ich. Wcześniej, pielęgniarka, zakonnica, powiedziała mamie, żeby nie mówiła, kto napadł, bo nie doczeka rana. Mama oczywiście rozpoznała oprawców.
W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku przyszedł do nas mężczyzna, przypuszczalnie „tajniak” i pokazał zdjęcia kilku mężczyzn. Mama rozpoznała banderowca, który dokonał mordu na naszych najbliższych. Był nim nasz sąsiad – Chodowański. Okazało się, że mieszkał we Wrocławiu, był na wysokim stanowisku. Mężczyzna zapewniał, że oprawcę dosięgnie zasłużona kara, a mama będzie wzywana w celu złożenia zeznań. Proces się nie odbył. Sprawa ucichła.
Wracając do sytuacji w Mostach, muszę powiedzieć, że było coraz bardziej niebezpiecznie. Pamiętam, że był ciepły, wiosenny dzień 1946 roku, proboszcz, ks. Kozioł, załatwił od Niemców samochód i obstawę, i zostaliśmy przewiezieni na stację w Żółkwi, skąd przyjechaliśmy do Przeworska, gdzie zamieszkaliśmy w baraku, z kilkoma innymi rodzinami. Warunki były okropne, było zimno, ciasno, bez możliwości umycia się. Dokuczały nam wszy.
Księża w parafiach ogłaszali, aby przyjmować uchodźców. Po nas zgłosiła się rodzina z Hadli Szklarskich. Po krótkim pobycie u nich sąsiad, p. Ryś, zawiózł nas do Pruchnika. Przyjęła nas gospodyni domu, w którym mieszkaliśmy przed wojną. Tu spędziliśmy 3 lata, od 1946 do 1949 roku. Łatwo nie było, utrzymywaliśmy się z emerytury po ojcu. Ja i bracia rozpoczęliśmy edukację szkolną. Mama zaprzyjaźniła się z p. Gronkowską, która wcześniej osiedliła się w Jarosławiu i, z jej pomocą, przybyliśmy do tego miasta. Zamieszkaliśmy przy ul. Jasnej. Życie toczyło się dalej. Ja i moje rodzeństwo kontynuowaliśmy naukę w szkole im. S. Konarskiego.
W Mostach zostawiliśmy nie tylko groby najbliższych i znajomych, ale też wielu sąsiadów i przyjaciół. Jednym z nich był Marian Kładny (inż. górnik, studia skończył w Moskwie), który odnowił naszą rodzinną mogiłę. Ostatni raz rozmawiałem z nim w 2013 roku. Powiedział wówczas, aby nie rozmawiać przez telefon o polityce. Często oglądam zdjęcia i wspominam tamte dobre przedwojenne lata.