Wojciech Niedźwiecki – Wspomnienia z Kresów

Urodziłem się w malowniczej okolicy Roztocza 12 sierpnia 1936 roku  w Majdanach, (gmina  Ulicko Seredkiewicz* – w II Rzeczypospolitej do 1934 r. była samodzielną gminą, następnie należała do zbiorowej wiejskiej gminy Potylicz  w powiecie rawskim,  w woj. lwowskim.) Majdany liczyły zaledwie 24 numery, ale do gminy należały też inne pobliskie wsie i przysiółki, np. : Łęg, Wysiecz, Sasy, Mazury, Podchwaszcze, Lasy, Brzezina, Kąt, Sośnina, Szczerzec, Lasowa, Lipnik – stąd numer naszego domu 365. Po tych miejscowościach nie ma już obecnie śladu. Miałem dziewięcioro rodzeństwa, 5 sióstr i 4 braci. Rodzice  Marcin (ur. 1886), Katarzyna (ur. 1893) wspominali, że pradziadkowie przybyli na Roztocze z Mazowsza, gdzie ziemie były piaszczyste i mało urodzajne.
Mieliśmy duże gospodarstwo. Rodzice zajmowali się rolnictwem, sadownictwem i pszczelarstwem. Obok nowego, murowanego i podpiwniczonego domu (jeden pokój był jeszcze niewykończony) i budynków gospodarczych rozciągał się sad. Ojciec był miłośnikiem sadownictwa, sam szczepił jabłonie. Na podwórzu nie było kopanej studni głębinowej, wodę lodowatą i czystą jak kryształ czerpało się z ocembrowanego źródła. Woda stale przelewała się przez cembrowinę. Całe gospodarstwo było otoczone ogromnymi lipami. Dlatego mamę – bo była to jej ojcowizna – nazywano Lipową. W czasie kwitnienia lip roznosił się zapach miodu. Ojciec miał dużą pasiekę.

Zaczynały już dochodzić do nas niepokojące wieści o mordach na Polakach, dokonywanych przez bandy UPA na Wołyniu, w Stanisławowie, Stryju i w innych miejscowościach wschodniej Małopolski. Wkrótce wieczorami i w nocy pojawiały się na horyzoncie łuny pożarów. Z każdym dniem stawały się one wyraźniejsze i większe. Wtedy dwa tygodnie nie nocowaliśmy w domu, tylko w lesie, z obawy, że przyjdą Ukraińcy nas mordować.

Pewnego dnia – była wiosna, w maju 1944 roku, tuż przed zachodem słońca – gościńcem za naszym domem, (od drogi dzielił nas głęboki parów, lasek i rzeczka), szła grupa około 60 uzbrojonych Ukraińców, gęsiego jeden za drugim. Mój brat Michał, który ich dostrzegł
z ukrycia, rozpoznał wśród nich młodych mężczyzn, którzy z nim pracowali przy koniach
w folwarku (przy dworze pana Antoniego Skibińskiego w Wysieczy – pałacyk znajdował się ok. pół kilometra od naszej wsi, a rok przed naszą ucieczką Ukraińcy zabili właściciela w czasie spaceru po jego własnym lesie.)  Ukraińcy ominęli naszą wieś, która liczyła zaledwie 24 gospodarstwa, a poszli w kierunku wielkiej wsi Mazury, położonej o pół kilometra od nas. Znajdowały się tam kościół, szkoła, świetlica, urząd gminy i cmentarz. Tej nocy wieś została zupełnie spalona przez bandy UPA. Nocą banderowcy zabili 67 mężczyzn (w tym mojego wujka). Kobiety i dzieci, które schroniły się  w piwnicach, już stamtąd nie wyszły, podusiły się w czasie pożaru. My wtedy przed zachodem słońca uciekliśmy do lasu w jednym ubraniu. Miałem wtedy skończone 7 lat.
Uszliśmy z życiem, ale nie zdążyliśmy nic zabrać ze sobą. Uciekając rozdzieliliśmy się, ojciec  ze starszymi dziećmi pobiegł inną drogą, niż mama z trzema najmłodszymi synami, (2 starsze siostry były wywiezione na roboty  do Niemiec). Mama miała torbę z pieniędzmi                          i wartościowszymi rzeczami, ale uciekając z moim najmłodszym bratem na rękach rzuciła ją, bojąc się, że dogonią nas banderowcy. Nie wzięliśmy żadnych pamiątek, a wszystkie dokumenty spłonęły w pożarze budynku gminy i kościoła we wsi Mazury.
Rodzice, opuszczając nasz dom, nie przypuszczali, że już nigdy do niego nie wrócą. Schroniliśmy się w lesie i chociaż była noc, zrobiło się całkiem jasno – nad Mazurami pojawiła się ogromna łuna od ognia. Z nami ukryła się grupa ok. 30 mieszkańców Majdan. Potem po nieprzespanej nocy  poszliśmy do Niemirowa – Zdroju, a dalej – 30 km do Rawy Ruskiej. Nocleg otrzymaliśmy w klasztorze, gdzie było już bardzo dużo uciekinierów. Tu dopiero spotkała się cała nasza rodzina.
Przez prawie trzy tygodnie spaliśmy na sianie i słomie w stodole. Siostry zakonne gotowały zupę i był to jedyny posiłek w ciągu dnia. Potem wagonami bydlęcymi dojechaliśmy do Bełżca. W tych warunkach jechaliśmy tydzień, bo wagony wciąż przetaczano z torów na tory w celu wolnego przejazdu wojsk niemieckich na front.
Z Bełżca dotarliśmy do wsi Chyże (3km dalej), gdzie sołtys przydzielał uciekinierów do domów miejscowych gospodarzy. Mieszkaliśmy u gospodyni  z jej dwoma małymi synami  – wszyscy w jednej izbie. Mąż  i starszy syn gospodyni zostali zabrani na roboty do Niemiec. Spędziliśmy tam półtora roku  w strasznej biedzie śpiąc na słomie na podłodze, bez przykrycia. Panował ogromny głód.

Nasza tułaczka trwała 2 lata. Więcej nie zobaczyłem mojego domu. Ukraińcy zrabowali po naszej ucieczce cały majątek, dom i budynki gospodarcze zostały przez nich rozebrane. Nie istnieje cmentarz, na którym byli pochowani moi dziadkowie.

W 1946 roku rodzice dostali w Lubaczowie mały domek i pole po rodzinie Ukraińców  przesiedlonych na Ukrainę. W tym roku zmarł mój ojciec. Po ukończeniu szkoły podstawowej i liceum ogólnokształcącego w Lubaczowie studiowałem na Wydziale Filologiczno – Historycznym w Krakowie filologię rosyjską i polską. Na czwartym roku studiów podpisałem (z Powiatową Radą Narodową) umowę o stypendium fundowane. Gdy skończyłem  studia w 1963 roku, byłem zobowiązany  do podjęcia pracy w Wysokiem Mazowieckiem. Pracowałem w Liceum Ogólnokształcącym jako nauczyciel języka rosyjskiego i polskiego.
Po spełnieniu warunków umowy  – odpracowaniu stypendium – otrzymałem przeniesienie służbowe do Jarosławia w 1965 roku, gdzie był wolny etat rusycysty w Technikum Budowlanym i Szkole Rzemiosł Budowlanych.
Przez 36 lat pracowałem w jarosławskiej „Budowlance”. Od początku mieszkam w domu jednorodzinnym na Kolonii Oficerskiej.

Opuszczając nasz dom nie wyjeżdżaliśmy do Polski. Wtedy mieszkaliśmy w Polsce. Uciekłem  z rodzicami i rodzeństwem w czasie okupacji niemieckiej w 1944 roku. Granica pomiędzy RP a ZSRR – za zgodą Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji – została narzucona bez uwzględnienia  w najmniejszej mierze zdania Polski  i zatwierdzona  na podstawie umowy zawartej przez Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej i rząd ZSRR  w dniu 16 sierpnia 1945 roku. W konsekwencji Kresy Wschodnie zostały odłączone od Polski  i wcielone do republik Związku Radzieckiego. Moja rodzinna wieś została 8 km w linii prostej za granicą. Horyniec – Zdrój został po polskiej stronie, a Niemirów – Zdrój za granicą, Majdany leżały 7 km od Niemirowa – Zdroju.

Moja najstarsza siostra Maria (ur. 1913) przed wojną wyszła za mąż za Ukraińca z sąsiedniej wsi. Rodzice niechętnie zgadzali się na to małżeństwo, ale młodzi się kochali i postawili na swoim. Wbrew uprzedzeniom zięć okazał się dobrym mężem i troskliwym ojcem.
W 1943 roku na rok przed naszą ucieczką zabili go Niemcy. Siostra miała dwie maleńkie córeczki, mieszkała z teściową. W latach 50. i 60. starała się przyjechać do Polski. Władze radzieckie nie pozwoliły jej na wyjazd. Siostra zmarła 18 lat temu, nie żyje też już jedna z jej córek.

Pierwszy raz po ucieczce odwiedziłem swoją siostrę Marię na Ukrainie dopiero w 1958 roku, wtedy udało mi się dostać wizę Związku Radzieckiego. Ale tam, gdzie kiedyś była nasza wieś, powstał poligon wojskowy, na który wstęp był zabroniony. Dopiero po rozpadzie Związku Radzieckiego, kiedy zlikwidowano poligon, mogłem stanąć na miejscu mojego domu.
Nie ma śladu po naszym sadzie, a pola to nieużytki i niekoszone łąki – wszędzie rosną krzaki, zarośla, tarnina . Zostało tylko kilka  zdziczałych jabłoni i czereśni. Siostra mieszkała  ok. 3 km od naszej miejscowości.  Kiedy obowiązywały wizy, rzadko odwiedzałem rodzinne strony, teraz jeżdżę tam co rok do wnuków mojej siostry. Siostra i siostrzenica Katarzyna nie żyją, druga siostrzenica Stefania  mieszka z rodziną w Samarze. Jeszcze za życia Marii odwiedzałem ją z moim rodzeństwem; bratanice  i bratankowie, siostrzenice i siostrzeńcy też chcieli zobaczyć, gdzie urodzili się ich ojcowie i matki.