Teresa Tokarz, Wspomnienia z pobytu w Rosji w latach 1940 – 1946
Wielce Szanowna Redakcjo,
Od pierwszego wydania Księgi wczytuję się w losy tej części Narodu Polskiego, która od zawsze była, jest i będzie bliska memu sercu.
Księga i zawarte w niej wspomnienia dowodzą, że wśród Kresowian nie ma tych, którzy nie szanują swej przeszłości, że zasługujemy na szacunek dobrze pojętej teraźniejszości…. I mamy prawo do godnej przyszłości…
Szanując przeszłość i gorąco wierząc w godną Narodu przyszłość proszę o publikację wspomnień tragicznych losów rodziny Państwa Tokarzów z Brzuchowic koło Lwowa. Wspomnienia z przebywania Rodziny na zesłaniu w latach 1940 – 1946 spisała na prośbę swych braci – Wacława i Antoniego – pani Teresa Tokarz.
Panią Teresę poznałem podczas krótkiej wizyty w latach siedemdziesiątych z Wacławem w jej skromnym mieszkaniu położonym w bloku wielomieszkaniowym w Mielcu przy ulicy…o ironio losu!!!..im. Feliksa Dzierżyńskiego. Kim był ten osobnik pozostawiam bez komentarza!
Pani Teresa była osobą na wskroś dobrą, pełną życia i miłości do Wacława, najmłodszego z rodzeństwa, któremu w tych okrutnych latach zastępowała zmarłą na zesłaniu Matkę.
O tragicznych losach Przyjaciela nic wówczas nie wiedziałem. Wacuś był zawsze bardzo skromnym, rzetelnym człowiekiem, ekonomistą, wieloletnim pracownikiem Banku Narodowego w Jarosławiu, o którym pracująca z nim jego starsza koleżanka, a mojej mamy siostra, Stefania Hulak mawiała często: Wacuś to wspaniały kolega, dobry Polak, przyzwoity człowiek.
Takim był, jak również kochającym mężem, ojcem dwóch synów Andrzeja i śp. Lesława, kochającym dziadkiem, oddanym przyjacielem moim i całej naszej rodziny.
Niech pamięć i szacunek dla takich ludzi trwa wiecznie.
Z wyrazami szacunku
Miłośnik Jarosławia
i Kochający Królewskie Polskie Miasto Lwów
Adam Skulski
Teresa Tokarz
Wspomnienia z pobytu w Rosji w latach 1940 – 1946
Ulegając usilnym prośbom mojej rodziny, a zwłaszcza mego brata Antoniego, postanowiłam opisać to, co przeżyłam wraz z rodziną, będąc wywiezioną do Rosji. Jestem jedną z wielu milionów ludzi, którzy jako „niebezpieczni” zostali wywiezieni w głąb ZSRR – a z których niewielu powróciło.
Przystępując do pisania tych wspomnień, mam pewne obiekcje co do formy i stylu, bo nigdy nie byłam mocna w pisaniu.
W chwili wybuchu II wojny światowej miałam 12 lat i mieszkałam wraz z matką Julią i ojcem Szymonem oraz braćmi: Tadeuszem, Stanisławem, Antonim i Wacławem w Brzuchowicach koło Lwowa. Byłam jeszcze prawie dzieckiem, więc wiadomość o wybuchu wojny nie zrobiła na mnie zbyt wielkiego wrażenia, ale widziałam po Rodzicach, że to coś poważnego. Jak wiadomo wszystkim, Niemcy po przekroczeniu granicy Polski szybko posuwali się w głąb kraju i około 15 września 1939 roku wkroczyli do Brzuchowic. Nie pamiętam, ile dni u nas rządzili, ale wiem, że w tym czasie rozstrzelali dużo naszych ludzi, wyszukując byle jaki pretekst. W tym czasie chodziłam do szkoły powszechnej, brat Tadeusz do liceum we Lwowie. Po paru tygodniach Niemcy wycofali się z tego terenu, a wkroczyły wojska rosyjskie. Po objęciu Lwowa przez Rosjan Rodzice moi zastanawiali się, czy w tej sytuacji rodzina nasza nie powinna podzielić się i rozjechać do swoich rodzin. Mamusia miała zabrać mnie, brata Antoniego (urodzony w 1937 roku) oraz brata Wacława (urodzony w 1939 roku) i udać się do swojego ojca a mego dziadka, zamieszkałego w Dębinie koło Skolego, natomiast Ojciec z bratem Tadeuszem (urodzony w 1922 roku) i Stanisławem (urodzonym w 1924 roku) mieli udać się w rodzinne strony ojca (pochodził z Łańcuta), gdzie aktualnie byli Niemcy. Po długim namyśle projekt podziału rodziny upadł, bo przeważyła myśl o tym, że dotychczasowy dorobek całego życia zostałby stracony, a wiadomo było, że zabrać ze sobą wszystką odzież i meble było rzeczą niemożliwą. Żyjąc tak pod rosyjską okupacją, przetrwaliśmy mroźną zimę 1939/1940, kiedy dochodziły nas wieści o tym, że Rosjanie wywożą Polaków do Rosji, a ponieważ były silne mrozy, niektórzy zamarzali w drodze, a ich zwłoki wyrzucano z wagonów.
W nocy z 5 na 6 kwietnia 1940 roku został aresztowany mój Ojciec, którego osadzili w więzieniu we Lwowie. Rozpacz Matki i nas dzieci nie pozwoliła logicznie myśleć, bo należało wyjechać do dziadka do Dębiny, ale tego nie uczyniono. W nocy 13 kwietnia 1940 roku (piątek) stała się tragedia rodzinna, bo przyszli Rosjanie w towarzystwie naszych ludzi (niestety Polaków) i kazali pakować się na wyjazd. Matka zrozpaczona zaczęła budzić i ubierać dzieci, brat Stanisław przystąpił do pakowania rzeczy, przy czym był na tyle przytomny, że poza spakowaniem wszystkich ubrań i bielizny pościelowej, zdjął ze ścian kilimy, a nawet zabrał dwa worki mąki, a także worek ziemniaków wraz z jarzynami. Tak wyposażonych zapakowali nas na furmankę i odwieźli na dworzec kolejowy, gdzie zostaliśmy ulokowani w towarowym (polskim) wagonie. Muszę w tym miejscu zaznaczyć, że w chwili naszego aresztowania w domu w tym dniu nie nocował najstarszy brat Tadeusz, który zatrzymał się na nocleg u naszej cioci Marii Pańków mieszkającej stale we Lwowie przy ulicy Stawowej. Po przywiezieniu nas na dworzec zrobił się już dzień, a była to sobota 14 kwietnia 1940 roku. Przez cały dzień siedzieliśmy w wagonie pod nadzorem. W tym czasie zwozili ludzi tak samo aresztowanych jak my, z różnych miejscowości, aż zapełnili wszystkie wagony. Noc z soboty na niedzielę 15 kwietnia przespaliśmy w Brzuchowicach, dopiero w niedzielę rano, kiedy dzwony w kościołach zaczęły dzwonić na mszę świętą, nasz transport ruszył z miejsca. Jechaliśmy niedaleko, bo tylko do Lwowa (9 km), gdzie rozpoczęła się przesiadka do ruskich wagonów, które były większe od polskich. W tym czasie, jak wiem z opowiadania już po wojnie, mój brat Tadeusz po przyjeździe w sobotę do domu i stwierdzeniu, że jego rodzina została aresztowana, powrócił do Lwowa i zawiadomił o tym rodzinę. Na tak tragiczną wiadomość nasi krewni mieszkający we Lwowie rozpoczęli poszukiwania nas i dzięki dobrym ludziom dowiedzieli się, że transport nasz stoi jeszcze na dworcu we Lwowie. W tej sytuacji mój brat Tadeusz i dwie siostry Mamusi, a moje ciocie, a to: Maria Pańków i siostra zakonna (felicjanka) Anuncja, idąc wzdłuż transportu,wykrzykiwały nasze nazwisko i w ten sposób nas odnalazły. Niestety z uwagi na to, że wagony były zaplombowane, rozmowa z nimi odbywała się jedynie przez okienko, które było trudno dostępne. Ciocia Marysia poinformowała moją Mamusię, że brat mój, który był na dworcu, ale nie pokazał się, chce jechać z nami do Rosji, na co Matka oświadczyła, że nie wyraża na to zgody, niech choć on jeden z rodziny uratuje się. W ten sposób brat mój pozostał w kraju u rodziny, a Ciocie moje po dostarczeniu nam przez to okienko trochę artykułów żywnościowych oddaliły się i poszły do domu. Pod wieczór dnia 15 kwietnia 1940 roku transport nasz ruszył w długą i daleką drogę, bo, jak się później okazało, jechaliśmy przez dwa tygodnie i przebyliśmy około 3 000 kilometrów. Podróż nasza odbywała się przeważnie nocną porą, chociaż i w dzień transport również się posuwał.
Wagony, w których znajdowaliśmy się, były od zewnątrz zamknięte, a drzwi otwierały się tylko wówczas, gdy dostarczano nam żywność, do której należy zaliczyć chleb (więcej nie pamiętam, czy było coś do tego chleba) i gorący posiłek raz na dobę, wyłącznie w nocy, który składał się z kaszy z sosem jakimś „postraszonym” mięsem. Dostarczanie nam posiłków nocą uniemożliwiało jedzenie dzieciom, które spały, a obudzone płakały.
Życie w wagonie przez okres dwóch tygodni było okropne, biorąc pod uwagę, że było w nim 75 osób, które, mimo kiepskiego jedzenia, musiały załatwiać swoje fizjologiczne potrzeby, a wyglądało to w ten sposób, że w podłodze była zrobiona dziura, wokół której jako parawan zawiesiliśmy prześcieradła, czy kapy z łóżek. W tych wagonach spaliśmy na półkach specjalnie w tym celu zrobionych. Jechał z nami ksiądz, który został aresztowany wraz ze swoją siostrą, kiedy u niej nocował. Jednego razu, pamiętam, jak w nocy, schodząc z pryczy, aby się załatwić, powiedział głośno: ”Mizerio, mizerio ludzka”. Ponieważ był on w poważnym wieku, już na miejscu w przeciągu rocznego pobytu w Rosji zmarł i tam został pochowany.
W tak krótko opisanych warunkach dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, a było to miasto pod nazwą Aktiubińsk. Tam, po wyładowaniu nas z wagonów, przewieziono do jakiejś sali (świetlicy), a następnie podjeżdżały samochody ciężarowe, którymi rozwieźli nas do różnych wiosek (kołchozów). Nam przypadła miejscowość pod nazwą Łochwycki. Tu ponownie zakwaterowano nas w jakiejś świetlicy, do której przyszedł wójt (predsidatiel) i poinformował, że tutaj mamy mieszkać i pracować, a jeśli chodzi o mieszkanie, to mamy sobie sami go wynająć. Mamusia zaczęła bardzo płakać z rozpaczy, co Ona biedna z tymi dziećmi pocznie tutaj w tej wiosce, ale zmuszona została udać się na wieś i poszukać jakiegoś lokalu, gdzie przenieśliśmy się z naszym całym dobytkiem. Mieszkanie to składało się z jednej izby, w domu zbudowanym z gliny, niziutkim, bez podłogi, z malutkimi okienkami.
Wszystkie domy w tej wiosce, liczącej około 500 mieszkańców, były takie same. Czasami nawet trudno było je odróżnić. Izba nie miała żadnych mebli poza pryczą do spania. Na szczęście myśmy przywieźli ze sobą pościel, na której mogliśmy spać, bo trzeba zaznaczyć, że niektórzy ludzie przyjechali tam do Rosji w jednej koszuli, gdyż ci, co przyszli ich aresztować, nie pozwolili niczego zabrać. W całej tej ludzkiej tragedii okazało się, że nasza rodzina miała ogromne szczęście, bo mogliśmy zabrać ze sobą wyjątkowo dużo rzeczy.
Zaraz na drugi dzień rano przyszedł „goniec” z wezwaniem od władzy, tam z miejsca przydzielono pracę Mamusi i bratu Stanisławowi, bo ja zostałam z dziećmi w domu. Brat otrzymał pracę jako pomocnik traktorzysty, a Mamusia pracowała w ogrodzie warzywnym. Trzeba tu podkreślić, że w kołchozie pracowało się przez cały dzień (a nie 8 godzin) i to bez względu na pogodę, za co nie otrzymywało się wynagrodzenia tylko wpisywało tzw. „trudodzień”, czyli dniówkę. Jeżeli pracowało się bardzo wydajnie, to w ciągu jednego dnia można było otrzymać dwie lub nawet trzy dniówki, ale tyle otrzymywali tylko traktorzyści. Ludność w wiosce trudniła się hodowlą bydła, uprawą zboża. Tak zapracowane dniówki w ciągu całego roku zostały podsumowane i po zbiorach zbóż wypłacane w postaci produktów. A wyglądało to następująco: wszystkie rodzaje zbóż, które w danym roku zebrano w pierwszej kolejności, oddawano państwu, następnie pozostawiano w magazynach na zasiew w przyszłym roku, a dopiero to, co pozostało, dzielono przez ilość dniówek wszystkich pracowników i w ten sposób otrzymywano ilość danego zboża na jedną dniówkę. Z kolei tę ilość zboża, jaka przypadła na jedną dniówkę, mnożono przez ilość dniówek danego pracownika i to stanowiło wynagrodzenie za pracę. Ilość zboża przypadająca na jedną dniówkę w poszczególnych latach była różna w zależności od osiągniętego urodzaju. Nie pamiętam już dokładnie wszystkiego, ale na pewno w roku 1940, w którym nas tam przywieziono, był urodzaj ładny, lecz na jedną dniówkę wypadło bardzo mało (coś po parę deka), bo poprzednie cztery lata nie było urodzaju, wobec tego oddano zboże państwu (zaległe też).
W tym miejscu chciałam nadmienić, że tuż po przyjeździe do wioski poważnie rozchorowałam się na czerwonkę. Było ze mną już tak źle, że Mamusia oddała mnie w opiekę Bogu, gdyż lekarza nie było. Na szczęście znaleźli się ludzie (oczywiście nasi Polacy), którzy dysponowali przywiezionymi z Polski lekami i poratowali nas. Dzięki temu wyszłam z tej choroby po paru dniach.
Pamiętam, że na jesieni 1940 roku brat Stanisław za zapracowane dniówki swoje i Mamusi przywiózł do domu po jednym worku różnego zboża, w tym też czarnego jęczmienia. Nie mając innych możliwości, zboże to zostało wysypane we wszystkich kątach, skąd pobierano je do mielenia na żarnach i do spożycia.
Mój najmłodszy brat Wacław, mający półtora roku, chodził od kąta do kąta i jadł surowe ziarna, bo trudno było go upilnować. Na skutki tego jedzenia nie trzeba było długo czekać, tak się rozchorował (biegunka taka, że dosłownie lało się z niego bez przerwy), iż zdawało się, że tego nie przeżyje. Trwało to dość długo i co Mu pomogło, nie wiem, chyba cud się jakiś stał, że On pozostał przy życiu.
Jesienią 1940 roku Mamusia moja poszła do pracy do kopania ziemniaków (był to listopad). W tym czasie zaczął padać śnieg i zrobiło się zimno, a ponieważ, jak już wspomniałam, pracowało się cały dzień, a nie 8 godzin, Mamusia bardzo zmarzła i przeziębiła się. Jak się później okazało, był to początek gruźlicy. Leków zupełnie żadnych nie było, owszem był lekarz, ale on nic nie mógł poradzić bez leków. W dodatku nasze pożywienie było bardzo nędzne, bo wszystko jedliśmy bez tłuszczu, nawet mleko piliśmy z wirówki (centryfuga). W tej sytuacji stan zdrowia mej Mamusi stale się pogarszał. Ponieważ Mamusia była chora, pozostała w domu z dziećmi, a ja poszłam do pracy, która polegała na tym, że chodziłam po polu (na wiosnę) i trułam chomiki (susły), które wyjadały całe połacie zboża.
W tym czasie brat Stanisław pracował ciężko w kołchozie, pełniąc różnego rodzaju funkcje. Początkowo był pomocnikiem traktorzysty (mając zaledwie 16 lat), a następnie pastuchem bydła, szczególnie wołów i bawołów używanych do różnego rodzaju usług. W okresie zimy podejmował się pracy również przy bydle, a polegała ona na tym, że udawał się do pracy na noc i jego obowiązkiem było przywieźć siano i rozłożyć do żłobów. Następnie czyścił spod bydła odchody. Rano, gdy zrobiło się jasno, wyprowadzał bydło do pojenia do przerębli i na tym kończyła się nocna zmiana. Bydła było ok. 150 – 200 sztuk, a więc pracy było dużo. Podejmował się On tej pracy dlatego, że po pierwsze pracować musiał, a po drugie opłacało się to robić, dlatego że wożąc siano dla bydła (nocą) miał możliwość trochę tego siana przywieźć do domu na opał.
W tym miejscu muszę wspomnieć o tym, czym ludzie palili w zimie, a także w lecie, aby coś ugotować.
Tak się złożyło, że znaleźliśmy się w ZSRR na terenach pustynnych, gdzie nie było drzew ani krzewów, a o węglu też nikt nie słyszał. Podstawowym opałem były odchody krowie oraz słoma, a zdobywanie tego odbywało się następująco: w okresie letnim, kiedy bydło pędzono na pastwisko, podążało się za nim i zgarniało do wiader krowie łajno (takich zbierających było wielu), następnie tę zdobycz należało przerobić, co polegało na tym, że do tego łajna dodawało się posiekanej słomy, aby to zgęstniało, a następnie formowało na trawie placki, które suszyło się na słońcu. Po wyschnięciu trzeba było złożyć pod dachem, aby nie zamokły, bo inaczej nie paliłyby się. Trochę inaczej postępuje się z gnojem pochodzącym z zimy. Na wiosnę gnój rozsypuje się wokół miejsca, na którym gnój był złożony, polewa się wodą, a następnie konie mieszają go. Gdy wszystko zostanie wymieszane, nakłada się do formy, ubija i suszy. Niestety nie ma tego zbyt wiele jak na zimę, która była zbyt długa (pół roku) i bardzo zimna, a więc trzeba było palić też słomę, której też nie było wiele.
Zima w Rosji była ogromnie długa i szalenie mroźna. Nie było tam wiosny i jesieni, lecz zima i upalne lato. W okresie zimy temperatura spadała do -40 stopni i niżej, a śnieg padał od listopada i leżał do maja. Bardzo często wiały silne wiatry, zwane buranami, które w zimie powodowały zamiecie śnieżne intensywne do tego stopnia, że po trzech dniach wiania całe domy były zasypane śniegiem.
W okresie takiej burzy śnieżnej nikt nigdzie nie wychodził z domu, a po uspokojeniu się wichury i wyjściu na zewnątrz domu szukano sąsiadów lub dalszych znajomych, aby ich odkopać, bo inaczej nie byli w stanie wydostać się ze swoich domostw.
Natomiast lata w ZSRR były najczęściej upalne do tego stopnia, że gołą stopą nie było prawa stanąć na piasku, stąd z braku obuwia chodziliśmy w drewniakach.
Wracając do pracy mego brata Stanisława jako nocnego opiekuna bydła pragnę nadmienić, że przywiezione przez niego w nocy siano musiało być w domu dokładnie schowane i przykryte słomą aż do czasu spalenia. Trzeba wspomnieć, że kradzież w Rosji była ogromnie karana, a my z kolei nie wyżylibyśmy bez dodatkowego „dostarczenia” zboża czy opału.
Pamiętam jak po przyjeździe do kołchozu opowiadano nam, że od czterech lat nie było u nich urodzaju i ogromnie głodują. Władze wioski, aby zmusić ludzi do wyjścia do pracy – było to w kwietniu 1940 roku – przydzieliły codziennie pracownikowi 50 dkg szołuchy, a członkom rodziny po 30 dkg. Szołucha była to łuska z prosa w dodatku z piaskiem, który zgrzytał w zębach, więc nie można było tego gryźć tylko łykać. Oczywiście nie dało się z tego nic zrobić poza tym, że wrzucało się na zimną wodę, gotowało i jako prażuchę jadło z mlekiem. Należałoby tu wspomnieć, że nie było w tym czasie soli do gotowania, a więc można sobie wyobrazić, jaki to miało smak, ale to nie takie ważne, dobrze, że było co włożyć do ust.
W okresie pełnienia funkcji nocnego opiekuna bydła brat dokonywał innych kradzieży, a mianowicie wszedł w kontakt z pracownicą magazynów zbożowych, która sama bojąc się dokonywać kradzieży, dawała klucze od magazynów, a on pod osłoną głębokiej nocy otwierał magazyn i do dwóch worków ładował pszenicę, a następnie jeden worek odwoził do magazynierki, a drugi przywoził do domu. Czynności te powtarzał kilkakrotnie na przestrzeni trzech lat, to jest do czasu, kiedy został powołany do wojska, ale o tym później.
W okresie letnim Staszek podejmował się różnych prac, między innymi był nocnym pastuchem, bo to również się opłacało. Po wypędzeniu bydła na pastwisko, które było położone daleko od wioski, powinien był je pilnować i w razie, gdy któreś położyło się ze zmęczenia, do jego obowiązków należało spędzić je, aby się pasło, w przeciwnym razie bydło wracało rano głodne, bo nie dostawało nic więcej do jedzenia. Funkcję nocnego pastucha Staszek pełnił tylko dlatego, że mając do dyspozycji konia, miał mnóstwo okazji do najrozmaitszych kradzieży w zależności od sezonu. Wczesną wiosną, kiedy w polu odbywał się zasiew zbóż, była okazja do zdobycia pszenicy, którą przywożono na pola i często pozostawiano pod gołym niebem. Wprawdzie był przy niej stróż, ale to nie było przeszkodą dla brata, ponieważ stróż spał, a Staszek brał cichaczem zboże.
Następnie, gdy w polu coś urosło, Staszek był pierwszy, który zdobywał wszystko to, co nadawało się do jedzenia. Pamiętam jak przywiózł z pola (położonego od wioski parę kilometrów) pierwsze kawony czyli arbuzy i melony.
Przypuszczalnie jeszcze nikt nie jadł tych owoców, ale myśmy już jedli. Oczywiście, że należało się z tym kryć, wobec tego spożywaliśmy je zawsze w domu, a następnie łupy pod osłoną nocy zakopywaliśmy daleko od naszej chaty, aby w razie czego ślady nie zaprowadziły do nas.
W ten sposób byliśmy przez Staszka zaopatrywani w różne artykuły spożywcze, a więc w zboże, kukurydzę, słonecznik, ziemniaki i jarzynę, ale w te ostatnie bardzo rzadko, bo „ogród warzywny” był daleko, był niewielki i dobrze strzeżony. Nie potrafię dziś powiedzieć, kto i kiedy te jarzyny spożywał po wykopaniu w jesieni, w każdym razie myśmy ich nie otrzymywali.
Cała gospodarka kołchozu skupiała się wyłącznie na uprawianiu zbóż i hodowli krów, chociaż trzeba powiedzieć, że krów było nie tak dużo, bo tylko 100 – 150 sztuk. Pola natomiast uprawiało się sporo, a jeden zagon liczył nawet 10 kilometrów tak, że gdy z orką wyjeżdżało się rano po śniadaniu, to po powrocie był już obiad. Muszę tu wspomnieć o tym, że pola nie były nawożone żadnymi nawozami, stosowano tylko płodozmiany.
Jak już wspomniałam, pola uprawiało się dużo w znacznej odległości od wioski. Przystępując do wiosennej orki, siewu, tworzyło się brygady pracy, które wyposażone były w traktory i wóz „Drzymały”, wyjeżdżały w pole, skąd wracały po zakończeniu siewów. Tak samo wyglądały sianokosy i żniwa. Łączność tych ludzi z wioską i rodziną wyglądała tak, że raz dziennie przyjeżdżała z wioski „podwoda” – furmanka z wodą i żywnością (surową, bo gotowało się na miejscu) i przywoziła wiadomości dla pracowników, tą samą drogą można było przekazać coś do domu. Praca w polu rozpoczynała się świtem i kończyła bardzo często nocą, bo istniało między kołchozami współzawodnictwo pracy, a więc każdy się spieszył, aby szybciej wykonać robotę. Bywało też i tak, że orało się i siało przy księżycu. Podobnie było ze żniwami, chociaż koszenie odbywało się kombajnami, a więc skoszone zboże było równocześnie wymłócone, a następnie przewiezione na „pieriewałkę”, tj. plac, na którym ścięto łopatą trawę i po polaniu wodą wywalcowano tak, aby był utwardzony. Na tym placu brygada ludzi składająca się z 4 – 5 osób przywiezione zboże natychmiast „młynkowała”, czyli czyściła, a równocześnie w ten sposób suszyła. Oczyszczone i wysuszone zboże ładowano na przyczepy i traktorem odwożono do państwowych magazynów, czyli oddawano tzw. „płan”. Dopiero po całkowitym wywiązaniu się z obowiązków wobec państwa wszelkie zboże zwożono do kołchowowych magazynów. Po zakończeniu żniw i zabezpieczeniu zboża na zasiew na następny rok pozostałą część dzielono między pracowników na tzw. „trudodnie”, o których już wspomniałam.
Okres siewów i żniw był doskonałą okazją do zaopatrywania się w „coś do jedzenia” czyli do kradzieży, w zależności od tego, przy czym pracowało się i do czego miało dostęp. A więc nie gardziło się niczym, co tylko nadawało się do zjedzenia (pszenica, żyto, jęczmień – bardzo często czarny, kukurydza itp.), przy czym należało uważać, aby nie dać się złapać na kradzieży. Ponieważ nie można było pozwolić na to, aby zabrać trochę zboża do woreczka, musieliśmy porobić sobie najrozmaitsze zakamarki w odzieży, którą mieliśmy na sobie, bo to był jedyny sposób przeniesienia tego zboża do domu. Zdobyta w ten sposób żywność musiała być pod osłoną nocy przemielona na mąką lub kaszę, a następnie ukradkiem ugotowana i zjedzona.
Pierwsze miesiące po przywiezieniu nas do kołchozu przeżyliśmy jako tako, bo po pierwsze mieliśmy ze sobą trochę mąki, a pod drugie zaczęto sprzedawać po trosze różne rzeczy, które przywieźliśmy ze sobą. Wszystkim nam zdawało się, że pobyt w Rosji będzie krótki, a Mamusia powiedziała, ze na pewno tylko przezimujemy, a później wrócimy do Polski, nawet gdybyśmy mieli iść piechotą. Jak wiadomo, nadzieja ta nie ziściła się, bo Mamusia nie doczekała tego powrotu do kraju, a my byliśmy tam aż 6 lat.
Pamiętam pierwsze święta Bożego Narodzenia obchodzone w Rosji. Nie wiem dokładnie, co jedliśmy, ale wiem, że na Wigilię przyszli do naszego domu Polacy i wspólnie modliliśmy się, a po zjedzeniu jakiegoś tam posiłku kolędowaliśmy pełni nadziei, że to pierwsze i ostatnie święta w tym miejscu.
Jak już wspominałam, jesienią 1940 roku Mamusia moja przy kopaniu ziemniaków przeziębiła się i jak się później okazało, rozchorowała się na płuca.
Z braku leków i odpowiedniego odżywiania choroba czyniła zastraszające postępy. Mając 14 lat, zmuszona byłam rozpocząć pracę, aby Mamusia mogła zostać z dziećmi w domu. Z chwilą wybuchu wojny rosyjsko – niemieckiej, a było to 22 czerwca 1941 roku, sytuacja diametralnie się zmieniła. Wszyscy młodzi mężczyźni zostali powołani do wojska, a w kołchozie zaczęto obsadzać zwolnione przez mężczyzn stanowiska pracy kobietami oraz młodymi dziewczętami, do których i ja się zaliczałam. Miałam wówczas skończone 14 lat, a więc jako dorosłą osobę zaczęto obarczać mnie różnymi ciężkimi obowiązkami. Jako jedną z pierwszych prac zaliczyłam tzw. pomoc traktorzysty. Do moich obowiązków należało nalać wody do chłodnicy, wyczyścić traktor, podawać traktorzyście klucze, gdy on remontował czy dokonywał przeglądu maszyny. Praca nie była taka trudna, lecz brudna, co z powodu zupełnego braku mydła przysparzało dużo kłopotów. Pomocnikiem traktorzysty byłam krótko, bo zaraz przy żniwach musiałam zająć się, jako jedna z wielu osób, obsługą kombajnu. Tam również praca była brudna, ale innego rodzaju, bo tu był niesamowity kurz. Jak już wspominałam, praca odbywała się od świtu do nocy, a nawet przy księżycu, o ile on świecił, tak więc było się na nogach po 16 – 18, a nawet 20 godzin, bo każdy kołchoz chciał zdobyć pierwsze miejsce w powiecie. Tuż po żniwach jechało się z traktorzystą na jesienną orkę, tu moja rola polegała na obsłudze pługa, a właściwie dwóch pługów, każdy po pięć skib (razem dziesięć), bo taka ilość była przyczepiona do traktora (typ CzTz). Do tych pługów przymocowane były brony, aby równocześnie zaorane pole zabronować. Niby praca nie była ciężka, bo na pługu miałam siodełko, na którym mogłam siedzieć, ale niedługo dało się siedzieć, bo musiałam czyścić (wszystko podczas ruchu traktora) pługi i brony. Była to praca zróżnicowana, w zależności czy orało się pole tuż po żniwach, czy też takie, które przez rok leżało odłogiem. W pierwszym przypadku orka była łatwa, w drugim natomiast ciężka, bo wysoka trawa, a w dodatku, gdy ziemia była sucha, wypychała pług z ziemi, a tym samym nie orało się prawidłowo. Do moich obowiązków należało „spowodować” prawidłową orkę, a więc musiałam przebić nogą w tym miejscu, gdzie powstał zator. Również podczas jazdy traktora musiałam wyskoczyć i oczyścić brony. Jednego razu tak niefortunnie puściłam wyczyszczoną bronę, że jeden ząb wbił się w moją lewą nogę, przebijając bucik. Ponieważ krew zaczęła się lać, zgłosiłam to traktorzyście i przerwałam pracę. Nie pamiętam dziś, ile dni chorowałam, ale niezbyt długo.
Po tej orce był jeszcze siew oziminy – w tym przypadku obsługiwałam siewnik, który miał około czterech metrów szerokości. Musiałam nasypać ziarno do zbiornika, a następnie pilnować, czy ze wszystkich rowków ziarno prawidłowo sypie się do ziemi. Niestety i tutaj miałam pełne ręce roboty, bo przewody zabijały się śmieciami, a także talerze, które były przy ziemi, często nie pracowały prawidłowo, a tym samym siew nie odbywał się poprawnie.
Po wybuchu wojny rosyjsko – niemieckiej została przerwana korespondencja z Polski, a tym samym przestały przychodzić też paczki żywnościowe od rodziny. Sytuacja bardzo ujemnie wpłynęła na stan zdrowia naszej Mamusi, która, jak już wspominałam, miała początek gruźlicy. W przypadku tej choroby potrzebne są lekarstwa, a przede wszystkim dobre odżywianie. W naszej sytuacji nie było ani jednego, ani drugiego, nic też dziwnego, że stan zdrowia Mamusi pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Poradzono nam zrobić lek domowym sposobem, ale składników do tego lekarstwa też nie można było zdobyć, bo miał to być miód, psi smalec, spirytus. Wiem, że coś tam Staszek zdobył i Mamusia jadła to, niestety nie pomogło. Choroba czyniła zastraszające postępy.
W tym stanie rzeczy przeżyliśmy zimę 1941/42, od czasu do czasu docierały do nas różne wieści, co się dzieje na świecie, ale były one bardzo skromne i niezmiernie rzadko. Z korespondencji, którą nasi znajomi Polacy (nie wiem, jakim cudem) otrzymali, dowiedzieliśmy się, że na terenie ZSRR formuje się wojsko polskie pod dowództwem gen. Andersa, do którego zgłaszają się Polacy – byli więźniowie obozów rosyjskich. Ojciec nasz, który siedział w obozie w Dniepropietrowsku i został z niego zwolniony, też zaciągnął się do tego wojska. Jeszcze przed tym poszukiwał nas na terenie ZSRR, bo wiedział, że zostaliśmy wywiezieni w głąb Rosji, ale niestety nie mógł nawiązać z nami kontaktu. Kiedy te wiadomości dotarły do nas do Rosji, było to 15 sierpnia 1942 roku, Armia Andersa podobno siadała na okręty i opuszczała teren ZSRR udając się przez Persję, Palestynę, Egipt do Włoch.
Wiosną 1942 roku jeszcze przed wyjazdem armii naszej za granicę brat Stanisław dostał wezwanie do tego wojska. Pamiętam, że podjechał na punkt zborny (nie wiem, gdzie to było), ale zaraz wrócił, gdyż wyreklamował się, jako jedyny żywiciel rodziny.
W ten sposób Ojciec nasz wydostał się z Rosji, myśmy wszyscy pozostali w Kraju Rad. Stan zdrowia naszej Mamusi pogarszał się stale, o żadnym leczeniu – np. w szpitalu – nie mogło być mowy. Na szczęście ja z bratem pracowaliśmy,aby rodzinę utrzymać przy życiu, a także kradliśmy, co tylko się dało. Pamiętam, jak pewnego razu brat zaplanował nocną kradzież ziemniaków, które były złożone już w piwnicy, a wejście do niej było od strony pola. Ponieważ nie mógł zdecydować się na ten wyskok sam, namówił mnie na tę wyprawę. Miałam duszę na ramieniu, ale za cenę zdobycia ziemniaków poszłam z bratem. Było to już dobrze po północy. Przy wejściu do piwnicy powstał dla mnie problem następującej treści: jakiej funkcji podjąć się w tej pracy – pozostać na czatach przy wejściu do piwnicy, czy też zejść po drabinie do środka, aby nabrać ziemniaków do worka. Po krótkim namyśle pozostałam na górze, a brat wszedł do piwnicy. Dzięki Bogu cała ta wyprawa zakończyła się pomyślnie, z czego bardzo cieszyliśmy się, a najbardziej Mamusia, która zawsze w takich sytuacjach modliła się.
Jak później okazało się, o czym będzie mowa w dalszej części mych wspomnień, brat bardzo źle zrobił nie angażując się do wojska gen. Andersa, bo na pewno byłby się uratował, ale troska o rodzinę była silniejsza od tego, co rozum dyktował.
Zimę 1942/43 przeżyliśmy dość ciężko, bo była bardzo sroga, a z jedzeniem było krucho, a także i odzież na potęgę niszczyła się. O kupnie czegoś nowego do ubrania nie było mowy, bo praktycznie w kołchozie nie istniał normalny sklep. Owszem istniało miejsce na sklep, ale nic w nim nie można było kupić. Od czasu do czasu (może raz na dwa miesiące) przywozili do tego sklepu czarną sól, jeśli chodzi o artykuły żywnościowe, a także ze dwie sukienki i kufajki razem ze spodniami oraz walonki (buty filcowe z cholewami). Niestety, przywóz tych towarów do sklepu nie mógł napawać radością, bo nie można było tego kupić normalnie, gdyż podlegały one przydziałowi, tzn. predsjedatiel (wójt) dokonywał według swego uznania przydziału – ponoć przodownikom pracy. W ten sposób wyznaczona osoba miała prawo kupić sobie np. kufajkę.
W tym miejscu muszę wspomnieć o tym, w jaki sposób zdobywaliśmy ogień, bo nikt tu zapałek nie widział, ani nie słyszał nic o elektryczności. Otóż ogień otrzymywaliśmy za pomocą krzesiwa, czyli dwóch kamyczków i hubki, która iskrzyła się przy tarciu tych kamyczków. Sposób rozniecania ognia nie był łatwy i dlatego radziliśmy sobie w ten sposób, że wychodziło się przed dom i patrzyło, kto już pali u siebie, jeżeli było blisko, to szło się do sąsiada i przynosiło tzw. żar, z którego otrzymywaliśmy ogień. Natomiast oświetlenie naszej izby wyglądało w ten sposób, że zdobywało się gdzieś naftę, wlewało do jakiegoś pojemnika i zakładało tzw. knot z materiału, który paląc się, niesamowicie kopcił, no ale dawał światło.
Z uwagi na to, że naftę trudno było zdobyć, należało ją oszczędzać. W tej więc sytuacji chodziliśmy, oczywiście w zimie, wcześnie spać (w lecie w ogóle nie świeciliśmy tej tzw. lampy). Takie leżenie w betach trwało zimą nawet 12 – 14 godzin, bo cóż było robić, jeżeli w izbie było zimno i ciemno. W spokojnym spaniu przeszkadzały nam tylko myszy i szczury, które dobijały się do izby, bo tych ostatnich była prawdziwa plaga. Ja po nocach nie spałam, bo bałam się tych szczurów, ale był przypadek, że jedna nasza znajoma Polka tak silnie usnęła ze zmęczenia, że szczur wdarł się do jej izby i ugryzł ją w plecy.
Wiosna 1943 roku była normalna i nic nie świadczyło o tym, że będzie to dla mnie rok wielkich przeżyć i tragedii. Chodziliśmy normalnie z bratem do pracy, brat jak zwykle pracował w polu i przy bydle, a także na traktorze. Ja natomiast woziłam dwa razy dziennie (rano i wieczorem) mleko z udoju do sąsiedniej wioski, gdzie przepuszczało się je przez wirówkę. Śmietana pozostawała na miejscu, a mleko przywoziłam do swego kołchozu, gdzie można było je kupić. Podróż tę odbywałam furmanką z zaprzęgiem jednego konia, który był, że tak powiem, do mojej dyspozycji. Koń ten po powrocie z sąsiedniej wioski cały dzień (spętany przeze mnie) pasł się wokół mego domu. Jednego razu podczas takiego pasienia się pęta puściły i koń chodził sobie luzem, gdy przyszła potrzeba wieczornego wyjazdu z udojem, koń nie chciał dać się złapać. Wobec tego podeszłam go od tylu, ale koń wyczuł mnie i kopnął mocno w twarz. Był to okropny ból, bo miałam przecięte wargi, a przednie zęby zaczęły się ruszać, bowiem w tym czasie miałam już szkorbut.
W kwietniu 1943 roku stan zdrowia naszej Mamusi bardzo się pogorszył. Choroba czyniła ogromne postępy rujnując jej organizm. Ból nas – dzieci – był tym większy, że nie mogliśmy w niczym Matce ulżyć, bo nie było ani lekarza, ani leków. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko modlić się w Jej intencji i prosić Boga o łaskę dla Mamusi i wytrwanie nas przy niej. W tych naszych cierpieniach i kłopotach spowodowanych pogarszającym się stanem zdrowia Matki nadszedł dzień 8 maja 1943 roku. Poranek, jak każdy z ostatnich dni, a więc słoneczny i ciepły. Brat mój przed pójściem do pracy udał się do sąsiada, aby naprawił mu buty, w których ostatnio chodził, zresztą były to jedyne, jakie posiadał. Ja jak zwykle krzątałam się po izbie, dzieci były już na podwórku. W pewnej chwili Mamusia usiadła na pryczy i powiedziała: „Błogosławię Was moje dzieci”, czyniąc krzyż przed sobą. Słysząc te słowa, zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że Matka żegna się z nami. Pobiegłam więc szybko po brata (rycząc jak wół), który boso wpadł do domu i zaczął Matkę całować. Ja zaś zawołałam dzieci i wszyscy razem stanęliśmy przed Mamusią, która powtórzyła swoje błogosławieństwo. W kałuży łez rozpoczęliśmy modlitwę wspólnie z Matką, jako że Matka była aż do samej śmierci przytomna.
Brat w tym dniu nie poszedł do pracy, lecz usiadł przy Matce i cały czas z nią rozmawiał. Mamusia pocieszała nas, jak mogła, mówiąc, że gdy tylko wojna się skończy i wrócimy do Polski, to na pewno odnajdziemy ojca, który się nami zaopiekuje. Była pewna tego, co mówiła, bo wiedziała, że ojciec z armią gen. Andersa wyjechał z terenów ZSRR i znajduje się gdzieś w jakimś wolnym kraju. W porze obiadowej ugotowałam coś, aby dać dzieciom jeść, bo my dorośli nie czuliśmy głodu, a potem usiadłam obok brata, aby być przy matce. W pewnej chwili, a było to o zachodzie słońca, Mamusia przestała mówić, a kiedy przyjrzeliśmy się bliżej, okazało się, że Jej serce przestało bić na zawsze.
Rozpacz, jaka nas ogarnęła, była nie do opisania. W tym momencie umysły nasze przestały pracować, nie dotarła też do nas ta świadomość, że zostaliśmy we czwórkę sierotami w obcym kraju, odległym 3000 km od Polski. Brat i ja rzuciliśmy się sobie w ramiona i szlochając zawołaliśmy dzieci, aby im powiedzieć o naszej wspólnej tragedii. Do najmłodszego brata, który miał cztery latka, nie bardzo ta wiadomość dotarła. No cóż, to jeszcze małe dziecko, natomiast starszy brat, mający wówczas sześć lat, zrozumiał, co się stało i zaczął płakać tak, że trudno go było uspokoić.
Po jakimś czasie, kiedy Mamusia zamknęła oczy na zawsze, ubraliśmy ją i ułożyli równo, aby godnie ją pochować. Rano 9 maja brat udał się do władz oznajmić, że nie przyjdzie do pracy oraz załatwić gdzieś jakieś miejsce, aby Matkę pogrzebać. W kołchozie było takie miejsce wyznaczone na chowanie zmarłych, nieogrodzone, a tylko otoczone rowem. Znajomi i koledzy brata nie pozwolili mu samemu kopać grobu dla Matki, bo ponoć nie wolno tego robić, wobec tego sami zajęli się tą sprawą. Brat poszukał człowieka, który miał deski (była to niesamowita zdobycz, ponieważ mieszkaliśmy na terenach pustynnych bez drzew i krzewów), który zgodził się z tych desek zbić trumnę za cenę dostarczenia mu dwóch drewnianych i okutych naszych kufrów, które przywieźliśmy z Polski. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że wszystkich zmarłych chowało się tutaj w prześcieradle lub kapie z łóżka (co kto miał), bo desek nie było. W ten sposób zdobyliśmy trumnę dla najdroższej nam osoby, którą była Mamusia. Z uwagi na upał, jaki panował już o tej porze roku, zdecydowaliśmy się z bratem pochować Mamusię zaraz, tj. dziewiątego maja.
Oczywiście pogrzeb był bez księdza, który dawno umarł, co nas jeszcze bardziej bolało. Może dlatego właśnie do dziś nie mogę śpiewać i słuchać pieśni „Anioł Pański”, bo od razu widzę ten nasz ubogi bez księdza pogrzeb. Z chwilą śmierci Matki zamknął się dla nas pewien rozdział naszego życia. Jakże smutny i okrutny był ten czas.
Jeszcze nie otrząsnęliśmy się z naszej tragedii, gdy należało wrócić do normalnych zajęć, aby jako tako żyć – a już spadło na nas nowe nieszczęście.
17 maja 1943 roku brat dostał powołanie do organizowanego w Sielcach nad Oką wojska polskiego. Wiadomość ta dobiła mnie do reszty, bo cóż ja pocznę bez niego z dwojgiem dzieci, a sama miałam tylko 16 lat. Świeże zmartwienie nie mogło jednak trwać długo, bo trzeba było iść do pracy, dać rodzinie jeść i zająć się tym wszystkim, co potrzebne jest człowiekowi do życia. Od wezwania do wojska niestety nie było odwołania, a więc brat pożegnawszy się z nami wyjechał do jednostki. Rozpacz moja nie miała granic, nie wiedziałam, co począć ze sobą, jak dzieci wychować i jak dalej żyć. Po odjeździe brata łudziłam się, że może uda mu się wyreklamować, jako jedynemu żywicielowi rodziny, ale nic takiego nie miało miejsca.
W parę dni po odjeździe brata do jednostki na rodzinę moją spadło kolejne nieszczęście – zachorowałam na malarię, która położyła mnie na trzy miesiące do łóżka. Na malarię nie było leków, a objawiała się tym, że w ciągu doby temperatura sięgała nawet 40 stopni, której towarzyszyły silne dreszcze. W tym czasie piłam piołun, a czasem dostarczano mi chininy, która przynosiła wielką ulgę. Gdy temperatura spadała i wydawało się, że już będzie dobrze, po paru godzinach znowu przychodziły dreszcze. Ponieważ trzymała mnie ta choroba trzy miesiące, nie wiedziałam, co począć ze sobą. Tamtejsi ludzie radzili mi, abym wypiła szklankę własnego moczu, ale nie mogłam się na coś takiego zdecydować. Podczas mojej choroby dziećmi opiekowali się znajomi Polacy, za co byłam im bardzo wdzięczna. Po trzech miesiącach, kiedy poczułam się już lepiej, zdawało mi się, że narodziłam się na nowo.
Mój powrót do zdrowia był chyba cudem boskim, bo inaczej nie można tego wytłumaczyć. Na pewno nic, ani nikt mnie nie wyleczył, tylko gorąca modlitwa do Boga. Widocznie Bóg uznał, że trzeba mnie przywrócić dzieciom, bo co one same zrobią (przypominam, że jeden brat miał cztery lata, a drugi sześć lat).
Nie pamiętam dokładnie, ale gdzieś po żniwach brat Stanisław dostał przepustkę i przyjechał do nas na jeden dzień, aby nas odwiedzić – tak się bowiem oficjalnie mówiło, ale miał on inne zadanie. Przyjechał bowiem po to, aby zaopatrzyć nas w żywność, bo – jak już wspomniałam – był on w kontakcie z magazynierką, która dawała mu klucze od magazynu, a Staszek po kryjomu dostarczał zboże nam i jej.
Staszek poinformował mnie, że niestety nie otrzyma zwolnienia z wojska i muszę sobie radzić sama, co mnie dobiło do reszty.
Parę tygodni po jego wizycie w kołchozie przyjechał osobowy samochód (sensacja, bo dzieci nigdy wcześniej takiego nie widziały), z którego wysiadło dwóch żołnierzy w polskich mundurach i jeden żołnierz rosyjski, wypytując przechodniów, gdzie ja mieszkam. W pierwszej chwili myślałam, że to przyjechał brat, ale później wyjaśniło się, że oni są ze sztabu Wojska Polskiego i chcą załatwić następującą sprawę: ponieważ brat Staszek złożył w sztabie pismo z prośbą o zwolnienie z wojska, uzasadniając ją tym, że posiada młodsze rodzeństwo, które pozostałoby bez środków do życia. W związku z tym przełożeni brata podjęli decyzję i w tym celu delegowali swoich przedstawicieli, aby moich dwóch braci zabrać do sierocińca, wychodząc z założenia, że ja, mając już 16 lat, mogę sobie sama w życiu poradzić. Wiadomość ta spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, a tu było niewiele czasu na podjęcie decyzji, jak postąpić. Z jednej strony zdawałam sobie sprawę z tego, że nie jestem w stanie zabezpieczyć braciom możliwych warunków do życia przy sobie, ale myśl o rozstaniu się z nimi po utracie matki i brata Stanisława była wprost zabójcza. Decyzja w tej sprawie była bardzo trudna i bolesna, ale jednocześnie jednoznaczna – braci nie oddam nikomu, bo stracę ich na zawsze. Mimo usilnych namów panów z wojska, nie oddałam braci do sierocińca, czemu panowie trochę się dziwili, ale uszanowali moją wolę. Odjeżdżając, życzyli mi powodzenia i męstwa w wychowaniu dzieci. Pozostawili też pismo dla wójta z poleceniem wydania mi z magazynu co jakiś czas pud (16 kg) zboża, abym miała, co dawać dzieciom jeść. Na szczęście pismo to było przez władze wioski honorowane.
Być może, że w ten sposób skazałam moich braci na cierpienie głodu, niedostatku i nędzę, ale tak mi wówczas rozum podyktował. Dzięki takiej decyzji mam ich do dziś jako kochanych braci, którzy mnie również kochają i szanują jako ich matkę. Ten ich stosunek do mnie chyba najbardziej świadczy o tym, że podjęta przeze mnie decyzja była słuszna i z tego się cieszę. Dalsze nasze życie już w trójkę toczyło się normalnie, ale bardzo ciężko. Dzięki Bogu choroba, jaka mnie dręczyła od paru miesięcy, ustała, co pozwoliło mi powrócić do pracy i zarabiać na nasze życie. Niestety mój zarobek nie wystarczał na wyżywienie całej naszej trójki, musiałam więc sprzedawać ostatnie części garderoby przywiezionej z kraju. Biedne dzieci też nie siedziały bezczynnie, bo jak szłam do pracy, one musiały iść na łąkę i nazbierać opału w postaci „kiziaku” czyli krowiego łajna lub „buranu” – małych suchych krzaczków, które przy silnym wietrze same się odrywały od korzeni i turlały po łące. Zebrany przez dzieci opał służył do ugotowania jakiejś strawy, gdy wróciłam z pracy, a udało mi się coś przynieść do domu, to znaczy, gdy coś ukradłam. Było to różne zboże – owies, kukurydza – w zależności przy czym pracowałam.
Wczesną wiosną 1944 roku przyszła do wioski wiadomość, że polskie rodziny, które mają kogoś w wojsku, mogą przygotowywać się na wyjazd do Polski. Nie potrafię wyrazić mej radości, bo przecież zaliczaliśmy się do rodzin wojskowych, a więc należało przygotowywać się do podróży. Po uzyskaniu informacji odnośnie rejestracji na listę wyjeżdżających, okazało się, że ja nie mam odpowiednich dokumentów. Chodziło o to, że my dzieci byliśmy wpisani w dowodzie naszej Mamusi, a po jej śmierci nie zainteresowałam się tym, aby w międzyczasie wyrobić sobie dowód osobisty i wpisać do niego moich braci. Czas naglił, a ja ciągle byłam bez dokumentów. Wiadomo, że dowód osobisty dla siebie mogę otrzymać w urzędzie państwowym, którego siedziba znajdowała się w mieście odległym od naszej wioski o 75 km. Do tego miasta nie miałam możliwości dojechać, bo żadnej komunikacji nie było. W tej sytuacji należało czekać – nie wiadomo na co. Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu, jak się początkowo mówiło – do Polski. Władze wioski postanowiły wypuścić mnie z braćmi bez dokumentów, licząc na to, że w jakiś sposób zdobędę ten upragniony dowód osobisty.
Wyjazd z wioski był dla nas ogromną radością, mimo iż nie wiedzieliśmy tak naprawdę, co z nami będzie.
Po kilku godzinach jazdy przywieziono nas do miasta Aktiubińsk i tam w oczekiwaniu na transport kolejowy, który miał nas zawieźć do Polski, rozlokowano po domach. Zaraz po przyjeździe rozpoczęłam starania o dowód osobisty, ale okazało się, że nie załatwię tego na miejscu i trzeba jechać do innego miasta (dziś już nie pamiętam jego nazwy). Tu powstał nowy problem, a mianowicie – jak dostać się do tego miasta, bo pociągi wprawdzie jeździły, ale nie sprzedawali w kasach biletów osobom nie mającym zezwolenia lub delegacji służbowej. Nie mając możliwości otrzymania takiego zezwolenia udałam się na dworzec kolejowy, a tu zwróciłam się z prośbą do maszynisty pociągu towarowego, aby zabrał mnie do miasta. Po dotarciu do urzędu okazało się, że nie mam odpowiednich dokumentów, aby otrzymać dowód osobisty, wobec tego zmartwiona i rozgoryczona wróciłam do dzieci (oczywiście znowu z maszynistą w parowozie), które zostawiłam pod cudzą opieką. Tu przypomniałam sobie, że mam moją metrykę urodzenia z kościoła wypisaną, jak wiadomo, w języku łacińskim, którą zabrałam i ponownie udałam się do urzędu (tym razem w budce z konwojentem pociągu towarowego), gdzie po długiej dyskusji i tłumaczeniach wydano mi dowód osobisty, wpisując do niego moich dwóch nieletnich braci. Uradowana tą zdobyczą wróciłam do swoich, gdzie dowiedziałam się, że wyjazd nasz nastąpi lada dzień. Przyszła wreszcie oczekiwana chwila, kiedy załadowano nas do wagonów towarowych i ruszyliśmy w drogę powrotną do kraju, bo tak się cały czas mówiło. Radość nasza nie miała granic, ale trwało to tylko 8 – 10 dni, kiedy to transport nasz zatrzymał się na Ukrainie w miejscowości Mikołajewo nad rzeką Boh, a do Odessy mieliśmy tylko 80 km. Tam nam zakomunikowano, że zatrzymamy się tutaj parę tygodni, bo muszą nas odżywić trochę i ubrać, a dopiero potem pojedziemy do Polski. Rozwieziono nas tym razem po wsiach (nazywanych sowchozami) i kazano chodzić do pracy. Jak się później okazało, pobyt nasz na Ukrainie zamiast paru tygodni trwał aż dwa lata.
W sowchozie nasza praca również polegała na tym, że codziennie na kilkanaście godzin szło się w pole, aby orać, siać i wykonywać czynności z tym związane w zależności od pory roku, jako że sowchoz był nastawiony na rolnictwo i niewielką hodowlę krów. Tutaj życie nasze stało się odrobinę lżejsze. Po pierwsze dlatego, że klimat był zupełnie inny, a więc nie było ostrej zimy i upalnego lata. Po drugie sama praca była jak gdyby nieco mniej uciążliwa, mimo iż wykonywaliśmy to samo, co w Kazachstanie. Największą różnicą między tymi dwiema wioskami był system rozliczania się z pracownikami. Polegał on na tym, że każdy pracował oczywiście na tzw. dniówkę, a po skończonym miesiącu miał za to zapłacone. W moim przypadku wyglądało to tak, że idąc po wypłatę musiałam zaopatrzyć się w ruble, bo z rozliczenia wychodziło, że ja musiałam dopłacać. Wynikało to z tego, że w ciągu miesiąca otrzymywałam z sowchozu jedzenie, za które na koniec miesiąca należało zapłacić, więc moje wynagrodzenie nie wystarczało na jedzenie. W tym sowchozie każdy pracujący otrzymywał codziennie 50 dag,a członek rodziny 30 dag chleba – najczęściej z jęczmienia, w dodatku z czarnego, a także mleko z centryfugi oraz ileś tam deka jakiegoś zboża. W okresie letnim, gdy przyniosłam te 1,10 kg chleba, to po podzieleniu na nas troje, było w sam raz na obiad, a zagryzaliśmy to arbuzami lub melonami. Często było i tak, że o tym chlebie żyliśmy aż do następnego dnia. Gorzej przedstawiała się sytuacja z opałem, bo tutaj było mało bydła, a wiec i nie było kiziaku. Bracia moi w wieku 5 i 7 lat, gdy ja szłam do pracy, musieli przez ten czas nazbierać opału w postaci różnych suchych krzewów, których tam nie brakowało. Jesienią i zimą ja przynosiłam opał z pola w postaci słomy, którą w okresie zimy trzeba było suszyć, zanim chciało się ją palić.
Pamiętam jak tu właśnie, na Ukrainie, wysyłano mnie do pracy na traktor jako pomocnika traktorzysty. Kiedy broniłam się przed tą pracą, tłumacząc się, że nie mam w co się ubrać, a praca była istotnie bardzo brudna, przyznano mi z magazynu państwowego jeden worek, abym sobie uszyła sukienkę, co oczywiście uczyniłam. W tym też worku pracowałam w kuźni jako pomocnik kowala, naprawiając brony i pługi, a było to wiosną 1945 roku. Praca w kuźni najbardziej utkwiła mi w pamięci dlatego, że tam właśnie w dniu 9 maja 1945 roku zastała mnie wiadomość o zakończeniu wojny. Na wieść o tym praca została wszędzie przerwana i po zakomunikowaniu nam tak miłej wiadomości, kazano iść do domu, a było to około dwunastej. Po przyjściu do braci i przemyśleniu tego, co się stało, rozpłakałam się. Z jednej strony cieszyłam się z zakończenia wojny, z drugiej jednak strony przyszedł wielki żal i rozpacz, że nie doczekała tego nasza Mamusia, no i brat Stanisław, który zginął pod Lenino. Ten płacz i ogromny żal spowodował u mnie torsje, a ponieważ nie było czym wymiotować, myślałam, że wszystkie wnętrzności ze mnie wyjdą.
W związku z zakończeniem wojny postanowiłam odszukać rodzinę w Polsce, aby móc połączyć się z nią. Napisałam więc dwa listy – pierwszy do mego dziadka ze strony Mamy, który mieszkał w Dębinie koło Skolego, a nazywał się Józef Wańczura oraz Marii Pańków – siostry mej Matki zamieszkałej we
Lwowie. W listach tych poinformowałam ich o naszej rodzinnej tragedii, a więc o śmierci Matki i brata Stanisława, o tym, że ja z braćmi znajduję się na Ukrainie (podając adres) oraz o tym, że oczekuję od nich pomocy i wydostania nas z niewoli. Jak się później dowiedziałam, obydwa listy dotarły do adresatów, mimo że dziadek mój mieszkał wówczas w Stryju (był przy zamężnej córce), ale dobrzy sąsiedzi z Dębiny dostarczyli ten list dziadkowi.
Drugi list adresowany do cioci również szczęśliwie dotarł na miejsce przeznaczenia, a treść tego listu znalazła odbicie w odrębnej historii moich przeżyć. Mianowicie do cioci Marii Pańków przychodziła druga moja ciocia mieszkająca we Lwowie, a będąca zakonnicą w zakonie Sióstr Felicjanek, o imieniu zakonnym Anuncja, której pokazano mój list, a ta z kolei dała ten list do przeczytania swojej przełożonej lub nawet siostrze prowincjałce o imieniu Bogusława. Matka Bogusława przedstawiła tę sprawę siostrze Józefie i razem zadecydowały, aby moja ciocia jechała ratować nas – biedne sieroty. O ile oczywiście otrzyma ciocia odpowiednie dokumenty na wyjazd do Rosji. Wszystko to, co w tej chwili piszę, znam z opowiadań mej cioci, która opisała dokładnie tę wyprawę do nas we wspomnieniach z lat 1939 – 1949 na użytek klasztoru. Po decyzji siostry przełożonej i otrzymaniu do pomocy drugiej siostry Angeliny ciocia moja rozpoczęła starania o paszporty. Trafiła na starszego człowieka, którego tytułowano „generałem” i choć nie było łatwo takie dokumenty otrzymać w tym czasie, to jednak, kiedy przedstawiono mu całą tragiczną historię sierot, wydał paszporty bez żadnych trudności. Zaczęto więc bezzwłocznie wybierać się w podróż, pakując, co się dało, z żywności oraz trochę ciepłego ubrania (był to styczeń 1946 r.). O potrzebne pieniądze wystarał się ksiądz kapelan z klasztoru. Obydwie siostry, ubrane oczywiście po świecku, wyposażone w dwa olbrzymie plecaki i pieniądze udały się na dworzec, ale pociąg był tak przeładowany, że nie dostały się do wagonu i wróciły z płaczem do klasztoru. Trzeba tu zaznaczyć, ze pociąg ze Lwowa do Rosji odjeżdżał tylko raz na dobę. Na drugi dzień ponownie udały się na dworzec – tym razem poszczęściło im się. Jechały w wagonie towarowym przeznaczonym dla wojska. Żołnierze sowieccy palili ogień na środku wagonu, aby w ten sposób ogrzać się trochę, bo było bardzo zimno. Wśród żołnierzy była jedna kobieta (żołnierz), która na pytanie, dlaczego zaciągnęła się do wojska, oświadczyła: by mieć co jeść, bo w Rosji wiele osób umiera śmiercią głodową, a ona przy wojsku jakość przeżyje. W ten sposób dojechały te siostry do stacji Zmizenki, gdzie miały przesiadkę, ale do następnego pociągu pozostała im cała doba czekania na stacji, gdzie grasowali chuligani i złodzieje (żuliki). Jechała jakaś młoda kobieta z Niemiec, która miała dużą elegancką walizkę. Położyła głowę na tej walizce i tak twardo usnęła, że złodzieje wyciągnęli jej walizkę spod głowy. Obudziwszy się zaczęła krzyczeć i wzywać pomocy, ale wszystko na nic. Kobieta rwała sobie włosy z głowy, mówiła, że to jej cały majątek, na który pracowała ciężko kilka lat w Niemczech. Jechała gdzieś bardzo daleko i czekała już cztery doby, aby dostać się do pociągu.
Dalsza podróż cioci i jej towarzyszki okazała się jeszcze bardziej trudna niż można to było sobie wyobrazić. Na stacji Zmizenki nie dostały się dwukrotnie do pociągu, a po dwóch dobach czekania zrozpaczone udały się do naczelnika stacji, któremu przedstawiły swoją sytuację, a ten obiecał przy następnym pociągu załadować je osobiście. W niesamowitym tłoku, z wielkimi kłopotami i niepowodzeniami, dojechały do stacji docelowej, bo dalej pociąg nie jechał. Dalszą drogę odbyły okazyjną furmanką, za którą zapłaciły 100 rubli. Po drodze musiały jeszcze zatrzymać się na nocleg, gdzie zostały wylegitymowane, a przy okazji budziły swoimi osobami zainteresowanie różnych ludzi. Byli i tacy, którzy straszyli je, że nie wiadomo, co z nimi będzie. W pewnym momencie obie siostry zakonne zaczęły się modlić, aby przed śmiercią nie męczyły się długo. Natknęły się w tym czasie na naczelnika gminy, który po odebraniu dokumentów kazał jakiejś dziewczynie odprowadzić je na kwaterę. Tam otrzymały gorącą kolację (był pieczony zając i czaj). Po posiłku i ogrzaniu się (była to pierwsza połowa stycznia) udały się na spoczynek. Rano gospodarz dał śniadanie i opowiedział swoją gehennę rodzinną: kiedy wpadli tu Niemcy, straszliwie ich mordowali, dręczyli, a ich życie było ciągle zagrożone. Żona jego rozchorowała się ciężko na serce i już cztery lata leżała – ani jej życia, ani śmierci. Córka była bardzo smutna i zbolała. Po otrzymaniu z powrotem dokumentów ruszyły siostry w dalszą drogę w poszukiwaniu tego kołchozu, w którym my znajdowaliśmy się. Szły tak cały dzień, zbliżała się noc i kiedy nogi odmawiały im już posłuszeństwa, zauważyły jakieś światełko. Ruszyły szybko w jego stronę. Gdy zobaczyły pasącą się krowę, zrozumiały, że są blisko wioski, więc może znajdą jakiś nocleg i pożywienie. Istotnie – w domu, do którego weszły, przyjęto je bardzo gościnnie. Zaczęło się schodzić dużo sąsiadów, a pytaniom i odpowiedziom nie było końca. Znalazł się też dobry człowiek, który zaoferował pomoc. Pracując w kołchozie poprosił swoich przełożonych, by pozwolili odwieźć siostry furmanką do wioski, w której przebywałam z braćmi. Za podstawioną furmankę zażądano początkowo tysiąc rubli, a po długich targach zgodzono się na osiemset i ruszono w drogę. Był już prawie wieczór, kiedy siostry dotarły do nas. Na widok furmanki zbiegli się ludzie i zaczęli powtarzać moje nazwisko. Gdy wywołano mnie z izby, natychmiast poznałam swoją ciocię i rzuciłyśmy się sobie w ramiona. Ciocia przywiozła trochę ubrań oraz żywności (cukier, mąka, kasza, ciastka). Powitaniom i łzom nie było końca. Celem przyjazdu cioci było zabranie nas do Polski, ale jak się okazało już na miejscu, byliśmy już zarejestrowani na wyjazd do kraju, więc zrezygnowaliśmy z powrotu z ciocią, aby nie tracić cennego czasu. Podejmując taką decyzję liczono się z tym, że lada dzień my – dzieci – będziemy mogły wyjechać wprost do Polski, gdzie była nasza rodzina. Jadąc natomiast z ciocią, mogliśmy dojechać tylko do Lwowa i tam ponownie rejestrować się na wyjazd do kraju. W tej sytuacji ciocia z towarzyszącą jej siostrą zakonną udały się po paru dniach pobytu u nas w drogę powrotną, ale już tym razem przez Kijów.
Po wyjeździe cioci zrobiło się nam bardzo przykro i tylko nadzieja rychłego wyjazdu do Polski podtrzymywała nas na duchu. Pozostaliśmy w naszej szarej codzienności – trzeba było chodzić do pracy i martwić się, co zjeść. Tak, troszcząc się o codzienny nasz byt, przeżyliśmy jeszcze około sześć tygodni, kiedy przyszła wiadomość o naszym wyjeździe do Polski.
Radościom i smutkom nie było końca. Bo z jednej strony cieszyliśmy się z powrotu do kraju, a z drugiej strony żal nam było, że nie ma już z nami Mamusi i brata Stanisława. Cóż było robić? Taka była wola Boża.
Nadszedł wreszcie czas wyjazdu. Tym razem nie miałam żadnych kłopotów z tym związanych. Kiedy znaleźliśmy się już w wagonie, dziękowaliśmy Bogu za to i prosili o szczęśliwą podróż i spotkanie się z rodziną. Nie pamiętam daty wyjazdu z Ukrainy, ani też ile dni jechaliśmy. Utkwiła mi tylko w pamięci jazda pociągiem wieczorową porą przez Wołgę, która była oświetlona różnymi kolorami, a jechało się wolno i długo. Pamiętam też dłuższy postój w Kijowie, gdzie z koleżankami udałam się do miasta i zwiedziłam cerkiew, tylko nie wiem pod jakim wezwaniem. Dalsza droga wydawała się nam krótka, a to dlatego, że byliśmy coraz bliżej naszego ukochanego kraju. Wreszcie wjechaliśmy do Lwowa, który niestety nie był już nasz. Wrażenie niesamowite dla mnie, bo pamiętałam trochę Lwów sprzed wojny, a szczególnie dworzec kolejowy. We Lwowie oglądałam przed wojną Panoramę Racławicką, a także znałam dobrze klasztor i kościół Ojców Dominikanów, bo tam bywałam z Mamusią. Tutaj poinformowano nas, że postój transportu będzie trwał około dwóch godzin. Po takiej wiadomości postanowiłam udać się do klasztoru Sióstr Felicjanek, aby powiadomić ciocię, która była u nas, że jedziemy już do Polski. Aby było mi raźniej, zabrałam ze sobą dwie koleżanki, a dzieci pozostawiłam pod opieką znajomej pani w wagonie.
Udając się do klasztoru, nie wiedziałam dokładnie, gdzie to jest. Miałam tylko adres, ale dzięki dobrym ludziom dotarłam do celu. Tutaj przywitano nas bardzo serdecznie, ale równocześnie poinformowano, że nie zastałyśmy cioci, która poszła do swojej siostry (Marii Pańków) zamieszkałej we Lwowie na Zamarstynowie na ulicy Stawowej. Poproszono nas na obiad, podano zupę, a na drugie danie były ziemniaki, kapusta i sznycel. Obiad ten bardzo utkwił mi w pamięci dlatego, że nie jadłam takiego przez parę lat. Po tak sytym posiłku jedna z sióstr odprowadziła nas do cioci Marii. Tu nie było końca powitaniom (dwie ciocie, wujek i dwie kuzynki) i poczęstunkom pączkami, jako że był to tłusty wtorek 5 marca 1946 roku. Po krótkiej rozmowie poprosiłam ciocię zakonnicę, aby odprowadziła nas na dworzec do transportu, bo czas naglił. Po długiej drodze na dworzec okazało się, że nie ma tu żadnego transportu ludzi z Rosji, ale poinformowano nas, że stoi taki transport na innym dworcu. Mając bardzo mało czasu, udałyśmy się tam torami kolejowymi. Po odszukaniu wagonu, w którym były dzieci i wejściu do niego, pociąg ruszył w dalsza drogę. Proszę sobie wyobrazić, jakie miałam szczęście, bo co by się stało, gdyby dzieci odjechały same? Nadszedł wreszcie moment, kiedy zbliżaliśmy się do nowej granicy Polski w Medyce. Tutaj postój trwał dość długo, bo była kontrola dokumentów całego transportu, a sama nie wiem, ile nas w sumie było.
Wczesnym rankiem 6 marca 1946 roku wjechaliśmy do Polski opuszczonej sześć lat temu. Celem naszej podróży był Jarosław, bo tam właśnie mieszkał mój brat Tadeusz, który był nieobecny w domu w dniu naszego aresztowania, o czym piszę na wstępie. Pociąg jechał dość szybko, śledząc mijane stacje kolejowe zorientowałam się, że mijamy miasto Jarosław. Fakt ten przeraził mnie ogromnie, bo nie wiedziałam, gdzie ten pociąg się zatrzyma, aby można było wysiąść. Wreszcie pociąg zaczął zwalniać i zorientowałam się, że zatrzymuje się. Była to stacja Przeworsk. Natychmiast wysiedliśmy z pociągu i zaczęłam dowiadywać się, w jaki sposób i kiedy będziemy mogli dostać się do Jarosławia. Niestety, w najbliższym czasie nie było pociągu osobowego w tę stronę, wobec tego dogadałam się z człowiekiem jadącym pociągiem towarowym i w wagonie po wapnie dotarłam do Jarosławia. Wiadomo, że tutaj nikt na nas nie czekał, bo nikt nie wiedział, że przyjedziemy do kraju w tym czasie. Mając młodsze rodzeństwo i parę tobołków, a także nie znając drogi do mieszkania mego najstarszego brata Tadeusza, wynajęłam furmankę, którą dotarliśmy na miejsce. Przy wejściu do bramki usłyszałam głos jakiejś pani, która wołała: Tokarzowa, familia twoja przyjechała. Osobą wołającą była sąsiadka mego brata, a osobą, do której były skierowane te słowa, była moja bratowa, bo brat pod naszą nieobecność ożenił się. Mimo iż bratowa była nam nieznana, to jednak powitaniom nie było końca. Natychmiast też podano nam śniadanie, bo była to taka pora dnia, a następnie bratowa o imieniu Maria wysłała kogoś znajomego po naszego brata, który był w pracy. W bardzo krótkim czasie po naszym przyjeździe przyszedł brat Tadeusz.Przy powitaniu nie wytrzymałam nerwowo i rozpłakałam się z radości, a zarazem z żalu, widziałam też, że i brat płakał. Łzy radości płynęły z powodu powrotu do ojczyzny i rodziny, były też łzy, żalu że w gronie powracających nie było naszej Matki i brata Stanisława.
W parę dni po naszym powrocie zjechała się rodzina, aby się z nami zobaczyć, a także aby podjąć decyzję, co do naszej przyszłości, bowiem wszyscy troje wymagaliśmy ubrania, odżywienia oraz posłania do szkoły i trudno było, aby wszystko to spadło na jedną osobę, bo czasy były ciężkie. Po naradzie rodzinnej mnie zabrał do siebie Matki brat, który mieszał w Gliwicach i łożył na mnie przez pięć lat, tj. do chwili aż zdałam maturę i usamodzielniłam się. Młodszego brata – Antoniego – zabrał nasz stryj, który był na wsi kierownikiem szkoły, w której brat miał możliwość w ciągu jednego roku szkolnego przerobić dwie klasy szkoły podstawowej. Najmłodszy brat Wacław pozostał w Jarosławiu u brata i tam zaczął uczęszczać do szkoły. Tak zakończyła się nasza rodzinna tragedia. Zaraz po naszym powrocie brat Tadeusz rozpoczął przez PCK mozolne poszukiwania ojca, które zostały uwieńczone jego powrotem do kraju w maju 1947 roku. Ojciec nasz po wyjeździe z Rosji z Armią Andersa i przebyciu długiej drogi przez Irak, Persję, dotarł do Włoch, gdzie wziął udział w bitwie pod Monte Cassino, za co otrzymał odznaczenie. Następnie znalazł się w Wielkiej Brytanii. Po otrzymaniu informacji, że dzieci go poszukują, postanowił wrócić do kraju, mimo iż koledzy i przyjaciele odradzali mu ten krok, ale ojcostwo przeważyło szalę i znalazł się wśród nas. Wówczas zabrał do swego domu moich młodszych braci, ja natomiast byłam w Gliwicach aż do matury.
Przystępując do pisania tych wspomnień, zaznaczyłam na wstępie, że nie mam daru do pisania i myślę, że całe te wspomnienia są nieudolne. Uległam jednak prośbom moich trzech braci, a szczególnie Antoniego i Wacława, bo oni byli mali w chwili naszego aresztowania, a przeżyli tę całą gehennę razem ze mną, nie będąc świadomi tego, co los im zgotował. Chciałam więc pozostawić im na pamiątkę garść wiadomości o tym, co nam wojna przyniosła. Wspomnienia te zostały napisane w bardzo wielkim skrócie, bo chcąc napisać o wszystkim, musiałaby powstać książka, a mnie na to nie stać, a już najbardziej brakuje mi czasu. Zresztą nie jestem pewna, czy w ogóle ktoś mógłby opisać to wszystko, co przeżywało się na co dzień przez tyle lat. Przecież w tym okresie pracowało się bardzo ciężko, nie było co jeść, ani w co się ubrać. Przychodziły na człowieka różne choroby i trzeba się było leczyć samemu, bo lekarzy nie było, a leków tym bardziej. Brak nam było Kościoła i księży, polskiej książki, a także tęsknota za rodziną i Ojczyzną przygnębiała nas do reszty. Nie jestem w stanie przelać na papier wszystkiego, co przeżyliśmy, mimo szczerych chęci. Można opisać to, co przeżyło się przez dzień, tydzień czy miesiąc, ale nie przez sześć lat. Braciom, którzy byli ze mną, dużo przekazałam ustnie, tak samo rodzinie. Trochę moi bracia pamiętają, ale to już z ostatnich lat naszego tam pobytu, bo pierwszych lat nie są w stanie pamiętać, gdyż byli jeszcze małymi dziećmi.
Nie wiem, czy w tym krótkim opisie zadowoliłam mych braci, ale muszą mi wybaczyć. Uważam jednak, że jakie takie pojęcie mają o tym, co sami przeżyli tam na wygnaniu. Dziękuję Bogu za to, że jesteśmy ciągle w kontakcie, wzajemnie się kochamy i szanujemy. Jestem dużo starsza od braci i być może, że mego żywota już niewiele, ale pamiątkę po mnie będą mieli. Niech więc Bóg im błogosławi i obdarzy zdrowiem na długie lata życia