Stanisław Kotliński – Powstanie i zagłada Wazowa cz. II
Większość mieszkańców Wazowa pochodziła ze wsi Markowa, powiat Łańcut. Moi rodzice pochodzili z powiatu przeworskiego, tj. ojciec z Gorliczyny, a matka z Gniewczyny. Najbogatszymi rolnikami w Wazowie byli moi rodzice, którzy w 1922 roku zakupili 32 morgi bardzo urodzajnego gruntu i Jan Bar posiadający 24 morgi pola. Obie te rodziny zdobyły pieniądze na zakup gruntu w czasie długoletniego pobytu W USA. Moi rodzice byli w USA 25 lat. Ojciec, jako ślusarz-kowal, ciężko pracował w wysokiej temperaturze przy produkcji armat i pocisków do nich. Wysoka temperatura i ciężka praca powodowała to, że koszula zdjęta po pracy był tak mokra, że można ją było wyżymać z potu, a potem po wyschnięciu była całkowicie sztywna z nadmiaru soli. Naturalnie za taką pracę otrzymywał duże pieniądze. Mimo , że utrzymywał już liczną rodzinę i nie szczędził na nią pieniędzy, zaoszczędził pewną sumę dolarów, gdyż stale myślał o powrocie do ojczyzny.
W utrzymaniu rodziny i gromadzeniu pieniędzy, wydatnie pomagała ojcu matka, która prowadziła sklep spożywczy, który miał duże obroty, gdyż serwował polskie wyroby wędliniarskie a Polonia była bardzo liczna.
Sądzę, że należy to utrwalić dla potomnych, iż ojciec, mimo że nie posiadał wykształcenia, był świetnym mówcą i wykorzystywał to ze wspaniałym skutkiem na wiecach Polaków w USA, jako działacz polonijny, do gromadzenia funduszów na tworzenie armii polskiej generała Hallera. Na jednym z takich wieców był ranny z powodu wybuchu „jakiejś bomby” umieszczonej koło mównicy. Dokumenty potwierdzające ten fakt – po powrocie do Polski – otwierały mu zawsze drzwi różnych urzędów, do których pukał /zawsze w sprawach słusznych, bo społecznych/.
W Sokalu, a ściśle mówiąc w powiecie sokalskim, wspólnie z Kojdrem /tym, który pochodził z Grzęski koło Przeworska, który został zamordowany przez ubeków podczas przewożenia samochodem z Przeworska do Rzeszowa w 1947 roku/ był znanym działaczem PSL.
Dla repolonizacji zruszczonych wielu rodzin polskich utworzył Związek Szlachty Zagrodowej. Badanie ksiąg parafialnych i rozmowy z tymi, którym udowodniono, że pochodzą z rodzin polskich, dawały pozytywne efekty. Niestety wybuch wojny przerwał tę akcję, a wielu z tych, którzy wrócili na łono Matki Polki przepłaciło to własnym życiem – zostało zamordowanych z rąk nacjonalistów ukraińskich. Zginęli jako jedni z pierwszych z rąk band UPA. W Konotopach został zamordowany przez UPA Makowski, Dydziuk i inni. W innych miejscowościach zginęli inni, których nazwisk niestety nie pamiętam.
Jako pierwszych nacjonaliści ukraińscy zamordowali tych Rusinów, którzy do 1939 roku współpracowali z władzami polskimi i nie popierali mordów na Polakach. W ten sposób zginął niejaki Kuźma z Bojanic – największy rolnik w tej miejscowości. Zginęli też inni, których nazwisk niestety nie pamiętam.
Jako pierwsza do odrodzonej Polski wybrała się wraz dziećmi moja matka. Podróż trwała długo, gdyż w Polsce trwały powstania śląskie, walki z Ukraińcami i Moskalami. We Wiedniu 13.06.1920 roku urodziła syna Józefa. Po tych przygodach przybyła wreszcie do swej rodzinnej miejscowości tj. do Gniewczyny, gdzie posiadała 2,5 morga pola ornego i kawał /16 arów/ starego lasu sosnowego. Zleciła zbudowanie domu i stodoły z drzewa pochodzącego z własnego lasu. Oba te budynki były przygotowane do rozbiórki, gdyż zamierzała zakupić duże pole gdzieś w parcelowanym majątku dworskim.
Dom mieszkalny, prócz kuchni, miał dwie duże izby i spiżarnię. Musiał być dość duży, gdyż rodzina liczyła już 10 osób i na podstawie doświadczeń lat poprzednich należało wnioskować, że na tym stanie nie zakończy swojego rozrostu, ponieważ bocian prawie z matematyczną dokładnością przynosił nowego proroka. Zresztą rzeczywistość potwierdziła te przewidywania. Do roku 1928 rodzina liczyła już 14 osób. Składały się na nią rodzice i dwanaścioro dzieci: w tym dziewięciu synów i trzy córki. Do czasu narodzin dwójki ostatnich dzieci najstarszy z rodzeństwa /Władysław/ wyjechał ponownie do Ameryki. W Polsce nie wiodło mu się, gdyż w ciągu trzech lat, w których przebywał w ojczyźnie, dwukrotnie łamał tę samą nogę, w efekcie czego do śmierci lekko pociągał nią. Nie lubił pracy na roli i nie pociągała go praca biurowa czy proponowana posada nauczyciela języka angielskiego w gimnazjum w Sokalu.
Lasów w pobliżu Wazowa nie było. Po drzewo opałowe lub budowlane należało jeździć na wschód za Sokal /do 20 km/. Właśnie przy zwózce drzewa budowlanego na nowy dom, gdyż posiadany miał być zamieniony na stajnię, brat Władysław złamał dwukrotnie tę samą nogę.
Większość rodzin mieszkających w Wazowie – zwłaszcza tych starszych – miała dużo dzieci. Nasi sąsiedzi: Miara Józef i Anna mieli jedenaścioro dzieci, z czego wiek dojrzały osiągnęło dziesięcioro. Trzecią taką rekordową rodziną pod tym względem była rodzina Inglota Marcina i Wiktorii, która miała jedenaścioro dzieci: w tym tylko jedną dziewczynkę. Czwartym rekordzistą pod względem ilości dzieci była rodzina Ludwika i Wiktorii Kamińskich, którzy mieli ośmioro dzieci : w tym jednego chłopca. Rodzina Cwynarów miała osiem córek. Rodziny Bara Józefa, Rewera Antoniego, Inglota Jana, Hawro Jana czy Bara Wojciecha też były wielodzietne, gdyż liczyły od czworo do siedmioro dzieci. Młodsze rodziny miały po jednym lub po dwoje dzieci. Dwa małżeństwa były bezdzietne: Szpytmana Stanisława i Gorzkowicza Władysława.
Zasadniczym zajęciem mieszkańców Wazowa było rolnictwo, które było pracochłonne i uciążliwe, gdyż większość prac wykonywana była ręcznie. Rolnictwo było również mało popłatne, ponieważ skupem zboża i innych płodów rolnych zajmowali się przede wszystkim Żydzi, którzy monopolistycznie i solidarnie płacili bardzo niskie ceny. Jedynie Rusini bronili się przed tym wyzyskiem organizując spółdzielnie skupu płodów rolnych /w postaci „Kooperatyw” czy „Sojuszów”/.
Rolnicy swoje płody zbywali przede wszystkim na rynku. Ich cena była zwykle bardzo niska, gdyż podaż przewyższała popyt i kształtowała się poniżej kosztów produkcji.
Dwóch mieszkańców – tj. Józef Miara i Michał Lonc – prócz rolnictwem zajmowało się również ciesielstwem i stolarką. Miara Józef uprawiał również koszykarstwo – i to artystyczne. Jego koszyki i tace z wikliny znajdowały zbyt za granicą. Miara umiał również robić obuwie, a zwłaszcza je naprawiać. Obuwie do połowy lat trzydziestych było tylko skórzane i chyba właśnie z tego powodu takie drogie w stosunku do produktów rolnych. Dlatego było wielokrotnie żelowane, a nawet łatane. Dziatwa, zwłaszcza z rodzin wielodzietnych, od wczesnej wiosny do późnej jesieni chodziła na bosaka. Także dorosłe kobiety i mężczyźni chodzili często bez butów.
Jeżeli zważymy, że nikt nie miał łazienki i prądu elektrycznego, to nikogo nie powinno zaskoczyć stwierdzenie, że stopy chodzących na bosaka były zwykle niedomyte, często popękane i o bardzo twardej podeszwie, ale też nie znam przypadków, by ktoś miał płaskostopie.
Szewstwem zawodowym zajmowali się Inglot Michał i Szpytman Ludwik. Mieli oni pełne ręce roboty, gdyż buty produkowane przez nich – zwłaszcza te zimowe’- były tańsze i trwalsze niż gotowe ze sklepu, które często były bardzo tandetne.
Moi rodzice – dla zaopatrzenia rodziny w obuwie – stosowali następująca praktykę: sprowadzali z Markowej szewca, tzn. Garbatego Jasia, który rzeczywiście był garbaty i pod jego kierunkiem zakupywali odpowiednią ilość różnych skór twardych i miękkich. Jasio zamieszkiwał u nas na odpowiednio długi czas, otrzymywał całodzienne utrzymanie i produkował obuwie – najpierw na okres zimowy a potem na lato. Obuwie zimowe to tzw. kozaczki, zwane w tym czasie butami z cholewami. Cholewy zwykle pochodziły ze starych butów. Otrzymywały nowe juchtowe podszycie i skórzane spody. Były to buty bardzo solidne, zwykle podkute metalowymi podkówkami, na których prawie wszyscy chłopcy umiejętnie jeździli na lodzie.
Do butów przytwierdzaliśmy przy pomocy sznurków różnego rodzaju łyżwy produkowane we własnym zakresie z drewna i walcówki metalowej. Również kowale produkowali łyżwy, które przytwierdzało się do butów przy pomocy pasków. Łyżwy fabryczne upowszechniły się dopiero w drugiej połowie lat trzydziestych. Były one przykręcane do obcasów i podeszew butów i powodowały szybkie ich niszczenie. Los obuwia zimowego był zwykle krótki. Ciągłe jeżdżenie na podkówkach, używanie nieodpowiednich łyżew, a zwłaszcza ciągła wilgotność obuwia powodowała to, że trzeba je było już w roku produkcji żelować, a nierzadko też łatać.
W następnej kolejności nasz Jasio produkował obuwie letnie. Były to zwykle półbuty, a czasem też tzw. trzewiki. To obuwie służyło znacznie dłużej niż zimowe. Po zakończeniu wszystkich prac szewc likwidował skromny warsztat i przenosił się do następnej rodziny. W ten sposób zapewniał sobie pracę przez całą późną jesień i zimę, zarabiając tyle, że mógł się utrzymać, a nawet od czasu do czasu zabawić się. Po jednej z takich libacji nasz Jasio zasnął na wieki na strychu u swojego krewnego tj. Rewera Antoniego.
Murarstwem zajmował się Lonc Jan. On też umiał budować piece, tj. kuchnie do gotowania, piece opałowe i piekarskie. Jego konkurentem w tym zakresie był Gałczyński z Konotop.
Do wyrobu stolarki okiennej i drzwiowej najczęściej sprowadzano stolarzy z Markowej lub zlecano te prace stolarzom w Sokalu. Stolarką zajmował się też dobry cieśla
Lonc Michał i wymieniony już kilka razy wyżej Miara Józef. Dobrym stolarzem meblowym był Bar Jan z kolonii Konotopy.
Lonc Jan pracował jako młynarz u Reicherta w Chorobrowie. W tym samym zawodzie w folwarku Opulsko pracował Miara Jan /najstarszy syn Józefa/. W majątku tym – prócz młyna – była też tzw. gorzelnia, w której z ziemniaków produkowany był spirytus. Produkt ten podlegał jeszcze dalszemu oczyszczaniu w innym zakładzie i wówczas dopiero służył do produkcji różnego rodzaju wódek. Gorzelnikiem w Opulsku był także Jan Miara. Był to więc człowiek tzw. złota rączka. Jego brat Franciszek był dobrym brukarzem, tzn. układał jezdnie szos z klinkieru oraz nawierzchnie chodników z płyt.
Następny syn Józefa Miary – Tadeusz był dróżnikiem, czyli konserwatorem kilku kilometrów szosy. Czyścił i pogłębiał rowy przydrożne, czyścił przepusty drogowe, przycinał rosnące przy drodze wierzby, a przede wszystkim łatał wyboje drogowe.
Duży rumor w całej wiosce robił – zwłaszcza wtedy, gdy przerwa w pracy w kuźni wynosiła kilka dni – kowal Sadleya Andrzej bijąc dużym młotem w wielkie kowadło. Dawał tym dzwonieniem chyba wszystkim mieszkańcom Wazowa znać, że kowal jest dzisiaj w kuźni i gotów jest wykonać każdą usługę kowalską, jaka wchodzi w zakres czynności tego rzemieślnika. Można więc okuć wóz, okuć lub przekuć koło do wozu, naprawić uszkodzony pług lub bronę, zaspawać złamaną motykę, poklepać lemiesz do pługa, zrobić zawiasy, podkuć konia i wiele innych usług kowalskich. Trudno je tu wszystkie wymieniać.
O jakże często, gdy byłem jeszcze kilkuletnim chłopcem, przyglądałem się godzinami ciężkiej pracy kowala. Podziwiałem podgrzewanie w płonącym węglu sztabki żelaza rozgrzanej do białości, z której kowal na kowadle wielokrotnym biciem ciężkiego młota kształtował podkowę dla konia lub inny produkowany detal.
Nie wiem, czy ktoś mi uwierzy, że zapach topionego i palonego rozgrzaną podkową kopyta końskiego, chłonąłem swym nosem. Gdy inni uciekali z tego dymu, ja chłonąłem ten zapach całą pojemnością płuc. Takim byłem dziwakiem.
Na PKP pracował sezonowo jedynie Główka przy konserwacji torów kolejowych.
Kilku dorosłych chłopców pracowało również sezonowo przy budowie i konserwacji dróg.
Mój ojciec wygrywał zawsze przetarg na dostawę piachu, klinkieru czy tłucznia – a więc materiałów potrzebnych do budowy dróg. Prace te były bardzo dobrze płatne, dlatego wielu rolników mających dobre zaprzęgi konne pracowało u ojca. Ojciec zatrudniał nie tylko Polaków ale także Rusinów. Takimi stałymi jego furmanami byli np. Choma z Opulska czy Dyaziuk z Konotop. Również dwa własne zaprzęgi ojca wykonywały tę pracę. Jednym powoził mój starszy brat – w następującej kolejności: Michał, Jan i Edward – w miarę jak dorastali i ubywali z domu. Drugim zaprzęgiem powoził tzw. parobek. Rachunkowość tych prac prowadziła moja matka przy pomocy syna, który powoził zaprzęgiem. Ojciec dbał przede wszystkim o to, by przywożony przez furmanów materiał budowlany był rzetelnie mierzony przez drogomistrzów. Dzienne zarobki rodziców z wyżej wymienionych prac kształtowały się w granicach od 40 do 100 zł. Były to jednak prace sezonowe, a utrzymanie zaprzęgu w pełnej sprawności było bardzo kosztowne /zdrowe pociągowe konie, wóz o drewnianych kołach, które się nieustannie łamały, uprząż skórzana/.
Tuż przed samą wojną (1939) transport materiałów na budowę dróg zaprzęgami konnymi zaczął być zastępowany samochodami ciężarowymi.
Ojciec miał zawsze szeroki gest, tzn. pomagał ubogim rodzinom, które zostały dotknięte jakimś nieszczęściem, np. padnięciem krowy, konia czy pomorem świń. Wówczas zwykle dawał pokrzywdzonym pieniądze na kupno krowy czy konia i mówił: „odrobisz je pomagając mi przy żniwach czy wykopkach”.
Rocznie na potrzeby kuchni bito od 4 do 6 świń i od 3 do 4 cieląt. Zawsze przed świętami Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy ojciec rozdawał biednym ćwiartkę świni. W niektórych przypadkach było to jedyne mięso w ciągu roku, które te rodziny spożywały.
Pożywienie ludności było dość ubogie. Ziemniaki, kapusta, chleb, mleko stanowiły podstawę wyżywienia. Brakowało w nim przede wszystkim warzyw, surówek, owoców i mięsa. Zupy jedzono w wielu domach z jednej miski. Niewiele było domów, w których obiad składał się z dwóch dań. W niektórych zaledwie domach spożywano sałaty i surówki do obiadów. Racjonalne żywienie propagowały Koła Gospodyń Wiejskich i wręcz uczyły z czego i jak sporządzać różne sałatki, mizerie i surówki; uczyły, jak przetwarzać owoce i jak potem przechowywać te przetwory. Nieznany przecież był jeszcze ani słoik Weck’a czy twist.
Do roku 1933 młodzież szkolna z Wazowa uczęszczała do szkoły powszechnej w Konotopach z polskim językiem wykładowym. W Konotopach była też szkoła powszechna z językiem wykładowym ruskim.
Budynek szkoły polskiej był drewniany, pokryty czerwoną dachówką. W budynku znajdowała się jedna duża izba lekcyjna i dużo mniejsza izba pełniąca rolę poczekalni i szatni oraz mieszkanie dla nauczyciela składające się z dwóch izb. Wodę czerpano w studni z kręgów betonowych. Ustępy znajdowały się na zewnątrz, a oświetlenie dawały tylko lampy naftowe. Była to szkoła z klasami I – IV. Nauka odbywała się w klasach łączonych. Uczyła w niej tylko jedna nauczycielka.
Budynek szkoły ruskiej był murowany i pokryty był też czerwoną dachówką. Pomieszczeń miał tyle, co budynek szkoły polskiej. Uczył w niej też tylko jeden nauczyciel. Językiem wykładowym w niej był język ruski. W latach trzydziestych uczył w niej Kazimierz Suberlak – Polak, który mówił świetnie po rusku.
Obowiązek szkolny był realizowany bardzo słabo. Część dzieci w ogóle nie uczęszczała do szkoły, część kończyła swoją edukację po pierwszej czy po drugiej klasie. Nikt nie zmuszał rodziców tych dzieci do posyłania ich do szkoły.
Jeżeli zważymy, że czasopisma i książki były drogie, a więc czytelnictwo dorosłych było mało powszechne, to zjawisko wtórnego analfabetyzmu było zjawiskiem masowym.
Szkoły powszechne były trójstopniowe. W szkołach pierwszego i drugiego stopnia obowiązek szkolny realizowany był w sześciu latach, tzn. do klasy I i II uczęszczało się po roku, a do klasy III i IV po dwa lata. Szkoły te w zasadzie nie dawały możliwości zdania egzaminu wstępnego do szkoły średniej. Możliwość taką dawała dopiero szkoła powszechna III stopnia, a ta znajdowała się w Sokalu. Poziom zdobytej wiedzy w tej szkole dawał dopiero możliwość dalszej nauki w gimnazjum ogólnokształcącym czy kupieckim, bądź w seminarium nauczycielskim, po pomyślnym złożeniu /i przyjęciu/ egzaminu wstępnego.
Nauka zawodu zdobywana była u rzemieślników z tytułem mistrza. Uczniowie uczący się zawodu przez trzy dni tygodnia pracowali ucząc się zawodu, a przez trzy dni uczęszczali do szkoły. Zwykle po trzech latach uczeń wykonywał „sztukę popisową”, składał egzamin i z tytułem czeladnika mógł wykonywać zawód lub pracować u mistrza. Do uzyskania zezwolenia na otwarcie własnego zakładu wymagany był egzamin mistrzowski. Egzamin ten składało się za pośrednictwem cechów rzemieślniczych.
By dostać się do szkoły średniej, należało złożyć tzw. egzamin wstępny, który był bardzo surowy. Również selekcja w ciągu nauki w Państwowym Gimnazjum im A. Malczewskiego w Sokalu /nr tarczy szkolnej 587/ była surowa
Państwowe Gimnazjum w Sokalu zostało założone w roku 1906, mieściło się od roku 1911 w budynku własnym dwupiętrowym przy ul. Tadeusza Kościuszki 80. Zakład posiadał przed budynkiem ogród kwiatowy, boisko, ogród szkolny i osobny budynek z salą gimnastyczną.
Dyrektorem gimnazjum był prof. Władysław Vitek, który miał za żonę cioteczną siostrę Prezydenta Polski – Ignacego Mościckiego.
Na dwudziestu dwóch nauczycieli jedynie pięciu miało tytuły profesora /Vitek Władysław, Blecharz Stanisław, Butryński Konstanty, Eisenberg Henryk, Hefterowa Zofia; trzech miało tytuł doktora: Strażek Stanisław, Uszyńska Stanisława, Demianczyk Jerzy.
Ksiądz polski Krysowski Józef miał tytuł profesora. Taki sam tytuł posiadał ksiądz greko-katolicki Werhun Teodor. Zakład posiadał:
gabinety: fizyczny, przyrodniczy, historyczno-geograficzny, rysunkowy;
pracownie: fizyczno-chemiczną, biologiczną, zajęć praktycznych dla uczniów, zajęć praktycznych dla uczennic;
salę gimnastyczną;
biblioteki: nauczycielską, uczniowską z działami: polskim, ruskim i niemieckim;
wypożyczalnię podręczników szkolnych;
muzeum archeologiczne.
Wspaniały budynek stwarzający dobrą atmosferę pracy, przestrzenne sale lekcyjne, dobrze wyposażone gabinety i pracownie, wspaniała i wymagająca kadra nauczycielska stwarzały powagę nauki i sprzyjały osiąganiu dobrych wyników dydaktyczno-wychowawczych. Gimnazjum sokalskie cieszyło się opinią jednego z najlepszych na kresach wschodnich.
Jedynie moi rodzice – jako pierwsi – zaczęli doceniać naukę, posyłając dzieci do szkół w Sokalu. Drogę w tym względzie przecierała moja siostra Aniela urodzona w 1912 roku. Zakładając, że gdy dorośnie powróci do USA, uczyła się przez cztery lata zawodu krawieckiego. Opanowała go wspaniale, dlatego po wyjeździe do USA w 1934 roku w ciągu kilku lat projektując i szyjąc suknie dla „panien młodych” i ich drużek nabyła za zarobione pieniądze siedem czynszowych kamienic. Po wyjściu za mąż za Słowaka zamieszkała w San Francisco. Jej mąż był zatrudniony jako fizyk przy produkcji bomby atomowej. Nie wolno mu było prowadzić żadnej korespondencji z rodziną. Ich córka – też jako doktor fizyki – pracowała, a być może jeszcze pracuje w zakładach atomowych.
Pierwszym wazowianinem, który zaczął chodzić do gimnazjum w Sokalu był mój brat Jan urodzony w 1914 roku. Ukończył w nim czwartą i piątą klasę. Potem naukę przerwał, mimo że miał dobre oceny na świadectwie szkolnym i postanowił wyjechać do Ameryki. Za ocean wyjechał w 1934 roku wraz z siostrą Anielą i siostrą Stefanią ur. w 1915 roku.
Następnym wazowianinem, który zaczął szukać wiedzy w szkole powszechnej w Sokalu, byłem ja. Była to tzw. szkoła czerwona męska. W 1934 roku ukończyłem klasę piątą, a w 1935 roku klasę szóstą. W tym też roku zdałem egzamin wstępny do Państwowego Gimnazjum im A. Malczewskiego w Sokalu. Do wybuchu drugiej wojny światowej ukończyłem trzy klasy tego gimnazjum nowego typu. Wojna przerwała moją edukację.
Ponieważ Wazów miał więcej dzieci w wieku obowiązku szkolnego jak Konotopy, dlatego to na zebraniu wiejskim – głównie z inicjatywy mego ojca – podjęto uchwałę, że w Wazowie należy utworzyć szkołę powszechną z klasami I – IV. Wszyscy mieszkańcy Wazowa jednomyślnie poparli wniosek mojego ojca. Lecz władze szkolne tj. inspektor szkolny tego wniosku nie zatwierdził. Wówczas to mieszkańcy Wazowa jednocześnie nie posłali dzieci swoich do szkoły w Konotopach. Strajk taki trwał ponad 1,5 miesiąca, ale w efekcie mój ojciec udostępnił dwie izby – z oddzielnym wejściem – na potrzeby szkoły, a inspektor szkolny przydzielił nauczycielkę – Katarzynę Śliwińską i w październiku 1933 roku rozpoczęła swój byt szkoła w Wazowie. Chyba w 1935 rozpoczęto budowę szkoły. Zbudowano ją z drzewa i przykryto blachą. Znalazła w niej miejsce duża izba lekcyjna, świetlica wiejska i mieszkanie dla nauczyciela składające się kuchni i pokoju. Do wybuchu wojny funkcję nauczycielki pełniła Katarzyna Śliwińska, która wyszła za mąż za inżyniera rolnego o nazwisku Piękoś.
W czasie wojny funkcję nauczyciela do października 1943 roku pełnił mężczyzna, którego nazwiska nie pamiętam.
Należy obiektywnie stwierdzić, że absolwenci seminariów nauczycielskich byli dobrze przygotowani do prowadzenie wszelkiego rodzaju zajęć artystycznych /chóry, różnego rodzaju teatrzyki/.
Młodzież szkolna Wazowa przygotowywała zawsze część artystyczną na wszystkie święta państwowe, szkolne czy kościelne. Młodzież w chórze szkolnym śpiewała co najmniej na dwa głosy. W okresie świąt Bożego Narodzenia wystawiała zawsze Jasełka. Akademie 3-majowe, czy te przygotowywane na 11 listopada, a także zakończenie roku szkolnego, w którym uczestniczyło wielu mieszkańców, tchnęły zawsze wielkim patriotyzmem, a pod względem artystycznym były bardzo poprawne.
W okresie jesienno-zimowym młodzież dorosła i często osoby zamężne pod kierunkiem nauczycielki przygotowywali różne przedstawienia. Była to zwykle jakaś komedia, nie wymagająca kosztownych kostiumów czy dekoracji. Zwykle przedstawienia takie pokazywano nie tylko w Wazowie, ale także w Konotopach i to nie tylko miejscowym Polakom, ale także Rusinom.
W okresie jesienno-zimowym organizowano tzw. potańcówki. Bawiła się młodzież i starsi i nigdy nie dochodziło na nich do żadnych awantur czy spięć. Zwykle przygrywał zespół trzyosobowy Rusinów z Opulska pod kierunkiem skrzypka Mirona /skrzypce, cymbały i bęben/.
Wielką frajdę muzyczną przeżywano, gdy do Wazowa z Markowej przyjeżdżali trzej przyrodni bracia Antoniego Rewera tj. Michał, Jan i Franciszek Mróz. Pierwszy grał na akordeonie, drugi na klarnecie, a trzeci wraz z Rewerem grali na skrzypcach. Wszyscy byli świetnymi muzykami, grali z nut i to na kilku instrumentach. Michał już przed wojną był kapelmistrzem orkiestry dętej Cukrowni Przeworsk.
Kobiety swoja wiedzę gospodyń, matek i rolniczek pogłębiały w okresie jesienno-zimowym na kursach kroju i szycia, gotowania i pieczenia, przetwarzania owoców czy prowadzenia poletek. Kursy te prowadzone były przez Koła Gospodyń Wiejskich.
Kółka Rolnicze na kursach zimowych uczyły mężczyzn racjonalnej uprawy ziemi i hodowli zwierząt.
Wesela odbywały się według starych zwyczajów kultywowanych w Markowej. Nasycone były wieloma przyśpiewkami, tańcami z panną młodą, a kończyły się oczepinami panny młodej.
W pogrzebach uczestniczyli zawsze prawie wszyscy mieszkańcy.
W maju przed kapliczką Matki Bożej odprawiano tzw. majówki, na które składała się litania do Matki Bożej i pieśni Maryjne.
W razie potrzeby poszkodowanemu prawie wszyscy spieszyli z pomocą materialną. Wieś była jak gdyby jedną wielką rodziną.