Stanisław Kotliński, Opowieść o zagładzie Wazowa
Wybuch wojny spowodował powołanie kilku mężczyzn pod broń. Była to mobilizacja druga, gdyż pierwsza została odwołana, dlatego była spóźniona. Już 1.09.1939 roku trzy samoloty bombardowały stację PKP w Sokalu. Bomby upadły tak szczęśliwie, że zabiły tylko kilka kur, porozrzucały deski w składzie drzewnym i rozrzuciły węgiel w składzie węgla. Następne naloty wyrządziły znaczne szkody.
Spośród wazowian biorących udział w kampanii wrześniowej w niewoli niemieckiej znaleźli się Sadleya Andrzej i Miara Władysław. Reszta wróciła do domu, uciekając najczęściej z kolumn jenieckich. Mój brat Michał, walcząc w obronie Lwowa, został lekko ranny w rękę i po kapitulacji udał się do stryja, od którego dostał ubranie cywilne i po kilku dniach wrócił do Sokala, gdzie prowadził restaurację.
Około 15.09.1939 przez Chorobrów i Opulsko w stronę Sokala wycofywały się wojska polskie. Była noc, więc nie wiem jaka to była jednostka. W Opulsku Ukraińcy chcieli ich rozbroić. Wojsko użyło broni, więc przejechali bez przeszkód. Od połowy września 1939 roku co noc obserwowaliśmy na horyzoncie łuny pożarów. To Ukraińcy palili gospodarstwa Polaków. Pożary trwały aż do całkowitego zajęcia tych terenów przez okupantów.
16.09.1939 roku około godziny 20.00 będąc na polu obserwowałem rozprzestrzeniające się pożary. Stało ze mną dwóch żołnierzy, którzy uciekli z kolumny jenieckiej, zdobyli cywilne ubrania i idąc drogami polnymi próbowali przedostać się do swoich domów. W pewnym momencie zauważyliśmy rowerzystę jadącego z Opulska w stronę Konotop, który zatrzymał się, wyjął z kieszeni butelkę, oblał nią stóg zboża i stodołę sąsiada, Józefa Miary, i je zapalił. Odjechał szybko w kierunku Konotop. Stóg i stodoła wraz ze stajnią momentalnie stanęły w płomieniach. O jakimkolwiek gaszeniu pożaru nie mogło być mowy. Ze stodoły zdołano tylko wyciągnąć wóz i sieczkarnię, a ze stajni wyprowadzono krowy i konia oraz kilka kur. Reszta spłonęła doszczętnie. Tak więc Ukraińcy, którzy mieli w Polsce całkowitą wolność i swobodę do rozwijania swojej kultury i swobód obywatelskich, wydatnie pomogli Szwabom i Moskalom pokonać Polskę i zniewolić Polaków, współpracując wydatnie z oboma okupantami w mordowaniu Polaków. Można przytoczyć setki przykładów miejscowości, w których witano obu okupantów wystawnymi bramami, wyszytymi ręcznikami, chlebem i solą, jako dostojnych przyjaciół. Wiele było przypadków rozbrajania pojedynczych żołnierzy, czy niewielkich grup z okrążonych i rozbitych oddziałów, których po rozbrojeniu mordowano, nierzadko w sposób okrutnie nieludzki.
Około 20.09.1939 roku Żydzi w Sokalu powołali milicję, zaopatrzyli ją w opaski na rękawach oraz w broń uzyskaną od rozbrojonych żołnierzy polskich i oczekiwali na wkraczające oddziały radzieckie. Pochód tych wojsk, mimo że już Polacy nie stawiali im prawie oporu, posuwał się powoli, bo tej czeredzie samochody „Zis 5″, czołgi – pudełka psuły się co kawałek. Koniki, niewiele wyższe od psów, ciągnęły wozy o pojemności chyba dwóch taczek. Większość tych niby żołnierzy w obszarpanych szynelach, nierzadko w różnych owijaczach i rozłażących się butach, z których wyłaziła słoma, brudna onuca lub goła pięta – szła pieszo.
Krasnoarmiejec na plecach niósł worek na sznurkach, w którym zwykle miał puszkę po konserwie, trochę kaszy, kawałek czerstwego, razowego chleba. To była jego tzw. żelazna porcja i kuchnia polowa. Puszka po konserwie pełniła funkcję menażki, a często także garnuszka do gotowania kaszy.
Wokół tych kolumn radzieckich ciągnął się przeraźliwy smród, który był mieszaniną siarki, dziegciu, stęchlizny i niesamowitego brudu. Spotykało się żołnierzy o tak brudnych dłoniach, że nie sposób wprost uwierzyć, że myli się oni kiedykolwiek. Na takich wyzwolicieli oczekiwali Żydzi w Sokalu.
Żołnierze polscy, którym udało się uniknąć pojmania do niewoli radzieckiej, przedzierali się na zachód, za Bug. Na podstawie obserwacji dostrzegali, że tylko z bronią w ręku, pod sprężystym dowództwem są w stanie ujść bolszewikom i uniknąć mordu ze strony Ukraińców lub uniknąć aresztu i niewoli ze strony Żydów.
Niemcy, po zajęciu Polski, szybko nałożyli na poszczególnych gospodarzy kontyngenty zboża i mięsa, których wymiar zależny był od ilości posiadanych hektarów. Krowy i świnie zostały zakolczykowane. Każdy gospodarz, w zależności od ilości osób jakie miał na utrzymaniu, miał określoną ilość zboża, którą mógł zemleć w młynie. Wystarczało to zaledwie na mąkę pszenną białą. Poszły więc w ruch żarna, na których trzeba było mleć mąkę na chleb, gdyż chleb był podstawowym produktem żywnościowym. Na szczęście żaren w Wazowie było dostatecznie dużo. Były one zwykle ukryte w stodole czy w jakiejś szopie. Świnie zwykle rosły po dwa lata, gdyż kolczyki z dorosłych świń – po zabiciu – przekładano na prosięta. Mleko od krów musiano dostarczać do mleczarni. U nas w domu przepuszczano jego część przez wirówkę, mieszano je potem z pełnym i odstawiano do mleczarni.
Byliśmy dobrze zaopatrzeni w masło, dopóki Niemcy nie zrabowali prawie wszystkich krów. Na początku okupacji mieliśmy sześć dojnych krów i dwie jałówki, a pod koniec okupacji została tylko jedna krowa. Najboleśniej jednak gospodarstwo nasze odczuło brak koni i uprzęży. W pierwszych dniach września 1939 roku władze polskie zabrały nam parę koni z wozem.
W marcu 1941 roku Niemcy zabrali znowu parę koni z wozem, za co zapłacili grosze, tzn. nie można było kupić za nie ani jednego konia. Prócz tego zaprzęgiem tym należało powozić i budować drogi dojazdowe do Bugu, gdyż Niemcy przygotowywali się do napaści na Związek Radziecki.
Należy wyraźnie powiedzieć, że za wszystkie kontyngentowe produkty rolne Niemcy płacili grosze. Przy tym dawali tylko dużo wódki i tzw. drewniaki /buty na spodach drewnianych/.
Wszystkie zimy w okresie wojny były nadzwyczaj mroźne i śnieżne. W zimie 1940/41 wymarzły nie tylko orzechy włoskie i szlachetne odmiany grusz i jabłoni, ale również zboża ozime. W efekcie ludzie z południa Polski wędrowali na Wołyń, gdzie za odzież zdobywano trochę pszenicy czy żyta na chleb. Moja matka również odbyła jedną taką wycieczkę. Wiele – zwłaszcza kobiet polskich – zostało wówczas okradzionych i zamordowanych przez Ukraińców.
Niemcy od chwili zajęcia Polski zaczęli poszukiwać swoich rodaków rzekomo spolszczonych. Prawie wszyscy mieszkańcy Wazowa pochodzili z Markowej, w której wielu mieszkańców miało takie nazwiska jak: Bar, Szylar, Szpytman, Urban, Lonc, Rewer itp. Ze wszystkimi Niemcy rozmawiali i wszystkim proponowali przyjęcie „Reichslisty” lub „Volkslisty”. Przyjął ją tylko jeden człowiek z kolonii Konotopy tj. Szylar – i od tej pory nazywał się Schuller. Pozostali propozycji tej nie przyjęli, a część z nich znalazła się wkrótce w szeregach Armii Krajowej.
Głównymi organizatorami placówki AK w Wazowie byli delegaci ze Lwowa: Ludwik Kamiński – jako były legionista, Bar Franciszek – dawny aktywny członek „Strzelca” i Lonc Jan, który w wypadku przy pracy stracił dwa palce środkowe w prawej dłoni i w związku z tym nie mógł być powołany do służby wojskowej. To on dla AK podjął się pełnić funkcję kuriera, po przyjęciu dla tego celu „Reichslisty”. W związku z tą funkcją przewoził pocztę AK w pociągach „tylko dla Niemców” ze Lwowa do Krakowa czy do Warszawy, przeżywając często bardzo stresowe sytuacje.
Do AK w Wazowie należało wielu starszych i młodych wazowian, którzy zdaniem kwalifikujących, posiadali predyspozycje do walki z okupantem niemieckim i bandami UPA. Wśród nich był również mój młodszy brat Mieczysław. Ja w tym czasie przebywałem w Niemczech na przymusowych robotach.
Po zakończeniu wojny wielu AK-owców z Wazowa znalazło się we Wrocławiu i część z nich nadal należała do tajnych organizacji wojskowych, których celem było obalenie ustroju komunistycznego i pozbycie się okupanta sowieckiego. Niestety ktoś ich zdradził do UB w 1951 roku. Odbył się długotrwały proces i posypały się surowe wyroki. Lonc Jan, Główka Władysław i Kud z Konotop – a byli też inni, których nazwisk nie pamiętam – otrzymali od 12 do 15 lat aresztu. Lonc Jan przesiedział w różnych ciężkich więzieniach siedem lat. W więzieniu nabawił się gruźlicy płuc i wrzodów żołądka. Po wyjściu na wolność usunięto mu jeden płat płuca, a w drugim zabiegu trzy czwarte żołądka. Główka Władysław w więzieniu stracił tyle zdrowia, że wkrótce po wyjściu na wolność zmarł. Natomiast Kud przeżył, ale chodził później o kulach.
Wszystkie wyższe stanowiska urzędowe i administracyjne zajęli Ukraińcy, oni wstępowali do policji pomocniczej, oni otwierali i prowadzili sklepy przejęte później po Żydach i wyraźnie współpracowali z Niemcami w gnębieniu Polaków. Polacy, po chwilowym szoku spowodowanym utratą niepodległości, skonsolidowali się i zapanowała jedność i duża ofiarność w niesieniu pomocy dotkniętym biedą, czy jakimś nieszczęściem losowym. Nie przyjmowali wyższych stanowisk, nie poszli na współpracę z Niemcami i przyjęli zasadę, by koła niemieckiego przemysłu, mające doprowadzić do panowania nad światem, toczyły się w piasku. Psuły się więc samochody, czołgi i samoloty. Stąd wysadzanie mostów, torów kolejowych i pociągów. Stąd napady na posterunki niemieckie, odbijanie kontyngentów zbożowych i mięsnych, palenie gospodarstw kolonistów niemieckich i wiele innych akcji.
Czwartego grudnia 1939 roku nie zapomnę do śmierci. W tym dniu bowiem zobaczyliśmy długą kolumną ludzi idących szosą od Chorobrowa do Opulska. Marszowi temu towarzyszyła częsta palba z broni. Dużo ludzi z Wazowa – zwłaszcza młodych – biegło do tej szosy. Ja również znalazłem się wśród nich. Sądziliśmy bowiem, że Niemcy prowadzą jeńców polskich. Gdy dobiegliśmy do szosy, zauważyliśmy, że Niemcy prowadzą kolumnę Żydów. Nie było wśród nich ani kobiet, ani dzieci. Większość z nich miała brody, ubrana była na czarno, a na głowach miała czarne kapelusze. W rękach lub pod pachą mieli teczki lub nieduże pakunki. Kolumnę tę otaczali żołnierze niemieccy. Byli wyraźnie podnieceni, chyba alkoholem, lub innym środkiem dopingującym, w rękach trzymali pistolety zwykłe lub maszynowe, bądź karabiny. Bronią tą ciągle w kolumnie kogoś poszturchiwali lub bili. Od czasu do czasu wyciągali kogoś z kolumny, spychali go do rowu przydrożnego krzycząc „lege dich nieder!” /połóż się!/. Spychany do rowu zwykle bronił się i błagał, by darować mu życie. To jeszcze bardziej podniecało Szwaba, który mierząc w głowę z pistoletu zwykle tylko ranił. Postrzelony zrywał się i chciał uciekać, co powodowało, że Szwab strzelał wielokrotnie.
W pewnym momencie Niemcy polecili kolumnie zatrzymać się, by potrzebujący mogli załatwić potrzeby fizjologiczne. Kilku mężczyzn odeszło na kilkadziesiąt metrów od kolumny i kucając załatwiali swoje potrzeby. Wówczas jeden z Niemców zdjął z ramienia karabin i mierząc w kucających wystrzelił. Wtedy jeden z kucających wywrócił się i tam na polu pozostał. Reszta odeszła.
Na przestrzeni od Chorobrowa do Opulska /około 6 km/ Niemcy w tym dniu zamordowali około 40 Żydów, których polecili zakopać w rowach przydrożnych, tam gdzie zostali zastrzeleni.
Ja po powrocie do domu przez wiele dni nie mogłem się uspokoić. Krew mordowanych, jęki błagających o życie ciągle brzmiały mi w uszach. Nie mogłem pojąć, jak ci młodzi Niemcy z uśmiechem na ustach mogli tak beztrosko mordować niewinnych ludzi, tylko dlatego, że nie byli Niemcami.
Wieczorem tego samego dnia jeden z Żydów, prowadzonych w tej kolumnie, zapukał do okna naszego domu prosząc, by go wpuścić do mieszkania. Wówczas opowiedział, że Niemcy całą pozostałą przy życiu kolumnę chcieli przeprowadzić przez most na Bugu do Sokala do Moskali. Widocznie tego nie uzgodnili z Moskalami, dlatego gdy znaleźli się po drugiej stronie mostu, ci gęsto ich ostrzelali. Padło wielu zabitych i rannych. I co się z nimi stało to on nie wie. W efekcie musieli jednak zawrócić.
Wieczorem Niemcy pozwolili im rozejść się. I takim to sposobem on i kilku innych znalazło się na podwórzu naszego domu. Prosili o posiłek i o skontaktowanie z przewoźnikiem przez Bug, by przekroczyć granicę Związku Radzieckiego.
Otrzymali chleb z masłem i herbatę. Natomiast przewoźnika przez Bug w Konotopach nie mogliśmy wskazać, gdyż ten, który się tym zajmował, przed kilkoma dniami został zastrzelony przez Rosjan.
Ponieważ stan wody w Bugu w tym roku był wyjątkowo niski, a temperatura była też plusowa, ustaliliśmy, że będą mogli przejść rzekę przez bród. Noc była ciemna, więc prowadziłem ich bardzo ostrożnie do Konotop, unikając jakiegokolwiek spotkania z Ukraińcami, a zwłaszcza z ich milicją. Przez pastwiska dotarliśmy szczęśliwie do rzeki. Zeszliśmy nad wodę. Wszyscy zdjęli obuwie i skarpety oraz podwinęli spodnie. Wskazałem im dokładnie kierunek, w którym mają iść i życzyłem szczęścia. Poszli, a ja zmykałem z nad Bugu, gdyż Moskale mogli ich zauważyć, wystrzelić rakiety oświetlające, a mnie łatwo przyłapałaby ukraińska milicja.
Rakiet ani strzałów nie było, a ja szczęśliwie wróciłem do domu i być może uratowałem życie pięciu lub sześciu Żydom, którzy znaleźli schronienie u swych pobratymców w Sokalu.
(…) Największą dolegliwością dla Polaków mieszkających na wschodzie Polski wcale nie byli okupanci, lecz grasujące bandy ukraińskie UPA. To one pod osłoną nocy mordowały niewinnych Polaków, zwykle w sposób bestialski nie wyłączając dzieci, kobiet czy starców. To oni rabowali i gwałcili tak, że każdy odwet ze strony Polaków – nawet bardzo okrutny – był zasadny i usprawiedliwiony. Bo tylko odwet i strach powstrzymywał ich przed okropnościami, których się dopuszczali.
W sierpniu 1943 roku w jedną noc banda UPA zamordowała czterech mieszkańców Wazowa. Byli to: Jan Stróż /kawaler/, Marcin Inglot, Jan Inglot i Józef Miara. Byliby zapewne wymordowali dużo więcej osób, ale większość mieszkańców nocowała w różnych kryjówkach, takich jak strychy, stodoły, szopy itp. Niektórym udało się uciec przez okno, gdy bandyci dobijali się do ich domów. Każdy mieszkaniec odwiedzający sąsiada po zapadnięciu zmroku zobowiązany był używać umówionego hasła, które było codziennie zmieniane. Na szczęście mordercy nie znali hasła, dlatego kilkunastu Polakom udało się zbiec lub trwać w bezruchu i ciszy w kryjówce. W ten sposób uniknęli niechybnej śmierci moi bracia Józef, Henryk i Mieczysław i kilkunastu innych mieszkańców Wazowa. Należy powiedzieć, że bandyci kobiet tym razem nie mordowali.
Jak zwyrodniali byli mordercy nich świadczy fakt, że w czasie pogrzebu ofiar bandy UPA w Konotopach, jeden bandzior podjechał na rowerze pod cmentarz i rzucił w tłum ludzi dwa granaty. Uczynił to Burbeło z Opulska, ten który pełnił funkcję dróżnika w Opulsku. Na szczęście dla uczestników pogrzebu granat, który wpadł w tłum nie eksplodował, a wybuchł tylko ten, który wpadł do wykopanego grobu. Ranił więc tylko tych, którzy nad tym grobem stali, a między innymi Antoniego Inglota, syna Jana /zamordowanego/. Od tego czasu stał się kaleką, gdyż uszkodzona noga nie zginała się w kolanie. Inni wyleczyli rany bez śladów kalectwa, ale uraz psychiczny po tym przeżyciu jest i zapewne trwał będzie do ich śmierci.
Po tym mordzie na niewinnych wazowianach i po próbie masowego ich mordu na cmentarzu w Konotopach – moi rodacy pozostawiając cały prawie dobytek rzucili się do wyjazdu koleją do tych miejscowości, skąd pochodzili oni lub ich rodzice. Na furmanki zabierali tylko zboże, które zdążyli omłócić, trochę ziemniaków i buraków dla inwentarza żywego, który udało im się zabrać. Zbierali tylko odzież, część mebli, pozostawiając w całości narzędzia rolnicze. Na stacji PKP w Sokalu na przydział wagonu kolejowego oczekiwali zwykle przez kilka dni.
Moi rodzice nie zabrali żadnych narzędzi rolniczych, a mieli żniwiarkę, kosiarkę i wiele innych maszyn. Nie wzięli również pięknego ogiera, gdyż nie dał się wprowadzić do wagonu kolejowego. Narzędzia rolnicze i konia wziął znajomy mieszkaniec Opulska – niejaki Choma, który na wszystkie święta zapraszany był do naszego domu i zawsze udawał przyjaciela. Narzędzia te i ogiera miał dostarczyć na stację kolejową do Sokala w umówionym terminie. Jakież było wielkie zdziwienie i rozczarowanie ojca i braci, którzy po to przyjechali z Przeworska i czekali dwa dni na stacji w Sokalu – bezskutecznie, mimo że posłali do Chomy zaufanego posłańca – Rusina.
Rodzice wielce się tym rozczarowali, gdyż Choma przez lata udawał przyjaciela rodziny. Uczestniczył we wszystkich przyjęciach świąt Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Zapraszał rodziców na podobne uroczystości do swego domu.
Już w szkole powszechnej w Sokalu – chyba w piątej klasie – poznałem Burbełę Mirosława, syna kierownika szkoły powszechnej w Opulsku. Odwiedzaliśmy się wzajemnie, zwłaszcza w lecie, gdyż mieszkaliśmy w odległości około dwóch kilometrów od siebie. On często spożywał posiłki u nas. Smakowała mu zwłaszcza świeża maślanka, świeże masło i ser z ciepłym wiejskim chlebem. Często uczyliśmy się razem.
„Przyjaźń” ta trwała do wybuchu wojny tj. do ukończenia trzeciej klasy gimnazjum ogólnokształcącego w Sokalu. Wybuch wojny obnażył prawdziwe oblicze tej przyjaźni. Tuż po wkroczeniu Niemców na nasze tereny, wezwali oni wszystkich, aby w określonym terminie złożyli broń, jeżeli ją posiadali. Tym, którzy tego nie uczynią grozili karą śmierci.
Jakie było przede wszystkim moje zdziwienie, gdy tuż po tym terminie zjawił się u nas wraz z policją niemiecką starszy brat Mirosława Burbeły. Niemcom tłumaczył, że jego młodszy brat widział u nas dwie sztuki broni. Mówił to używając nieudolnie języka niemieckiego, ale ja go zrozumiałem, więc natychmiast zwróciłem się do matki, by podała zaświadczenie posterunku policji w Chorobrowie o przyjęciu od ojca – po wybuchu wojny – dwóch fuzji myśliwskich. Podałem je Niemcowi, który je przeczytał po polsku i treść przetłumaczył drugiemu Szwabowi. Niemiec mówiący po polsku zapytał ojca, czy innej broni nie posiada. Ojciec odpowiedział, że posiadał jako myśliwy tylko broń myśliwską.
Burbeło, który przyjechał z policjantami używał zwracając się do mnie i do rodziców – języka ruskiego, mimo że wcześniej tego nigdy nie czynił, a spotykaliśmy się często, gdyż on uczęszczał do Gimnazjum Kupieckiego w Sokalu.
W 1944 roku wojska radzieckie i polskie wyzwoliły Sokal, przekroczyły Bug wyzwalając szereg wsi – a między innymi też Opulsko. Niemcy nie stawiali oporu, lecz wycofywali się na zachód w pośpiechu. Porucznikiem, wkraczającego wojska polskiego był Prochera, pochodzący z Bojanic – wioski leżącej na zachód od Opulska. On to, żonaty w Skomorochach, w 1940 roku został wywieziony przez Moskali na Sybir. Potem znalazł się w Armii Kościuszkowskiej. Prochera dowiedział się w Sokalu, że jego babka – dziewięćdziesięcioletnia kobieta – jest obłożnie chora i z głodu obgryzła sobie palce u rąk. Domowników nie było, gdyż uciekli przed mordującymi upowcami. Wnuk nie mógł pozostać głuchy na taką sytuację. Zwerbował kilku ochotników i samochodem „Zis” udali się do Bojanic. W Opulsku zostali z zasadzki ostrzelani przez banderowców. Zginęli wszyscy. Rannych Polaków bestialsko dobijano. Wówczas to wojsko polskie – wbrew dowódcy radzieckiemu – otoczyło wieś Opulsko, podpaliło ją, a uciekających z pożogi ostrzeliwano z broni maszynowej. Spłonęła cała gęsto zabudowana wieś i prawie w całości kryta słomą. Cała akcja trwała przez kilka godzin, w efekcie zginęło ponad 300 osób – chyba najmniej winnych.
Przy opisie wyżej podanego przypadku nie sposób podać następującej wiadomości, że szczególnie bestialskimi „sotnikami” w bandzie banderowców w Opulsku były dwie córki miejscowego popa. Miał on również dwóch synów, ale obaj byli głuchoniemi i kształcili się w Zakładzie Głuchoniemych w Przemyślu. Miał również dwie córki, takie o obfitych kształtach i obie przed wojną uczęszczały do Gimnazjum Kupieckiego w Sokalu. Codziennie dojeżdżały do szkoły bryczką powożoną małym konikiem. Czasem z nimi jechałem, gdy była zła pogoda, uniemożliwiająca jazdę na rowerze.Nie wiem, ile one same i ich sotnie wymordowały Polaków. Było tego zapewne dużo. Pomordowanych w Wazowie i Chorobrowie /16 lub 18 osób/ trzeba też chyba zaliczyć na ich konto, ale w końcu i one same zginęły z rąk Polaków. W ten sposób chociaż w części sprawiedliwości stało się zadość. Naturalnie Ukraińcy zarzucają nam, że Polacy wymordowali tyle samo Ukraińców, co oni Polaków. Nie wyjaśniają tylko tego, że Polacy czynili to zawsze w rewanżu i gdyby tego nie robili, to mordy ze strony Ukraińców byłyby jeszcze liczniejsze.
Cechą człowieka starego jest jego częsty powrót do wspomnień z lat młodości. Wspomnienia te prześladują go nie tylko w snach, ale i w dzień. Zjawiają się w jego podświadomości i pozwalają wracać do lat beztroskich, bo do lat młodości, chociaż te nie zawsze były różowe, jak dzisiaj się nam wydają. (…) We wspomnieniach z rodzinnych stron pozostają obrazy wszystkich mieszkańców Wazowa, ich budynków mieszkalnych i gospodarczych, wspaniałe sady, urodzajne pola pełne dorodnych plonów. Nigdy nie zapomnę wyglądu wspaniałych łąk pełnych różnorodnych ziół i kwiatów, które dawały tak aromatyczne siano, iż można je było w całości używać jako zioła lecznicze. Sen na nim trwał długo i przynosił błogi wypoczynek zmęczonemu ludzkiemu ciału. Rzeczułki przepływające przez te tereny były pełne różnorodnych ryb i raków. Brzegi tych rzeczek na wiosnę okrywały się żółtym kwieciem pięknych kaczeńców. Chciałbym chociaż raz jeszcze napić się wody ze źródełka wypływającego ze zbocza pagórka znajdującego się przy drodze z Wazowa do Konotop. Ach, jakaż to była wspaniała woda! Jaki miała smak, i jak gasiła pragnienie. Tego się nie zapomina. Pragnąłbym zobaczyć w Sokalu moją czerwoną szkołę powszechną oraz zwiedzić budynek Gimnazjum Ogólnokształcącego im. A. Malczewskiego /nr tarczy 587/.
Chciałbym wreszcie pochylić głowę na grobach naszych ojców i praojców na cmentarzu w Sokalu i w Konotopach. Jak dawno temu byliśmy przy ich prochach? Boże daj spełnić chociaż to ostatnie marzenie, bo przecież to groby naszych przodków. Tam są nasze korzenie i tam spędziłem najpiękniejszy okres mojego życia.
Boże o to Cię błagają wszyscy wazowianie.