Stanisław Kiełb, „Wspomnienia Sybiraka”
Była późna noc z 9/10 lutego 1940 roku. Noc bardzo mroźna, tak samo jak i zima 1939/1940. Temperatura utrzymywała się w granicach minus 30oC. Ludzie pogrążeni byli we śnie. Nagle do domostw Polaków zamieszkałych na wschodnich terenach przedwojennej Polski załomotali żołnierze NKWD z bronią w ręku i gniewnym okrzykiem rozkazali otwierać drzwi, a po wdarciu się do wewnątrz nakazali mieszkańcom zbierać się, bo będą stąd przesiedleni. Nie było żadnych pytań ani uwag, bo ich po prostu nie mogło być. Stawianie oporu groziło śmiercią. Wszyscy musieli się zbierać. Nie było żadnych wyjątków, czy to dla ludzi starych, chorych, czy dzieci i niemowląt oraz ich matek. Wyznaczono kategorycznie czas na przygotowanie się do podróży, wynoszący 30 minut. W tym czasie należało się spakować, zabrać potrzebne rzeczy – odzież, obuwie, a także żywność. Ludzie byli zastraszeni, zdezorientowani, co się dzieje i co ich czeka. W tych warunkach każdy brał, co mu wpadło w ręce, nie wiedząc, co tak naprawdę będzie potrzebne i na jak długo ma to wystarczyć. Zewsząd dochodził płacz i krzyki przestraszonych dzieci wyrwanych z głębokiego snu, a także lament i rozpacz ludzi dorosłych. Przecież oni nikomu nic złego nie zrobili. Byli uczciwymi i prawymi Polakami.
Przed każdym domem stały sanie z zaprzęgniętymi końmi, przygotowane przez Ukraińców, którzy mieli zawieźć wysiedlaną ludność na stację kolejową. Już po wyjściu z domu mężczyzn oddzielono od reszty rodziny, a następnie gromadzono w odrębnych pomieszczeniach, najczęściej budynkach szkolnych. Na stacji kolejowej podstawiony był pociąg składający się z około 50. wagonów towarowych, tzw. bydlęcych. Przed wejściem do wagonów następowało łączenie rodzin. Każdy wagon wyposażony był w cztery prycze z desek – dwie po każdej jego stronie. Były to prycze piętrowe. Do każdego wagonu załadowywano po około 50 – 70 osób, a czasami nawet i więcej. Na środku wagonu znajdował się piec żelazny, tzw. koza, który rzekomo miał służyć do ogrzewania, ale ze względu na brak opału swego celu nie spełniał. Przy jednej ze ścian wagonu – w podłodze – znajdował się otwór, który służył jako miejsce do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Było to bardzo krępujące, ponieważ w wagonie przebywali mężczyźni, a także kobiety i dzieci.
Załadowywanie ludności do wagonów trwało prawie trzy godziny. Około godziny 15-tej, po szczelnym zamknięciu drzwi wagonów i zabezpieczeniu przed ich otwarciem, pociąg wyruszył w nikomu nieznaną drogę. Jak się później okazało – w daleką drogę. Ta podróż trwała prawie miesiąc. Kres jej kończył się dopiero na stacji Soswa, leżącej na linii kolejowej Swierdłowsk – Workuta, w obłasti Archangielsk. Kilka tysięcy kilometrów od rodzinnych stron.
Czas podróży przeplatany był trwogą i grozą. Kiedy na samym jej początku ludzie posiadali odpowiednie zapasy żywności, to sama podróż nie była jeszcze tak tragiczna. Rozpacz zaczęła się w chwili, gdy ludziom zaczęło brakować żywności i musieli cierpieć głód, co w połączeniu z dotkliwym chłodem potęgowało ludzką tragedię. Żadnej pomocy nie można było oczekiwać znikąd. Tę tragedię pogłębiała dodatkowo niewiedza dokąd nas wiozą i w jakim celu. Przez małe okratowane okienka w wagonie było widać tylko zaśnieżone pola, mijane lasy i gdzieniegdzie przycupnięte małe domki osad ludzkich. Od czasu do czasu dochodził odgłos lokomotywy, jakby dającej znać, że do końca podróży jest jeszcze bardzo daleko.
Pociąg co jakiś czas zatrzymywał się na stacjach kolejowych, a wtedy żołnierze NKWD otwierali wagony i z każdego z nich kilku mężczyzn mogło iść
z wiadrami po gorącą wodę, czyli kipiatok. Ten kipiatok był jedynym ciepłym napojem w czasie tej zimnej podróży. W wagonie był wielki ścisk, w związku z czym o jakimś swobodnym poruszaniu się nie mogło być mowy. Ludzie stłoczeni byli przeważnie na pryczach. W wagonie panował – mimo mrozu na zewnątrz – okropny zaduch. Mycie się należało do rzadkości, ponieważ właściwie nie było się w czym umyć. Pragnienie napicia się wody zaspokajano przez lizanie zerwanych sopli lodu znajdujących się na zewnątrz wagonu, zwisających z jego dachu, a znajdujących się w zasięgu ręki przez okratowane okienka.
Wskutek głodu i panującego zimna notowano dość częste przypadki zgonów ludzi, zwłaszcza osób starszych i małych dzieci. Zmarłych wyrzucano w biegu pociągu z wagonów prosto w śnieg – na pastwę losu. Tak rozstawano się z ludźmi, bez żadnego dla nich szacunku i wbrew woli bliskich im osób.
Po dotarciu po ponad miesięcznej podróży do miejsca zsyłki wyładowano ludzi na małej stacyjce, zagubionej wśród przepastnej tajgi, a stamtąd – na saniach – wieziono do odległych o około 40 km małych osad. Ta osada zwana posiołkiem, do której trafiłem, nazywała się Czary. Składała się ona w większości z małych drewnianych baraków, wybudowanych pod koniec lat dwudziestych XX wieku przez ukraińskich zesłańców pochodzących z okolic Krymu, którzy w owym czasie odmawiali zrzeszenia się w kołchozy. Do czasu naszego zesłania – przyjazdu tam – wielu z nich już nie żyło. Zmarli przeważnie z głodu i nędzy, a niektórzy także ze względu na swój wiek. Pozostali tylko ich potomkowie. Oni także niegdyś cierpieli niedostatek.
W każdym takim drewnianym baraku, w którym w części środkowej znajdowało się pomieszczenie służące jako kuchnia, a po obu jej stronach części przeznaczone do zamieszkania, lokowano przeważnie po dwie rodziny. W tych częściach znajdowały się prycze drewniane, które służyły do spania. Wyposażone były ponadto w stoły i drewniane ławy. W barakach tych było bardzo zimno, były bowiem zbudowane bez należytego ocieplenia, posiadały prowizoryczne, wykonane z gliny piece, ogrzewane drewnem. Okres zimowy trwał dość długo, wynosił około 7 miesięcy, a temperatura kształtowała się w granicach minus 30 do minus 50 stopni C.
Spędzenie nocy w takim baraku było jednym wielkim koszmarem. Nie dość, że było bardzo zimno, to w szparach ścian i pryczy gromadziły się niezliczone ilości pluskiew, pcheł i karaluchów, które w nocy niemiłosiernie gryzły. Także wszy nie próżnowały, żerując na naszych wycieńczonych ciałach. Na nich mróz jakby nie działał. Zaraz po przyjeździe wszyscy ludzie, w zależności od wieku, także starsze dzieci, zostali skierowani do prac
w lesie oraz zakładach obróbki i przeróbki drewna. Polegały one na wycince i karczowaniu lasu, a także na zbieraniu żywicy z drzew iglastych. Były to prace i ciężkie, i niebezpieczne. W połączeniu z przymusowym pośpiechem wyznaczonym przez zawyżone, przekraczające ludzkie możliwości, normy pracy kończyło się dość często tragicznymi wypadkami. Tymi zdarzeniami nikt się nie przejmował.
Kto nie wykonywał norm pracy, uważany był za symulanta i skazywany na dolegliwe kary. Polegały one albo na odbyciu w ciężkich warunkach kary pozbawienia wolności w tzw. tiurmie, albo na pozbawieniu kartek żywnościowych, które i tak zresztą obejmowały racje/przydziały/głodowe.
Do pracy w lesie, w zależności od pory roku i rodzaju prac – wycinka drzew, karczowanie, zbieranie żywicy z drzew iglastych – chodziło się pieszo po około 10 km w jedną stronę. Praca trwała co najmniej po 10 – 12 godzin dziennie. Panowały bardzo ciężkie warunki. W zimie były wielkie mrozy do minus 50 stopni Celsjusza, a nawet i niższe, w lecie natomiast bardzo dotkliwie dokuczały niezliczone chmary komarów. Bez odpowiednich siatek na głowy nie można było w ogóle w lesie się pojawić. Gryzły okrutnie.
Kto z pracujących, a do pracy zmuszeni byli wszyscy, począwszy od 12-letnich dzieci, wypracował zadaną normę, otrzymywał kartki przydziału żywności, które można było wykupić w kantynie lub w piekarni. Ażeby wykupić kartkę z przydziałem 0,50 kg chleba razowego, w kolejce trzeba było stać niekiedy nawet po 12 godzin i więcej. Dawało się to dotkliwie odczuć zwłaszcza w porze zimowej, przy dużym mrozie, kiedy się było i głodnym,
i źle ubranym. W kolejkach głównie stały dzieci, gdyż starsi w tym czasie musieli pracować.
Głód i chłód były powodem częstych chorób, co przy braku elementarnej opieki zdrowotnej kończyło się śmiercią. Dotykało to głównie ludzi starych
i dzieci, wśród których śmiertelność była na porządku dziennym. Wcale nie do rzadkich należały przypadki umierania całych rodzin w bardzo krótkim czasie. Tych ostatnich z rodziny nie miał już kto chować. Zmarłych grzebano nawet bez trumien, w przyległym lesie. Tu zmarła także moja 10-letnia siostra. Kto co miał i mógł jeszcze sprzedać, to czynił to w trosce o zabezpieczenie elementarnych potrzeb życiowych i by mógł kupić cokolwiek do zjedzenia. Kto nie miał, skazany był na niechybną śmierć. W lecie zbierało się runo leśne i przygotowywało skromne zapasy na zimę. Na bieżąco zbierano jagody leśne, tzw. klukwy i nimi ratowano się przed głodem, a także łodygi krzewów dziko rosnących malin, z których następnie robiło się herbatę.
Dzieci, po śmierci rodziców, zabierane były przez miejscowe władze i odsyłane do domów dziecka. Prawdopodobnie były one rusyfikowane, zwłaszcza w pierwszych latach zaraz po zesłaniu.
W opisanych warunkach, z kilkuset osób tam zesłanych, pozostała jedynie garstka, która uratowała się tylko dzięki ogłoszonej 12 sierpnia 1941 roku amnestii dla ludności polskiej. Ogłoszona ona została prawie dwa miesiące po zaatakowaniu 21 czerwca 1941 roku Związku Radzieckiego przez Niemcy hitlerowskie.
Takich wywózek Polaków w głąb ZSRR, oprócz tej z 10 lutego 1940 roku, było jeszcze dwie –
13 kwietnia 1940 roku – do środkowej Syberii i 20-21 czerwca 1940 roku – do Kazachstanu. W sumie zesłano do ZSRR około 1,5 mln Polaków. Wszystkie te przymusowe wywózki Polaków w głąb ZSRR – przede wszystkim na Syberię i do Kazachstanu – były bardzo dokładnie przygotowane
i sprytnie organizacyjnie przeprowadzone. Były one rezultatem dwóch porozumień zawartych między rządami III Rzeszy i ZSRR – umowy o nieagresji tzw. pakt Ribbentrop – Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku, które w rzeczywistości miały na celu rozbiór Polski i kres istnienia państwa polskiego. Obejmowały one przede wszystkim osoby zamieszkałe na wschodnich terenach przedwojennej Polski – patriotów polskich, ludzi oddanych i dla Polski zasłużonych – uczonych, profesorów, inteligencję, policjantów, wojskowych zawodowych i osadników wojskowych, służących w Wojsku Polskim
i mających za sobą udział w walkach o odzyskanie niepodległości Polski spod zaborów obcych państw, a teraz uznanych przez władzę radziecką za „wrogów ludu”.
Po ogłoszeniu wspomnianej amnestii dla obywateli polskich i docieraniu do niej informacji o tworzeniu się na terenie ZSRR armii polskiej rozpoczęły się masowe wyjazdy ludności z miejsca deportacji z północy na południe ZSRR, gdzie rozpoczęto tworzenie formacji wojskowych. Uciekali wszyscy, którzy mieli jeszcze siły i jakiekolwiek możliwości. To była tak naprawdę ucieczka przed niechybną śmiercią. Ja także znajdowałem się wśród tych ludzi, a mając zaledwie 8 lat też doświadczyłem głodu, nędzy i poniewierki.
W grudniu 1941 roku znalazłem się na terenie Uzbekistanu. Tam także było bardzo ciężko. Zmarł mój ojciec. Zostałem tylko z matką, która dla przeżycia wykonywała prace tak ciężkie przy kopaniu rowów w skalistym podłożu, że mężczyźni nie byli w stanie im podołać. Przez ponad cztery miesiące nie miałem w ustach okruszyny chleba, nie wiedziałem jak wygląda i pachnie zwykły chleb. Dzień Nowego 1942 Roku spędziłem o głodzie. Mimo przebytej ciężkiej choroby, bardzo trudnych i surowych warunków bytowych, dane mi jednak było przeżyć ten okres i znieść nawet baty zadane mi przez Uzbeka za to tylko, że odważyłem się w uczuciu doskwierającego głodu zajść na pole i wyrwać zamarzniętą cebulę. Głód był silniejszy niż bolesne baty. Uzbekom, u których mieszkaliśmy w lepiance z gliny, podkradałem makuch służący za karmę dla bydła, ale tak, by się nie zorientowali, bo chyba by mnie zabili. Dzięki zapobiegliwości mojego stryja udało się nam dotrzeć do Buzułuku, skąd wraz z Armią Polską pod dowództwem gen. Władysława Andersa wydostać się z ZSRR i z Krasnowodska przez Morze Kaspijskie dotrzeć do Pahlewi w Iranie. Tu dopiero mogłem poczuć się bezpiecznie, a mojej matce spełnić się życzenie tkwiące gdzieś głęboko w sercu , a zapadłe jeszcze na Syberii, by przed śmiercią mogła najeść się chleba do syta.
Udało nam się zatem uciec przed stojącą przed oczyma śmiercią, oczyma dziecięcymi. Mogłem więc – z goryczą i bólem – w tym miejscu i czasie westchnąć sobie: Syberio, Syberio! Ty kraju daleki, pozostawiłaś w swej ziemi Polaków na wieki. Iran był dla nas jakby miejscem rekonwalescencji. Zaraz po przybyciu z Krasnowodska do Pahlewi poddano nas dezynfekcji i dezynsekcji, a po przewiezieniu do Teheranu umieszczono w obozie po byłych koszarach wojskowych. Wszyscy otrzymali polskie dokumenty w postaci paszportów, wydanych przez Konsulat Polski. Dzieci i młodzież objęto nauczaniem szkolnym, natomiast dla dzieci – sierot zorganizowano polski sierociniec.
Po pięciomiesięcznym pobycie w Teheranie – już pod opieką władz brytyjskich – wyekspediowano nas w dalszą podróż, a jej końcowym przeznaczeniem był polski obóz Masindi w Ugandzie w Afryce Wschodniej. Stamtąd po prawie sześcioletnim pobycie powróciliśmy do ukochanej Ojczyzny – Polski! A było to w kwietniu 1948 roku.