Ryszard Magdziarz, Jesteśmy po prostu repatriantami ze wschodu
Nie mogłem się zdecydować na wypełnienie przesłanej mi ankiety dotyczącej Kresowian wysiedlonych z ziem wschodnich II RP, ale z drugiej strony, dlaczego nie zaznaczyć, że żyją synowie (staruszkowie) jeszcze jednej wschodniej rodziny – świadkowie tych ciężkich przeżyć. Ojciec był jako jeniec wojenny zesłany w głąb ZSRR – pracował w kopalni w Krzywym Rogu. Tak jak przez mgłę pamiętam, jak ojciec opowiadał o tej ciężkiej i niebezpiecznej, grożącej kalectwem i utratą życia pracy. Zanim znalazł się tam, był blisko Smoleńska, a potem przez krótki okres w samym Smoleńsku, gdzie nastąpiła selekcja oficerów. Ojciec był podoficerem i tak znalazł się w Krzywym Rogu. Tam też skorzystał z mobilizacji do wojska polskiego pod dowództwem generała Andersa. Brał udział w bitwie pod Monte Cassino, do Polski powrócił w 1947 roku, jako przeniesiony do rezerwy w RKU Jarosław.
W latach 1947 – 49 dzięki panu Paraniakowi, ówczesnemu dyrektorowi szkoły muzycznej, został zatrudniony jako nauczyciel muzyki. W szkole tej pracował aż do uzyskania emerytury i potem jeszcze, według mojej wiedzy, jego praca trwała. Był wspaniałym człowiekiem – nie tylko jako ojciec, mąż, dziadek i pradziadek, ale jako człowiek i nauczyciel. Wychował i wykształcił bardzo dużo młodych ludzi – muzyków. Był szanowany przez młodzież jarosławską.
Gdy wybuchła wojna, mieszkaliśmy na terenie koszar w Hoszczy. Miejscowość położona nad rzeką Horyń – okrutną, rwącą i niebezpieczną. Tam wojska radzieckie we wrześniu 1939 roku były bardzo szybko. Mieli to być sojusznicy, ale szybko okazało się, jacy sojusznicy. Z marszu zabrali się do rozbrojenia wojska i zajęcia koszar. Ojciec służył w pułku Korpusu Ochrony Pogranicza – myśmy mieszkali na terenie koszar. Pułk bardzo szybko został wzięty do niewoli. Wszystkich jeńców zaczęli wyprowadzać na jeden duży plac, ustawili ich w czwórki, po czym nastąpił wymarsz – daleki, długi i ciężki. Pamiętam, jak wszyscy płakali. Prowadzili ich nocą i dniem. Z opowiadania Mamy wiem, że za namową babci Rozalii upiekła takie słodkie sucharki i z drugą panią – żoną oficera, wyruszyły za nimi, dogoniły ich i przekazały jedzenie. Ojciec po powrocie opowiadał, że to była duża pomoc. A w Hoszczy zaczął się nowy horror. Rodziny wojskowych, które do tej pory mieszkały w koszarach, stały się obiektem napadów i rabunku ze strony Ukraińców, których kiedyś bardzo wielu służyło w wojsku polskim. Dobrze, że znalazł się jeden Ukrainiec, który służył u Ojca w plutonie. Za instrumenty muzyczne zgodził się przewieźć nas do Równego, skąd po różnych tarapatach dotarliśmy do Borszczowa. Poczuliśmy się pewniej, ale spokojnie nie było. Tutaj dopiero były bandy ukraińskie, tutaj mordowali, rąbali bezlitośnie. Mieli już swoje mundury – sinożółte, ale samostijnej Ukrainy jeszcze nie mieli. Proszę mi wybaczyć, ale nie będę opisywał tego piekła. Przeżyli go wszyscy Polacy mieszkający na tych terenach wschodnich. Ojciec mój nazwał te mordy LUDOBÓJSTWEM! Jeszcze jedno stwierdzenie cytuję: człowiek może przejść i wytrzymać różne okrucieństwa, ale wspomnienia o tych były i będą do śmierci. Przytoczę tylko jedno – zima, północ. Mama słyszy głośny śpiew i dzwonki – jadą sanki, a na nich pijana, rozochocona banda. Zatrzymują się pod naszym domem. Mama zerwała się z łóżka i schowała za firanką. Usłyszała rozmowę: No chłopcy tutaj rozpalamy i pobawimy się troszkę. Na co inny głos mówi: nie, tam wyżej jest drewniany dom, to lepiej będzie się palił. Ten, co powoził, uderzył konia batem i ruszyli tam wyżej. Za chwilę piąty dom za nami palił się, a oni mordowali. Na drugi dzień widok był okrutny – obok spalonego domu leżały ciała pociętych i żywcem spalonych naszych sąsiadów, Polaków.
Ojciec zmarł mając 96 lat. Jest pochowany w rodzinnym grobowcu na Starym Cmentarzu w Jarosławiu. Leżą z nim też Mama i Babcia.