Patrycja Pantoł, Wspomnienie o Kazimierzu Kilarze

,,I gdybym się kiedyś urodzić miał znów

Tylko we Lwowie!

I szkoda gadania bo co chcesz, to mów

Ni ma jak Lwów! „

 

Słysząc słowa tej piosenki mój pradziadek Kazimierz Kilar nigdy nie krył wzruszenia, bowiem  wspomnienia związane z rodzinnym miastem zawsze wywoływały u niego łzy. I tu nasuwa mi się pewna historia, a mianowicie po wysiedleniu do Jarosławia tak bardzo tęsknił za Lwowem, że postanowił uciec w tajemnicy przed mamą do Wujka, który tam został… ale zacznijmy od początku.

Mój pradziadek Kazimierz urodził się 16 czerwca 1929 roku we Lwowie. Był synem Julii (z domu Skrzynia) i Edwarda Kilara. Najmłodszy z trojga dzieci, miał starszego brata Alfreda  i siostrę Janinę. Jego ojciec Edward był wojskowym, natomiast matka Julia miała stoisko na bazarze lwowskim. Mieszkali na Łyczakowie, a później na Kleparowie. Jak na katolicką rodzinę przystało w każdą niedzielę uczęszczali na mszę świętą do kościoła św. Anny. Mieszkali i sąsiadowali z Ukraińcami, wspólnie spędzali święta, tradycyjne polskie   i ukraińskie. Wczesne lata szkolne upływały beztrosko. Razem z kuzynostwem uczył się w Czteroletniej Szkole Powszechnej we Lwowie, a wieczorami spędzali czas przy dźwiękach harmoszki. Często pomagał w knajpie u przyjaciół rodziców, państwa Leonów, ludzi zamożnych i serdecznych.

Żyjąc w pięknym Lwowie, jako radosny czternastolatek, pradziadek nigdy nie spodziewał się, iż już wkrótce pożegna swoje ukochane miasto. Kiedy zaczęły się walki na froncie zachodnim, ojciec Edward został powołany na wojnę. Nigdy już z niej nie wrócił. Zostawił żonę i osierocił troje dzieci.  Do dziś nie wiadomo w jakich okolicznościach i gdzie zginął. Nie jest też znane miejsce jego spoczynku.

W ślady ojca, przy sprzeciwie matki, poszedł brat Alfred. Chciał walczyć o wolną Polskę, wyruszył na front jako ochotnik i został czołgistą. Zmarł na polu walki w 1945 roku, kiedy wojna miała się już ku końcowi. Miał zaledwie 21 lat. Został pochowany jako szeregowy na Cmentarzu Bohaterów II Armii Wojska Polskiego w Zgorzelcu, w mogile nr 1670.

We Lwowie pozostała matka z dwójką niepełnoletnich dzieci. Mój pradziadek jako jedyny mężczyzna musiał troszczyć się o zrozpaczoną matkę i siostrę. Utrzymywali się z tego, co zarobiła matka, handlując wszystkim czym się dało.

Nadszedł najtrudniejszy dla nich czas. Przymusowe wysiedlenia nie ominęły również rodziny pradziadka. Los ich nie oszczędzał; w niedługim czasie zostali wysiedleni na zachód  w okolice Złotoryi lub Lubania. Jednak po około pół roku pobytu tam, postanowili przenieść się do Jarosławia, aby być blisko swoich krewnych i przyjaciół. Zamieszkali w kamienicy przy ulicy Lubelskiej, a następnie w mieszkaniu przy ulicy Grunwaldzkiej.

Mój pradziadek nie mógł się  odnaleźć w nowej rzeczywistości. Jego myśli i serce pozostały we Lwowie. W tajemnicy przed matką  i siostrą, postanowił uciec do ukochanego Lwowa, gdzie pozostał jego wuj, brat matki wraz z rodziną. Nie wiadomo ile czasu spędził u Wuja Mundzia, który  w końcu namówił go na powrót do Jarosławia. W drodze powrotnej został zatrzymany przez Rosjan  w Medyce i tam spędził trzy tygodnie.

Gdy wrócił do rodziny, odbywał praktyki u wujka Ludwika Streita jako szewc. Pracował tam około trzech lat i  to właśnie wtedy otrzymał przezwisko Kazik Dratewka. Kiedy był starszy, rozpoczął pracę w Jarosławskim Przedsiębiorstwie Surowców Wtórnych na stanowisku kierowcy ciężarówki. Matka cały czas handlowała na Hali Targowej w Jarosławiu i z tego utrzymywała rodzinę. Mając dwadzieścia dwa lata poznał swoją przyszłą żonę Stanisławę, z którą miał  dwóch synów, nazwanych na cześć zmarłego ojca i brata pradziadka: Edwarda i Alfreda.

Ulubione potrawy, które przygotowywała moja praprababka Julia dla swoich dzieci to: kwaśna zupa z płucek, ryba po żydowsku, gałki z cielęciny w galarecie oraz gołąbki z utartymi ziemniakami.

Pradziadka pamiętam jak witał się z lwowskim akcentem, słowami „Całuję rączki, mamciu”, był pogodny i często opowiadał o Lwowie. Bardzo lubił Szczepka i Tońka, znał ich piosenki na pamięć.

Do końca swoich dni, czekał na cud i wierzył ,że Lwów kiedyś wróci do Polski.

Nigdy też nie odwiedził Lwowa od czasu wysiedlenia. Było to dla Niego zbyt bolesne i twierdził”…że pękłoby mu serce gdyby się tam znalazł…”

Czuł się Polakiem, ale tym ze Lwowa……..