Nieprosta biografia na zakrętach historii – losy rodziny Gajdów na podstawie wspomnień pani Marii Gajdy – Wolskiej (opracowała Joanna Macnar)
Moja mama Maria pochodziła z rodziny Leśniakowskich, jej rodzice, a moi dziadkowie, Jadwiga i Włodzimierz, byli nauczycielami. Zmieniali niejednokrotnie, w zależności od sytuacji, miejsca swego pobytu (Stryj, Kopyczyńce, Drohobycz, Tarnopol, Skałat), by ostatecznie osiąść we Lwowie, gdzie dziadek otrzymał stanowisko inspektora szkół powszechnych. Tu zmarł w roku 1936, został pochowany na Cmentarzu Janowskim. Dziadkowie byli nieźle sytuowani, czterem swoim synom: Zbigniewowi, Tadeuszowi, Adamowi i Władysławowi zapewnili wyższe wykształcenie na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Córka Maria (1909-2004) rozpoczęła studia w Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie, z których zrezygnowała. Ukończyła Kurs dla Abiturientów przy Państwowej Szkole Ekonomiczno – Handlowej we Lwowie, co dało jej kwalifikacje do wykonywania pracy umysłowej.
Pracowała krótko w ajencji pocztowej w Kalwarii Pacławskiej, o której często z sentymentem wspominała, potem w Olszanicy, a następnie do czasu zamążpójścia we Lwowie.
Ojciec mój Stanisław (1906-1960) był synem Magdaleny z Martyniuków i Wincentego Gajdy. Oboje pochodzili z Tarnopola. Dziadek był właścicielem dużego sklepu, babcia nie pracowała. Wykształcili córkę Marię (absolwentkę UJK we Lwowie), finansowali również studia trzem synom, których ci do wybuchu wojny z różnych powodów nie ukończyli.
Rodzice znali się z czasów szkolnych, pobrali się 26 października 1935 roku. Zamieszkali we Lwowie, a później po śmierci ojca mamy wynajęli mieszkanie w Zimnej Wodzie, miejscowości położonej niedaleko Lwowa, gdzie zamieszkali wraz z matką mamy Jadwigą z Sękowskich, skoligaconą po kądzieli z rodem Lanckorońskich. Ojciec pracował początkowo w Zarządzie Miejskim we Lwowie w charakterze pracownika umysłowego, a od maja 1940 roku w Państwowej Filharmonii Lwowskiej jako członek chóru.
Pożycie małżeńskie układało się pomyślnie, warunki materialne rokowały bezpieczną przyszłość i pozwalały planować powiększenie rodziny. Tym sposobem w sierpniu 1936 roku przyszłam na świat jako pierworodna córka, a w lutym 1940 roku urodził się mój brat Andrzej Wojciech.
Rodzice byli dumni i szczęśliwi – wśród pamiątek rodzinnych zachowały się w dużej ilości nasze zdjęcia, pocztówki pisane przez ojca do swojej dwuletniej córeczki z podróży i dokument potwierdzający zameldowanie nowo narodzonej Marii Jadwigi we Lwowie przy ulicy Zwierzyńskiej 2.
Nasze dzieciństwo (czyli Rysi i Jędrusia) w Zimnej Wodzie nie różniło się od dzieciństwa innych dzieci. Pamiętam zbudowany w ogrodzie domek dla lalek, spacery z rodzicami po okolicy, a także do mieszkających w pobliżu, w pięknej willi z ogrodem, wujostwa Czaplińskich oraz wieczorne wyprawy (raz samodzielnie, za co zostałam skarcona) na pobliską łączkę pod lasem, gdzie wyświetlano zebranej publiczności filmy, będące niewątpliwą atrakcją.
Dziecięca pamięć zanotowała zwłaszcza dwa wydarzenia: śmierć babci (1 IX 1939), która została pochowana na pobliskim cmentarzu, a jej grobu nigdy nie udało się odnaleźć, i narodziny brata Andrzeja Wojciecha.
Tutaj po raz pierwszy jako trzyletnie dziecko zobaczyłam i usłyszałam przelatujące niemieckie bombowce, nie kojarząc tego z wojną.
Tę rodzinną stabilizację przerwał wyjazd ojca na występy do Kijowa wraz z chórem Filharmonii Lwowskiej. Po wydarzeniach związanych z 22 czerwca 1941 r. kiedy szybki powrót taty stał się niemożliwy, mama zdecydowała się na wyjazd do Tarnopola, gdzie przebywała najbliższa rodzina ojca: jego matka, siostra Maria Łomnicka i brat Wojciech. Mieliśmy tam wszyscy zapewniony byt i opiekę. Czteropokojowe mieszkanie mieszczące się na parterze dużej kamienicy przy ulicy Mickiewicza zapewniało pewien komfort. Na jej tyłach znajdowało się duże podwórze, doskonałe miejsce do zabawy. Wychodziliśmy na nie przez okno po specjalnie przystosowanej do tego celu desce.
Niedługo część mieszkania zajął niemiecki oficer, a na podwórzu rozlokowali się żołnierze. To tutaj usłyszeliśmy pierwsze strzały i syreny alarmowe, przeżyliśmy bombardowania, zobaczyliśmy zburzone domy. Zaczęły docierać informacje o rannych i ofiarach śmiertelnych. Ich pośpieszne pochówki odbywały się o różnych porach dnia lub w nocy, czasem w przydomowych ogródkach.
Przyswoiliśmy sobie słowo areszt, wywózki i łapanki, z autopsji przekonaliśmy się, co to jest rewizja i jakie bolesne uczucia towarzyszą kobietom znienacka werbowanym do rozmaitych doraźnych prac fizycznych, w przypadku mojej Mamy raz nawet razem z dziećmi. Byliśmy wtedy świadkami, jak wraz z innymi nosiła cegły i zamurowywała okna w jakimś pomieszczeniu.
Trudno mi powiedzieć po latach, co spowodowało, że przenieśliśmy się z obszernego, wygodnego mieszkania w śródmieściu do dzielnicy Zarudzie, gdzie przy ulicy Sienkiewicza mieszkała ciocia mego ojca Maria Werberówna. Był to parterowy domek z ogródkiem, z o wiele mniej bezpieczną, bo płytką piwnicą.
Tutaj przeżyliśmy najcięższe naloty i bombardowania. W tym czasie żyliśmy w przeświadczeniu, że to piwnica jest naszym mieszkaniem, przebywaliśmy w niej długimi godzinami o różnych porach. Mama i ciocia starały się zminimalizować nam szokujące doznania. W czasie bombardowania, kiedy dosłownie trząsł się cały domek, a na głowy sypał tynk, przytulano nas do siebie, zatykano uszy, kojono płacz młodszego brata. Modliliśmy się. Słowa szeptem lub głośno odmawianego różańca czy litanii i aktów strzelistych wznoszonych błagalnie do niebios przeplatały się z przejmującym śpiewem suplikacji.
Charakterystycznym doznaniem były dochodzące z oddali okrzyki walczących żołnierzy. Ich gromkie hurra! hurra! nie daje się zapomnieć. Front nie był stabilny, raz oddalał się, raz przybliżał. Okrzyki również.
Którejś nocy obok naszego domu spadło trzynaście bomb. Trudno wymazać z pamięci widok, który ujrzeliśmy po wyjściu z piwnicy: ogromne leje w ziemi, zburzone lub uszkodzone domy, porozrzucane wokół różnorodne sprzęty czy przedmioty, łuski z nabojów, niewybuchy, a także martwe zwierzęta i ptactwo domowe.
Wobec nasilających się walk i przesuwania linii frontu przebywanie w parterowym domku stawało się coraz bardziej niebezpieczne. Schroniliśmy się więc w pobliskim klasztorze o.o. Dominikanów, gdzie gościnni zakonnicy udostępnili do użytku jedną celę. Tu w iście spartańskich warunkach bez zaplecza kuchennego, a po trosze sanitarnego, mieszkaliśmy parę tygodni.
Gdy wreszcie wróciliśmy do zajmowanego wówczas mieszkania na Zarudziu, miało się nadzieję, że to, co najgorsze, minęło. Ale walki jeszcze toczyły się i piwnica ciągle służyła za schronienie.
W mojej pamięci zapadł pewien marcowy dzień 1944 roku. O godzinie 1400 dostaliśmy polecenie zejścia do piwnicy. Miało nas prawdopodobnie czekać silne bombardowanie. O określonej porze zjawili się niemieccy żołnierze, pod eskortą zaprowadzili nas do śródmieścia i uwięzili w jakimś obszernym gmachu użyteczności publicznej. Na szczęście byliśmy ubrani w zimową odzież i mieliśmy skromniutki zapas żywności. Dołączający do nas następni więźniowie byli często zupełnie nieprzygotowani, odziani w domowe ubiory, a nawet szlafroki.
Byliśmy tam trzymani parę godzin. O zmroku kazano nam wyjść i pod nadzorem uzbrojonych żołnierzy udaliśmy się we wskazanym kierunku, jak się okazało, w przeciwną stronę niż miejsce zamieszkania. Ciężka to była droga dla zmęczonych, zdenerwowanych, nieraz chorych, często starszych (jak moja babcia) osób i dzieci w różnym wieku.
Po długim kilkukilometrowym marszu, początkowo w zupełnych ciemnościach, znaleźliśmy się poza miastem. Żołnierze zawrócili, a nas czekała wędrówka w nieznane, często na przełaj przez pola, przy oślepiającym świetle rakiet, które od czasu do czasu oświetlały drogę.
Pierwszy nocleg spędziliśmy w grupie nieznanych sobie osób, w jakiejś stodole, zimnej, ale wypełnionej słomą.
Wiadomo mi, że rano, gdy udaliśmy się w dalszą drogę, niełatwo było znaleźć jakiś dach nad głową. Wsie były zapełnione uchodźcami z Tarnopola, a miejscowa ludność, równie przerażona, jak my, niezbyt chętna do przyjęcia nieoczekiwanych lokatorów.
Minęliśmy Janówkę (niedługo potem zbombardowaną), gdzie nie poszczęściło się nam, dotarliśmy do Dołżanki (około 10 km od Tarnopola). Tu znaleźliśmy schronienie u niezbyt zachwyconych gospodarzy, znajdujących się też w niełatwej sytuacji.
Pamiętam niedużą izbę z jednym łóżkiem, jakąś ławę, podłogę wymoszczoną słomą. Pomieszczenie to nierzadko dzieliliśmy z innymi tułaczami (czy wygnańcami) znajdującymi się w podobnej, jak my, sytuacji. Mimo iż zbliżała się wiosna, spadł obfity śnieg. By wyjść z domu, a właściwie za dom (co było konieczne), trzeba było przejść wysokimi tunelami w śniegu. Siedzieliśmy całymi dniami w nieogrzewanym pomieszczeniu, wieczorami nieoświetlonym i czekaliśmy. Cierpieliśmy niedostatek, niewygody, chwilami głód.
Zdobywanie żywności odbywało się na zasadzie handlu wymiennego. Wraz z upływem czasu nasze „zasoby” coraz bardziej malały. Gdyby nie zaradność naszej mamy i obecnego jeszcze wówczas z nami stryja, nasza sytuacja byłaby stokroć bardziej dramatyczna. Oni bowiem wykazali na tyle odwagi i desperacji, że przekradli się do naszego domu w Tarnopolu i w jakimś worku czy kocu przynieśli trochę „skarbów”, tj. osobistych rzeczy, nieco żywności i to, co w rękę wpadło. Te zasoby na naszych oczach malały, „kupcy” stawali się coraz bardziej wybredni, a my byliśmy w sytuacji bez wyjścia.
Naszym wrogiem był nie tylko głód i zimno, czyhały na nas jeszcze choroby i wszechobecne insekty, nękał lęk przed przyszłością, narastało zmęczenie, ogarniała bezradność, pogłębiało rozgoryczenie.
Najbardziej płakałam, gdy sprzedana została moja ostatnia zabawka – lalka. Najbardziej odświętnym dniem był dzień, w którym stacjonujący w pobliżu przez parę dni żołnierze radzieccy podzielili się z nami wojskową zupą, chyba grochówką.
Niedługo po tym wydarzeniu nastąpił powrót do Tarnopola i domu. Znów wyłania się z pamięci niezapomniany widok nadciągających ze wszystkich stron ludzi ze strachem wypisanym na twarzach. Nie wiadomo było, co zastaną u celu swej drogi.
Mijaliśmy zburzone domy, płaczących obok nich ludzi i ciała zabitych mężczyzn. Wszyscy bez butów, a często i odzieży. Mama starała się odwrócić naszą uwagę i uchronić od takich drastycznych widoków, ale nie zawsze było to możliwe. Wśród ocalałych rodzinnych pamiątek znajdują się pożółkłe kartki zapisane strofami wierszy. Wzruszają w nich słowa goryczy i żalu za utraconym rodzinnym miastem.
„ Był gród ”
Był gród. Wzdłuż ulic domy we dwa rządy.
Piętrowe, parterowe – jak po miastach wszędy – Patrzyły tysiącami swych okiennych źrenic,
(Bo okna są oczyma domków i kamienic).
Był lud, co żył za szybą owych źrenic szklanych
W lepiankach, domkach z drzewa, czy też murowanych
Był lud, co pracą ciągłą, żmudną i wytrwałą
Kuł przyszłość, aby dzieciom już się lepiej działo.
Dzień w dzień wciąż tłum przemierzał ulic szachownicę
Dzień w dzień tętniły życiem i gwarem ulice.
Auta, wozy, rowery – jakby wichrem pędzone
Gnały z szumem i stukiem, i w tę, i w tamtą stronę.
A ponad miastem, nad miastem, nad starym
Dzwon wydzwaniał godziny.
Był miejskim zegarem.
Płynął dźwięk po wieczornej i po rannej rosie.
Miasta pieśń, serca pieśń była w dzwonu głosie.
… Padł grom. Umilkł dzwon. Grzmiało. Biły gromy
W nasz dom, w wasz dom. Waliły się domy.
Ogień, huk, szczęk i brzęk. Wśród armatnich gromów
Na głowy nam waliły się dachy naszych domów.
Strach, lęk, krzyk, jęk. Hasa śmierć. Żniwo ma.
Zmierzch – świt … Cyt … cyt …deszczem żyw. – Wojna trwa.
– Wiosna. Maj. Kwitnie gaj. Zamarł gród. Cicho! – Stój!
Słyszysz? – Nie. Słuchajże! Leci już! … Ich, czy „swój”?
– Dyn, dyn, dyn.-Ich, to gra. Zniża się! Kryć się, kryć!
Świst, wstrząs … Ach! Bracie mój, bracie, wiesz – tak chcę żyć! …
– Cegły, gruz, belki, mur. Tu była ulica? Nasza szkoła?
Co? Wasz dom runął też? I ta kamienica? – Nic zgoła,
Nic zgoła tutaj nie zostało. Cały gród-gruzy, mur.
– Tak, tak-szepce lud; miasto – gród-pokoleń twór – Rodzinne miasto – taki los twój i nasz.Na gruzach będziem (taki los) — trzymać straż.
„ Opuszczając Tarnopol ”
(Anka Stanisławczyk)
Patrzą na bielejące żałośnie ruiny,
Ulice, które trawa i oset porasta;
Nad ścian szczątkami sterczą sczerniałe kominy.
To wszystko, co zostało z kwitnącego miasta,
Gród umarły … niedawno wrący życiem, wrzawą Syreny aut… pojazdy … ludzie … śmiech … rozmowy A wieczorami lampy lśniące za wystawą;
Gwiazdy lamp na ulicach … w alejach parkowych.
Dziś pod ciosem granatów padły stare drzewa,
Gdzie był gród – pustynia dziś ponura, dzika,
Wiatr tu szaleńcze pieśni w ciemne noce śpiewa, Wieczorem, z rzadka człowiek trwożnie się przemyka
Idę zwolna, samotnie przez wszystkie ulice,
Mozolnie przypominam dawne kształty domów,
Jakieś dawne wspomnienia, mary bladolice,
Bezgłośnym się chichotem śmieją z dziur, załomów.
Mijam rozbity zamek, drogie mury szkoły,
… Moje dni pełne słońca, radości i wiary …
Tu wieżyce strzaskane ślą w niebo kościoły, …
Na wieżach nie wybiją już godzin zegary.
Nie ma drzew, co widziały dawne, sławne boje, Polska mowa i przeszłość powoli zamiera,
O drzewa me! o miasto ukochane moje!
Obca mowa i obcy lud się tu rozpiera.
Uchodzę stąd, konieczność wszak zmusza do tego, Ostatni raz spoglądam na stóp moich ślady,
Na pamiątki dziejowe, na kwiat życia mego,
A na ustach swych czuję gorzki posmak zdrady
- 04. 1946
Niełatwa była decyzja o wyjeździe z Tarnopola. Wiele osób, podobnie jak moja babcia Magdalena i ciocia Maria Łomnicka, zwlekało z wyjazdem, licząc na odmianę biegu historii.
Mama pierwsza podjęła heroiczną decyzję wyjazdu wraz z dziećmi z Tarnopola. Miejscem docelowym miał być Jarosław, gdzie mieszkała stale ciocia męża (a mego ojca) Helena Hansowa, gdzie osiedlili się chwilowo dwaj bracia, Zbigniew i Tadeusz, z rodzinami i bratowa (wdowa po zmarłym w czasie wojny bracie Adamie) z dwójką dzieci. Było to w kwietniu 1945 roku. Pamiętam, że pociąg, którym mieliśmy jechać i do którego z trudem wsiedliśmy, stał na tarnopolskim peronie jeszcze przez tydzień. Rodziny i znajomi zaopatrywali pasażerów – przesiedleńców w żywność i wodę, i też czekali.
Pewnego piątku nie zastali na stacji transportu, odjechał nieoczekiwanie w nocy. Jak wszystkie transporty miał jechać na Zachód.
Z tej podróży zapamiętałam wiele szczegółów, ale niechętnie o nich mówię. Ciężko wraca się do obrazu zatłoczonego wagonu, nazywanego potocznie bydlęcym, wypełnionego nieznanymi sobie ludźmi. Pociąg jechał w nieznane, nie zatrzymywał się na stacjach, a ewentualne postoje odbywały się w nieokreślonym czasie, przeważnie na wolnej przestrzeni.
Ta podróż w nieznane miała szczęśliwe zakończenie. Nie musieliśmy jechać do Zabrza czy Bytomia, bo transport nieoczekiwanie zatrzymał się w Muninie. Była noc, ale Mama wykazała się energią i sprytem. Wysiadła z pociągu wraz z dwójką rozespanych dzieci i bagażem, na szczęście niewielkim, składającym się z walizki czy kuferka i dwóch niedużych, sporządzonych z desek, skrzynek. A potem … uprzejmy nad wyraz kolejarz z Muniny zaprosił nas do jakiegoś (zapewne służbowego) pomieszczenia, poczęstował ciepłą (!) herbatą, a o świcie pomógł wsiąść do jadącego w kierunku Jarosławia towarowego pociągu i polecił opiekę nad nimi swojemu koledze. Tym sposobem znaleźliśmy się w Jarosławiu.
Z dalszych opresji wyratowała nas pewna nieznajoma kobieta, która zaoferowała pomoc i podjęła się misji zawiadomienia o naszym (nieoczekiwanym) przyjeździe brata Mamy, Zbigniewa Leśniakowskiego, który mieszkał chwilowo wraz z rodziną przy ulicy Zielonej 4. Tu zatrzymaliśmy się. Potem zamieszkaliśmy wszyscy przy ulicy Kilińskiego 10, następnie krótko u rodziny przy ulicy Konopnickiej 11 (wówczas chyba Pierackiego).
Po paru miesiącach w lutym 1946 roku dostaliśmy przydział na mieszkanie kwaterunkowe (bez wygód), w którym mieszkam do dziś, ówczesny adres to: ulica Obrońców Stalingradu 22. Mieliśmy sporo szczęścia i oparcie w rodzinie. Wielu przesiedleńców długie miesiące zajmowało pomieszczenia przy ulicy Kościuszki w dawnych koszarach wojskowych, gdzie obecnie mieści się szpital dla psychicznie chorych.
Niełatwo było otrzymać mieszkanie, niełatwo wyposażyć je w niezbędne sprzęty i trudno znaleźć pracę.
W niedługim czasie po nas (w październiku 1945r.) zdecydowała się na wyjazd z Tarnopola pozostała część rodziny: babcia, ciocia Łomnicka i dalsza nasza krewna Maria Werber. Miały więcej czasu na przygotowanie się, więc mogły zabrać ze sobą trochę większy bagaż, głównie były to przedmioty osobistego użytku, książki, pamiątkowe obrazy, zdjęcia. To, co ocalało.
O ich przyjeździe do Jarosławia zadecydował zbieg okoliczności. Transport, którym jechały, docelowo zmierzał na Ziemie Odzyskane (jak je wówczas nazywano). Przypadek zrządził, że zatrzymał się na dłużej na stacji w Jarosławiu. Wysiadły z transportu i zdecydowały się na stały pobyt w Jarosławiu i połączenie z rodziną. Początkowo (na krótko) zamieszkały u cioci mego ojca Heleny Hansowej przy ulicy Głowackiego 8, następnie przeniosły się do przydzielonego kwaterunkowego mieszkania przy ulicy Kraszewskiego (nazwa obecna). Zajmowany przez nich pokój był pokojem przechodnim. W drugim pokoju mieszkała obca osoba, pani Stefania M., też przesiedlona ze Wschodu. Wspólna była kuchnia i łazienka. Przez blisko trzydzieści lat (czyli do śmierci) nie udało się cioci Łomnickiej, pracującej jako nauczycielka w szkolnictwie średnim, otrzymać osobnego mieszkania. Jedyną jego zaletą było bezpośrednie sąsiedztwo z mieszkaniem przez nas zajmowanym.
Zaczął się nowy etap w życiu całej rodziny i opowieść można by było zacząć od nowa.
Nie byliśmy w komplecie, nie wrócił jeszcze wcielony do wojska brat ojca Wojciech, nie było żadnych wiadomości o moim ojcu. Trwały jego poszukiwania przez Polski Czerwony Krzyż. Dzięki obustronnym staraniom (naszym i ojca) nadeszła długo oczekiwana informacja o pobycie ojca w Anglii. Został nawiązany kontakt.
Pierwszy list taty, który otrzymaliśmy między innymi dzięki emocjonalnemu zaangażowaniu i sumienności naszego listonosza, pana Wojnara, został odczytany w szczególny sposób. Stało się to wieczorem (we wrześniu 1946 roku) w obecności całej rodziny. Dlatego zapewne owo wydarzenie tak utkwiło mi w pamięci.
Losy ojca to materiał na osobną opowieść.
W maju 1940 roku, o czym była już mowa, ojciec, jako członek chóru (a później solista) przy Państwowej Filharmonii we Lwowie, brał udział w jego występach na terenie Związku Radzieckiego, gdzie zaskoczyła go wojna.
Po utworzeniu Armii Andersa wstąpił do niej w roku 1941. Wraz z nią przeszedł cały szlak bojowy, począwszy od Związku Radzieckiego, przez Iran, Irak, Palestynę i Egipt, do Włoch. Tutaj polscy żołnierze walczyli w armii aliantów u boku Amerykanów i Brytyjczyków. Szczególnie wsławili się w bitwie pod Monte Cassino. Brał też w niej udział mój ojciec.
Po zakończeniu wojny wraz ze znaczną częścią żołnierzy Armii Andersa wyjechał do Anglii. Od razu podjął decyzję powrotu do Polski i połączenia z rodziną. Wrócił 10 czerwca 1948 roku. Po ośmiu latach rozstania zobaczył swoją żonę i dzieci. Nieco wcześniej wrócił z wojny stryj.
Przyjazd ojca nastąpił niespodzianie. Kiedy owego czerwcowego dnia wróciłam ze szkoły, w mieszkaniu mojej babci i cioci siedział tato. Nie poznałam ojca po tylu latach rozstania, nie mówiąc już o bracie, który w chwili jego wyjazdu miał kilka miesięcy. Pobiegliśmy zaraz po mamę. Potem kolejno zjawiali się pozostali członkowie rodziny. Cieszyliśmy się. Mama i babcia płakały. Byliśmy pełną rodziną. Mama odzyskała męża, my ojca. Nie byliśmy już półsierotami. Czekał nas niełatwy czas oswojenia się z nową sytuacją, czas asymilacji ojca w domu, jego zadomowienia.
Uświadomiłam sobie, że okres ośmioletniego wojennego rozstania zrobił swoje. Przez ten czas ludzie niegdyś sobie bliscy oddalili się od siebie nie tylko fizycznie, ale i uczuciowo. Teraz na nowo musieli budować relacje emocjonalne: między mężem i żoną oraz dziećmi i ojcem. Mogę zaryzykować twierdzenie, że tak naprawdę mało się znaliśmy. Z niezwykłą siłą po raz kolejny przekonałam się, czym jest wojna, jakie rodzi następstwa.
Rodzina była nareszcie razem, ale nie kończyły się kłopoty. Najwcześniej pracę dostała ciocia Łomnicka (w tutejszym Liceum Ogólnokształcącym), potem stryj.
Mama początkowo zajmowała się dorywczo pracą w sektorze handlowym. Następnie przez dwa lata (od 1 marca 1949 do 9 marca 1951) dojeżdżała codziennie do pracy w Rzeszowie, gdzie pracowała w Centrali Handlowej Przemysłu Skórzanego w charakterze referenta ubezpieczeń wzajemnych, a potem od 10 marca 1951 roku aż do emerytury (13 stycznia 1970) była zatrudniona w Miejskim Przedsiębiorstwie Gospodarki Komunalnej w Jarosławiu.
Ojciec zapewne z uwagi na wojenną przeszłość zmieniał kilkakrotnie miejsce pracy. Pracował między innymi w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym, w Banku Rolnym, w Spółdzielni Inwalidów i w Szpitalu Psychiatrycznym, skąd przeszedł na rentę inwalidzką.
Od chwili przyjazdu do Jarosławia wykorzystywał swoje uzdolnienia i zainteresowania muzyczne. Był aktywnym członkiem i solistą chóru przy kościele parafialnym pod wezwaniem Bożego Ciała.
Zmarł mając lat 54.
Ja zaczęłam regularną naukę w Szkole Podstawowej im. Królowej Jadwigi, od drugiej klasy, brat pozostawał pod opieką babci.
Wszyscy wszystko zaczynaliśmy od początku. Rzeczywistość dzieliła się od tej pory na przedwojenną i powojenną. Rozmowy o czasach przedwojennych to wspomnienia o młodości, o latach stabilizacji i względnego dobrobytu, kiedy rodzina była razem. Gawędziło się o pobytach w Krynicy, Druskiennikach, czy nad polskim Bałtykiem. O wyjazdach wakacyjnych do ukochanej przez dwa pokolenia Rakowej, Łącka czy do Rabki, gdzie mieszkało się w willi „Pod Matką Boską”.
Wspominano znajomych i przyjaciół z tamtych lat i zadawano pytanie: co z nimi? Z niektórymi utrzymywało się korespondencję. Czytało się ich listy, komentowano. Ich losy były paralelne do naszych.
O teraźniejszości (zwłaszcza przy dzieciach) mówiło się mało. Niektóre tematy stanowiły pewne tabu. Lepiej było nie poruszać ich. Powojenne czasy to walka o znalezienie swego miejsca na ziemi w nowej rzeczywistości i w ciężkich warunkach.