Michał Zapał, Los sierot
Wiele polskich rodzin mieszkających na wschodnich Kresach Polski przeżyło tragedię związaną z wybuchem wojny. Moja rodzina, chociaż uszła z życiem i uniknęła wywózki na Sybir, również bardzo ucierpiała. Utrata rodziców i własnego domu to dla dzieci traumatyczne przeżycie, a los sierot w czasie wojny to głównie poniewierka i głód.
Mieszkaliśmy z rodzicami we wsi Komarów w powiecie Sokal. Nasz drewniany dom wraz z zabudowaniami gospodarczymi położony był na wzgórzu i otoczony dużym sadem owocowym. Z jednej strony mieliśmy las, a z drugiej pola uprawne. Obok naszego gospodarstwa mieszkał brat mojej mamy Jan Nowak z żoną Józefiną oraz dziećmi – Tadeuszem, Władysławem i Wandą. Po sąsiedzku mieszkała też rodzina polsko – ukraińska o nazwisku Kosmyna. Wszyscy żyliśmy w zgodzie. Od wioski dzieliła nas mała rzeczka, którą przecinał most, do pokonania było około 5 km, ale idąc przez pola, można było dostać się tam dużo szybciej.
Moja mama Helena Nowak po mężu Gawrońska miała czworo dzieci: Józefa, Rozalię, Franciszkę i Marysię. Jej mąż był leśniczym i młodo zmarł na zapalenie płuc. Drugim mężem mamy był mój ojciec Paweł Zapał. Ja urodziłem się 14 września 1936 roku, a mój młodszy brat Mieczysław 29 marca 1940 roku. Ojciec prowadził gospodarstwo rolne i pomagał w kuźni wujkowi, który był kowalem. Beztroskie nasze życie przerwała wojna. Już 10 lutego 1940 roku bardzo to odczuliśmy, ponieważ brat mojego ojca Piotr Zapał, który był urzędnikiem gminy, wraz z żoną i dwójką dzieci – Michałem i Emilią – zostali wywiezieni na Sybir. Dwa lata później mój tato Paweł trafił na przymusowe roboty do Niemiec. Pisał do nas w listach, że pracuje w dużych zakładach w Lipsku. Pod koniec 1943 roku listy przestały do nas docierać. Ojciec zginął przypuszczalnie podczas nalotów alianckich. Po wojnie babcia szukała go przez Polski Czerwony Krzyż, ale bez skutku.
W tym samym roku jesienią mama poszła po zakupy do Sokala i już nie wróciła. Pamiętam doskonale ten dzień. Zbliżał się wieczór, kiedy przyszła do nas jakaś młoda kobieta i powiedziała coś babci. Wszyscy zaczęli bardzo płakać. Mnie i mojego brata, nie mówiąc nam nic, zaprowadzili do cioci. Byliśmy tam kilka dni, jak się później okazało w tym czasie pochowali moją mamusię. Tak krótko była ze mną, właściwie nie pamiętam jej twarzy. Nikt mnie już później nie przytulił, nie pocieszył, nie powiedział mój synu. Te słowa były mi obce. Często swoje zapłakane oczy kierowałem do nieba, bo powiedziano mi, że mama tam właśnie poszła. Tak bardzo mi jej brakowało, kiedy dorastałem. Często zastanawiałem się, czy może życie moje i rodzeństwa wyglądałoby inaczej, gdyby z nami była. Jak szczęśliwe są dzieci, które dorastają pod opieką rodziców.
Zostaliśmy sierotami. Na szczęście od początku mieszkała z nami Babusia Joanna Nowak urodzona w 1878 roku. To na jej barki spadła opieka nad sierotami w tych trudnych czasach. Okrutne mordy na Wołyniu docierały coraz bliżej naszej okolicy. Każdej nocy ginęły polskie rodziny mordowane przez Ukraińców. Czuliśmy ogromny strach każdego dnia, a szczególnie nocą. Starsze rodzeństwo mało kiedy nocowało w domu, miało swoje kryjówki. Zimą zawsze ktoś czuwał, żeby być gotowym do ucieczki. Wujek Jan Nowak już jesienią 1943 roku zostawił gospodarstwo i wyjechał z całą rodziną do Sokala, a później do Jarosławia.
Po latach zrozumiałem, co przeżywała moja Babusia. Co począć? Czy czekać obojętnie? Czy zostawić cały dobytek i wyruszyć na poniewierkę, i głód?
Pamiętam pierwszy dzień świąt wielkanocnych w 1944 roku. Był piękny, słoneczny, wiosenny dzień, mój brat z kolegą Lewickim (imienia nie pamiętam) mieli iść do kościoła w Sokalu. Dom Lewickich znajdował się po drugiej stronie rzeczki w połowie drogi między naszym domem a wioską. Nie poszli do kościoła, ponieważ przeraziły ich karabinowe strzały w Komarowie. Strzały nie ustawały. Później dowiedzieliśmy się, że Polacy, którzy wcześniej uciekli do Sokala, prosili niemieckich żołnierzy, aby dla bezpieczeństwa pojechali z nimi do wioski po najpotrzebniejsze rzeczy, a szczególnie po jedzenie. Kiedy Polacy dotarli do Komarowa niemieckim samochodem i rozeszli się po swoich domach, czekali tam już na nich Ukraińcy. Zaczęła się rzeź Polaków. Niemcy nie udzielili pomocy, tylko odjechali do Sokala. Pod wieczór zobaczyliśmy grupę pięciu osób podążających w kierunku domu Lewickich. Usłyszeliśmy strzały i zobaczyliśmy wielki pożar, który pochłaniał cały dobytek rodziny Lewickich. Co czuł syn Lewickich, gdy patrzył, jak ginie jego rodzina? Co czuła moja Babcia patrząc jak giną nasi sąsiedzi? Ta sytuacja utwierdziła Babcię w przekonaniu, że nie ma na co czekać, trzeba uciekać. Nie mieliśmy pewności, czy ci sami bandyci nie zdołają przeprawić się przez rzekę, która na wiosnę wylała. Każdy z nas wziął, co było najpotrzebniejsze, ja niosłem Babci płaszcz. Noc spędziliśmy w lesie. Rano Babcia z siostrą Rózią wychyliły się z lasu, żeby zobaczyć, jak wygląda sytuacja i czy jest bezpiecznie. Zostawiliśmy przecież całe gospodarstwo. Zobaczyły, jak kilka osób jechało furmanką w stronę zabudowań, więc szybko wróciły do lasu. Leśnymi dróżkami wszyscy szczęśliwie uciekliśmy do Sokala. Po kilku dniach przez Rawę Ruską i Bełżec pociągiem dotarliśmy do Jarosławia. Tu mieszkał wujek Nowak z rodziną. Podczas ucieczki zginęły nam dokumenty, możliwe, że na stacji kolejowej w Jarosławiu. Tam czekaliśmy kilka godzin na Babcię, która szukała dla nas mieszkania.
Rozpoczęła się tułaczka sierot. Brat Józek znalazł zatrudnienie w masarni. Starsze siostry wzięli do prac gospodarczych rolnicy z Siennowa. Babcię, mnie i młodszego brata skierowano w okolice Brzeska, mieszkaliśmy we wsi Buczyna u starszej, samotnej pani. W wielkiej biedzie przeżyliśmy tam zimę. Na wiosnę przyjechał na rowerze gospodarz z niedalekiego Borzęcina i zabrał mnie do pasania krów. Gospodarzom powodziło się dobrze, ale mnie traktowali nie po ludzku. Spałem na strychu, na sianie, w tych łachmanach, które nosiłem cały dzień. Pasłem dwie krowy uwiązane na sznurku na bardzo wąskiej łące. Kiedy nie pasłem krów, brano mnie do innej pracy. Pamiętam, jak w niedzielę zabijali królika na obiad i dla mnie obok ziemniaków serwowali samą głowę. Pozwolili mi trzy razy uczestniczyć w spotkaniach przygotowujących do przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej, o co bardzo prosiła moja Babcia. Tam też przyjąłem komunię. Po zakończeniu mszy św. w sali parafialnej zjedliśmy śniadanie. Każdy dostał po garnuszku kawy zbożowej z mlekiem i kromkę chleba z masłem. Być może inne dzieci miały w swoich domach bogatsze przyjęcie, tego nie wiem. Na mnie czekały dwie krowy, ale w tym dniu już ich nie pasłem. Na tę uroczystość pieszo dotarła moja Babcia, kiedy zobaczyła, jak jestem traktowany, podziękowała gospodarzom i również pieszo wróciliśmy do Buczyny. Później siostry opowiadały mi, że nie lepiej były traktowane w Siennowie. Siostra Frania na powitanie dostała batem po nogach. Powiedziała, że nie po to uciekła od jednych, żeby dać się poniewierać przez drugich. Dlatego uciekła i wyjechała na Ziemie Odzyskane, jak je nazywano. Dopiero po kilku latach odnaleźliśmy ją w Świdwinie, gdzie założyła rodzinę. Latem wróciliśmy pociągiem na węglu do Jarosławia z nadzieją, że uda nam się dostać do Komarowa. Niestety nasz dom i nasza wioska już nie należały do Polski. Pamiętam taki utwór, który wtedy śpiewano:
Stęskniony stoję nad Bugiem i patrzę na drugi brzeg.
Wiatr wieje z przeciwnej strony, do oczu sypie mi szron.
Jak smutno jest nad tą rzeką, co rozdzieliła kraj nasz.
Chociaż nie jestem daleko, za Bug nie puszcza mnie straż.
W Jarosławiu przydzielono nam pokój w budynku, w którym obecnie mieści się Liceum Sztuk Plastycznych. Warunki były trudne dla sześciu osób. Bez wody, gazu, wspólna ubikacja oddalona 20 metrów od miejsca zamieszkania. Mój starszy brat pracował w masarni, dostawał marne wynagrodzenie. W sobotę przynosił dwie nieduże kiszki, chociaż wystarczyło tylko po kawałeczku dla każdego, traktowaliśmy to jak prawdziwy obiad. Czasami któraś z sióstr zdobyła dorywczą pracę. Ja za kromkę chleba pasłem krowy. Chodziłem na stację kolejową, tam można było uzbierać trochę węgla. To co nazbierałem, w worku na plecach, przynosiłem do mieszkania. Na Placu Mickiewicza mieściła się kuchnia dla tzw. repatriantów. Po jedzenie przychodziło się z własnym naczyniem i zanim doniosło się do domu, wszystko było zimne, a nie było możliwości podgrzania. Zupa była tak niesmaczna, że człowiek musiał być naprawdę głodny, żeby ją zjeść. Kiedy miałem 9 lat, poszedłem do pierwszej klasy szkoły im. Piotra Skargi. Byłem boso i biednie ubrany. Starałem się nie zbliżać do innych dzieci lepiej ubranych. Zapamiętałem nauczyciela o nazwisku Wyszatycki, który ulitował się nade mną, dał mi kartkę i ołówek, dzięki temu mogłem uczyć się pisać. Ten nauczyciel bardzo mi pomagał. Z tego okresu zapamiętałem tylko niektóre wydarzenia.
Bodajże w 1948 roku zorganizowano nam kolonię letnią w Węgierce. Miałem plecak zrobiony z małego woreczka, przywiązany dwoma sznurkami u dołu i zawiązany u góry. Samochodem ciężarowym dowieziono nas do Roźwienicy. Dalej droga była w bardzo złym stanie, dlatego jechaliśmy furmankami. Na miejscu okazało się, że nie ma łóżek i będziemy spać na siennikach wypchanych słomą. Rano często budziliśmy się na podłodze. Posiłków nie jedliśmy zbyt wiele, ale mimo to było wesoło. Z powrotem wracaliśmy furmankami i samochodem ciężarowym bez ławek.
Pamiętam taką sytuację, kiedy z kolegami na naszym podwórku graliśmy w piłkę nożną uszytą ze szmat. Wszyscy byliśmy bardzo brudni podczas tej gry, dlatego matki wychodziły z domów i karmiły swoje dzieci chlebem z masłem i serem, do mnie nigdy nikt nie wyszedł. Odchodziłem wtedy na bok i tak bezwiednie wchodziłem środkowym wejściem do kościoła farnego. O tej porze śpiewana była Litania Loretańska. Zostawałem do końca i zapominałem o głodzie.
Innym razem zdobyłem gdzieś bukiet bzu i sprzedałem go w Rynku za 5 złotych, za to mogłem kupić małego loda lub kilka cukierków. Parę dni zastanawiałem się, co kupić. W niedzielę byłem w kościele na mszy świętej i kiedy przyszedł ksiądz zbierający ofiarę, odruchowo wyciągnąłem z kieszeni ukochaną piąteczkę i rzuciłem na tacę. Przyznam, że księdza zdziwiła ta sytuacja, ale ja nie żałowałem, byłem z siebie dumny.
W tej szkole ukończyłem trzy klasy.
Kiedy mój starszy brat Józef był już pełnoletni, wyjechał do Głuszycy koło Wałbrzycha, gdzie pracował w Zakładach Bawełnianych. Przygarnął mnie do siebie. Tam chodziłem do czwartej, piątej i rozpocząłem szóstą klasę. Niestety początek lat pięćdziesiątych był bardzo ciężki do życia. Małe zarobki, kartki żywnościowe, obowiązkowe dostawy rolnicze. Było nas czworo, brat miał już żonę i córeczkę, z jednej małej pensji ciężko było wyżyć. Dlatego przerwałem naukę w szóstej klasie i zacząłem pracę jako goniec w tych zakładach. We wrześniu 1952 roku rozpocząłem naukę w Szkole Górniczej w Boguszowie. Tam dostałem mundur, buty i miałem zapewnione wyżywienie przez dwa lata. Po ukończeniu tej szkoły przyjechałem do Jarosławia.
Siostra Rozalia miała już swoją rodzinę. Mężem był Michał Romaniszyn z Czortkowa. Jako że był żołnierzem II Armii Wojska Polskiego, jego rodzina otrzymała dwupokojowe mieszkanie w Rynku nr 15. Przyjęli mnie szczerze jako brata. Po trzymiesięcznym kursie w Rzeszowie uzyskałem zawodowe prawo jazdy III kategorii.
Jesienią 1956 roku rozpocząłem służbę wojskową, którą ukończyłem w 1958 roku. W listopadzie tego roku rozpocząłem pracę w jarosławskim oddziale PKS. Gdy dostałem pierwszą pensję, wiedziałem, że już nigdy nie będę głodny.
W nagrodę za te trudne lata otrzymałem wspaniałego przyjaciela, kochaną żonę chłopiczankę Krzysztofę Lotycz. Kiedy zaczęliśmy nasze wspólne życie, postanowiliśmy, że nasze dzieci nigdy nie będą głodne i będą miały przyzwoite dzieciństwo. Czy nam się udało?
Cała moja wspomniana tu rodzina przeżyła ten ciężki okres życia.
W związkach małżeńskich dożyli do tego, co im było przeznaczone. Babusia zmarła w 1968 roku, spoczywa na Starym Cmentarzu w Jarosławiu. Na tym samym cmentarzu spoczywa mój młodszy brat Mieczysław. Brat Józef jest pochowany na Nowym Cmentarzu w Jarosławiu, Marysia w Kamiennej Górze, a Frania w Świdwinie. Po śmierci Babci naszą opiekunką była nasza najstarsza siostra Rozalia. Ja jestem jej bardzo wdzięczny, ponieważ w tych dwóch pokojach starego budownictwa, bez gazu i wody, obie rodziny (łącznie 11 osób) przeżyły do 1965 roku.
Wcześniej postawiłem pytanie: Czy nam się udało? Czy nasze dzieci miały dobre dzieciństwo?
Na te pytania powinny odpowiedzieć nasze córki – Mariola i Gosia. Wiem tylko, że wspólnie z żoną pracowaliśmy ciężko. Szczególnie żona troszczyła się w wieku szkolnym, aby były zadbane i dobrze się uczyły. Tak było również, gdy studiowały. Teraz obdarzają mnie i żonę ogromną troską. Czasami w naszym mieszkaniu jest wesoło i gwarno, kiedy spotykamy się wszyscy razem. Oprócz córek, także wnuczki Kasia, Karolina, Wiktoria, wnuk Michał i prawnuki: Szymuś, Czaruś, Emilka, Julcia, Ignaś, Zosieńka i Antosia.
Kiedy na nich patrzę, pięknie ubranych, uśmiechniętych, rozbawionych, to jestem szczęśliwy, że żyją w okresie, kiedy już 70 lat nie było w Polsce wojny.
Na koniec mojej ziemskiej drogi widzę Polskę piękną, wolną i suwerenną. Rozwiniętą gospodarczo i mocną militarnie. Stacjonujące wojska amerykańskie gwarantują nam bezpieczeństwo, szczególnie od sąsiadów ze wschodu i zachodu, którzy w czasie ostatniej wojny budowali obozy zagłady, z których ucieczka była tylko przez komin. Wysyłali całe rodziny na Sybir, zapewniając wstrząsające warunki do życia. Dzisiaj mogę tylko powiedzieć: SZCZĘŚĆ BOŻE KOCHANA RODZINO, SZCZĘŚĆ BOŻE MOJA OJCZYZNO!