Leszek Pociej, Dzieje rodziny Szymańskich

Nasza rodzina, z dziada pradziada, mieszkała na Wołyniu w niedużym mieście Wiśniowcu należącym do powiatu krzemienieckiego. Do czasu uzyskania niepodległości przez Polskę były to tereny należące do zaboru rosyjskiego. Rodzina była liczna przez pokrewieństwo z rodem Konopnickich, Kozakowskich, Bańkowskich, Prokopowiczów, Kamińskich, Gromnickich, Trembeckich, Bazylewiczów, Baczyńskich.

Wiśniowiec słynął z dużego, pięknego i historycznego zamku, będącego we władaniu rodziny Wiśniowieckich i Mniszchów. Był również zamieszkiwany przez króla polskiego Michała Korybuta Wiśniowieckiego.

Rodzina Szymańskich posiadała niewielki majątek Niwka, którego prowadzeniem zajmował się dziadek Bazyli. Babcia Honorata, z domu Leszczynowicz-Pielecka, zajmowała się  domem i wychowywaniem dzieci. Przed I wojną światową dziadek przekazał majątek w dzierżawę. Na skutek źle spisanej umowy, nastąpiły trudności z odzyskaniem posiadłości. Sprawa przeciągała się w sądzie, rosły koszty procesowe. Dziadek wyemigrował w 1912 r. zarobkowo do Argentyny. Jednakże wybuch I wojny światowej zniweczył szanse na odzyskanie majątku. Bazyli w Argentynie pracował niedługi czas. Z powodów zdrowotnych musiał opuścić ten kraj. Powrócił więc z nieudanego wyjazdu w rodzinne strony. Odtąd rodzina wiodła skromne życie. Najstarszy syn Leon Szymański , urodzony w 1892 r. został wojskowym w armii carskiej i stacjonował w Odessie. Całą I wojnę spędził jako białogwardzista w stopniu oficerskim. W 1918 r. przedostał się do niepodległej już Polski i z zachowaniem swojego stopnia porucznika został wcielony do 54 Pułku Piechoty Strzelców Kresowych. W 1920 r. mając 28 lat, w trakcie wojny polsko-bolszewickiej, poległ na Podolu w bitwie pod Stróżką (niedaleko Kamieńca Podolskiego). Pośmiertnie został odznaczony Krzyżem Virtuti Militari. Na frontowej ścianie liceum w Krzemieńcu, do którego uczęszczał Leon, została wmurowana tablica upamiętniająca jego bohaterskie zasługi. Dokument nadania Krzyża VIRTUTI MILITARI jest do tej pory w posiadaniu rodziny. Wcześniej Leon był odznaczony także Krzyżem Walecznych.

Jako, że Piłsudski mocno honorował i rekompensował takie sytuacje, w nagrodę za Krzyż Virtuti Militari rodzina poległego otrzymała koncesję na prowadzenie restauracji. Tą sprawą zajęła się siostra nieżyjącego Leona, Anna Szymańska.

Prowadzona przez nią restauracja została ujęta w „Przewodniku po Wołyniu”, który ukazał się w 1929 r.

Anna Szymańska Ferens urodziła się  w Wiśniowcu w 1903 r , tam też założyła i prowadziła restaurację. Właścicielami prawnymi restauracji byli oczywiście rodzice poległego syna – Bazyli i Honorata. Po 2 latach Anna wyjechała do Łucka, gdzie wzięła ślub z Ludwikiem Ferensem. Poznała go wcześniej jako urzędnika skarbowego, który przyjeżdżał na kontrolę prowadzonej restauracji. Po niedługim pobycie w Łucku wujek Ludwik awansował i wyjechał z ciotką do Kowla, gdzie został Naczelnikiem Izby Skarbowej. Kupili tam willę i należeli do elity miasta.

Wybuch II wojny światowej zmienił definitywnie ich życie. Wujek został zmobilizowany do wojska, gdzie w randze porucznika pełnił funkcję oficera ordynansowego gen. Drapelli – dowódcy 27 dywizji piechoty w Armii „POMORZE”. Jego udział w kampanii wrześniowej zakończył się pod Kutnem, w największej i jednej z najkrwawszych bitew wojny obronnej Polski, określanej ogólnie jako „bitwa nad Bzurą”. Dwie połączone wówczas armie „POZNAŃ” i „POMORZE” przedzierały się na pomoc otaczanej już przez Niemców Warszawie. Pod Kutnem Ludwik został ranny w nogę i wzięty do niewoli niemieckiej. Rana okazała się bardzo groźna, wujkowi groziła gangrena i amputacja. Nogę uratowała mu szybka operacja, dokonana przez niemieckiego wojskowego lekarza, który otrzymał cenny, złoty sygnet wujka.

Pozostałą część wojny Ludwik przeżył w oflagu (obozie jenieckim) na terenie Bawarii, do czasu wyzwolenia przez aliantów. Wtedy to został związany ponownie ze służbą wojskową i pełnił obowiązki dowódcy jednego z oddziałów  wartowniczych. Warto wspomnieć również inny, wcześniejszy epizod z życia wujka – a mianowicie jego pobyt w Legionach i Armii gen. Hallera. Wujek miał wówczas zaledwie 16 lat.

Ciotka Anna we wrześniu 1939 r. wraz z drugą siostrą Marią Szymańską-Baczyńską, przebywała w Kowlu w swojej rezydencji. Po wkroczeniu bolszewików 17 września, większa część willi została zarekwirowana na rzecz NKWD.

W kwietniu 1940 r. obydwie ciotki zostały wywiezione do Kazachstanu i na Syberię. Przejazd odbywał się tygodniami, w makabrycznych warunkach, w bydlęcych i świńskich wagonach.

Po dotarciu pociągu do wyznaczonego miejsca, zostały osądzone i skazane za wojskowe tradycje rodzinne i pozycję społeczną. Jako, że ciotka mówiła doskonale po rosyjsku, została również posądzona o szpiegostwo i skazana na 15 lat więzienia (dokładne ich dzieje tego okresu są opisane przez jedną z chicagowskich gazet polonijnych)

Na Syberii, w różnych miejscach, ciotki spędziły 2 lata i następnie uwolnione na mocy amnestii wynikającej z podpisanego paktu Sikorski-Majski, wyruszyły do Persji z nowo uformowaną Armią gen. Andersa. Podróż okazała się bardzo uciążliwa, wiele osób zmarło, w tym spora liczba dzieci.

Ciotka Anna wraz z siostrą Marią i wieloma innymi Polakami, została przewieziona przez Morze Śródziemne, Gibraltar, Ocean Atlantycki – okrętem do Anglii gdzie po profesjonalnym przeszkoleniu, dostała się do Królewskiej Brytyjskiej Służby Lotniczej w Newton i tam w służbie pomocniczej przy obsłudze lotniska służyła do końca wojny. Rejs statkiem ciotka wspominała makabrycznie. Często byli nękani przez niemieckie lotnictwo. Podczas jednego z bombardowań bomba spadła na pokład i zginęło sporo ludzi. Na pokładzie w tym czasie odbywał się dla podróżujących występ polskiej artystki. Bomba spadła w sam środek prowizorycznie urządzonej sceny prosto na wykonującą swój program solistkę, która zginęła w pierwszej kolejności. Statek jednak dotarł do celu.

Po wojnie, przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż udało jej się nawiązać kontakt z mężem Ludwikiem. W 1949 r. jesienią wyemigrowali wspólnie do USA.

Pobyt w Chicago upływał im w ciężkiej pracy, którą wykonywali na różnych stanowiskach. Ciotka pracowała codziennie do późnej pory w fabryce igieł medycznych, a wujek między innymi dźwigając półtusze w rzeźni. Będąc już na emeryturze, we wczesnych latach 70-tych, wrócili do Polski i zamieszkali w świeżo zakupionym za dewizy mieszkaniu w Warszawie na ul. Smolnej, w jedynym wówczas takim wieżowcu, z restauracją na górze. Wieżowiec ten był zamieszkiwany przez starsze osoby pochodzenia polskiego, które rozproszone przez wojenną zawieruchę, wracały do swojego kraju z różnych zakątków świata. Wujek zmarł tam w roku 1991, a ciotka zmarła w 1999 r. w Jarosławiu, pochowana na cmentarzu w Wólce Węglowej k. Warszawy, u boku męża Ludwika.

Maria Szymańska-Baczyńska-Bodnarowska, starsza siostra Anny wyszła za mąż w latach 20-tych za Juliana Baczyńskigo, który był kierownikiem szkoły podstawowej na Polesiu. Po wkroczeniu bolszewików w 1939 r. Julian został zesłany na Syberię (znalazł się na Kamczatce). Po amnestii, gdy zaczęły się formować polskie oddziały w 1942 r. dołączył do swojej żony w Uzbekistanie. Część drogi powrotnej, ok. 1500 km przebył pieszo.

Wspólnie wstąpili do Armii gen Andersa, w której wujek jako wojskowy, pełnił rolę wykładowcy języka angielskiego.

Po zakończeniu wojny obydwoje przebywali w Anglii. Wujek zmarł tam w 1947 r.

Owdowiała ciotka, po 2 latach wyszła za mąż za Józefa Bodnarowskiego, który również pełnił służbę w Armii gen. Andersa na stanowisku rachmistrza kasy pułkowej. Wcześniej Józef Bodnarowski w 1939 r. był także zesłany na Syberię. Przed wojną pracował on w Wilnie w policji kryminalnej.

Maria Bodnarowska wraz z mężem wyemigrowała do USA, ściągnięta tam przez siostrę Annę. W Chicago obydwie rodziny mieszkały przez długie lata obok siebie.

Ciotka Bodnarowska, po śmierci męża w 1976 r również zakupiła w Polsce mieszkanie w Warszawie na ul. Korotyńskiego i tam już jako emerytka zamieszkała. Codziennie jeździła komunikacją podmiejską 20 km na grób męża, którego zwłoki zaraz po śmierci zostały sprowadzone z Chicago do Polski. Maria zmarła w 1985 r. w Warszawie i tam na cmentarzu w Wólce Węglowej, obok mężą została pochowana.

Antoni Szymański – młodszy brat Marii i Anny, ożenił się pod koniec lat 20-tych z Aleksandrą z domu Łubianecką. Rodzice wywianowali syna, kupując dla młodego małżeństwa gospodarstwo z 12 ha ziemi. Z tego związku urodziło się czworo dzieci (jedno zmarło) Leonard, Bogda i Zdzisław.  Po wybuchu wojny we wrześniu 1939 r. Antoni został powołany do wojska. Wkrótce potem jego oddział został otoczony pod Krzemieńcem przez wkraczające wojska armii sowieckiej. Sowieci dokonywali masowej egzekucji na polskich żołnierzach. Na Antoniego padały ciała zabijanych kolegów. On również upadł i udawał martwego. Po pewnym czasie, gdy już nikogo nie było, Antoni ledwo żywy wygrzebał się spod zwłok zamordowanych i podjął udaną próbę powrotu do domu, odległego o 30 km od tego miejsca.

W trakcie wojny niemiecko-sowieckiej i po wkroczeniu Niemców na te tereny, od roku 1943 rozpoczęły się mordy na ludności polskiej, dokonywane przez bandy UPA . Polakom w Wiśniowcu udało się zdobyć legalnie od Niemców do samoobrony przed banderowcami stare karabiny. Mieli przez to przynajmniej jakąś małą szansę ratowania życia. Jednym z członków samoobrony był Antoni. Oficjalny przydział broni nastąpił w związku z tłumaczeniami Polaków, że nie mogą oddawać w pełni kontyngentów wymaganych przez Niemców, gdyż są rabowani i zabijani przez bandytów, więc taka broń jest im niezbędna do ochrony dobytku.

Członkowie polskiej samoobrony w Wiśniowcu ratowali życie rodakom, hamując niejednokrotnie zapędy UPA przed kolejnymi napadami i mordami.

Oto jeden z przykładów :

 

Epizod z obrony młyna w Wiśniowcu  1943 r. wrzesień:

Murowany młyn był pod ochroną polskiej samoobrony, dla której obiekt ten jako jeden z nielicznych zapewniał w miarę skuteczną możliwość przetrwania. Fakt ten był „solą w oku” dla banderowców. W młynie tym na noc chronili się okoliczni mieszkańcy w obawie przed utratą życia. Tego pamiętnego dnia ochronę stanowiło 6 członków grupy. Jednym z nich był Antoni Szymański. Banderowcy chcąc unicestwić uzbrojonych Polaków i wymordować chroniących się tam ludzi, pewnej nocy z przeważającymi siłami napadli na młyn. Janina Szymańska-Misiąg, siostra Antoniego jeszcze przed tą napaścią uciekała z córeczkami Bogusią i kilkumiesięczną Krysią do tego młyna. Niedaleko już od celu, Janina miała wizję: na drodze ukazał się jej nieżyjący mąż, Staszek i mówi do niej : „Janka, ty jeszcze tutaj ?”. Kobieta zdążyła w ostatniej chwili wejść do młyna. Drzwi zostały zaryglowane. Na oknach, otworach strzelniczych, obrońcy ułożyli do osłony worki z pszenicą i mąką. Wywiązała się zażarta walka o przetrwanie, która trwała do świtu. Gdy zaczynało brakować amunicji, cud sprawił, że wzajemnymi okrzykami „dawaj granaty”(których przecież nie mieli), obrońcy spowodowali wycofanie się banderowców, którzy uznali za daremne dalsze szturmowanie młyna w ciągu dnia przez „niby dobrze uzbrojonych obrońców”. W pośpiechu opuszczali oni pole bitwy wywożąc furmankami zabitych i rannych. Bohaterski obrońca, który wpadł na pomysł okrzyków z granatami nazywał się Postawczuk. Pamiętam, jak mi to Janina (moja mama)  wiele razy opowiadała.

Niemcy z okolicznego posterunku ukryli się i nie brali udziału w walce (już wówczas żołnierze niemieccy byli również zabijani przez banderowców)

Antoni Szymański musiał uciekać na zachód przed wkraczającymi sowietami, którzy  uznaliby wszystkich członków samoobrony za kolaborantów z Niemcami i skazaliby z pewnością na śmierć. Dla nich nie do przyjęcia byłby fakt dobrowolnego przekazania przez Niemców marnej broni Polakom, broniącym przecież tylko życia swojego i innych. Antoni w trakcie dalszej wojennej zawieruchy znalazł się we Francji w Lille. Tam zmarł w 1985 r. i został pochowany.

Janina Szymańska-Misiąg-Pociej (moja mama).

Najmłodsza z sióstr, urodzona w 1914 r. wyszła za mąż w wieku 22 lat za Stanisława Misiąga. Ślub odbył się w Częstochowie. Mąż przed wojną był zawodowym żołnierzem, jako rusznikarz pracował w Zawierciu. W wieku 27 lat w Wiśniowcu, owdowiała w dramatycznych okolicznościach. 13 czerwca 1943 r. o świcie Stanisław Misiąg, miał wyruszyć z ciężarną żoną Janiną i małą córeczką Bogusią (moją nieżyjącą już siostrą), oraz z częścią naszej rodziną Konopnickich do Tarnopola. Wyjazd miał się odbyć wynajętą furmanką, którą powoził zaprzyjaźniony Ukrainiec i miał na celu ewakuację rodziny z niebezpiecznego miejsca jakim stał się już Wiśniowiec.  W ostatniej chwili Janina z powodu złego samopoczucia zrezygnowała z wyjazdu i wraz z córeczką została przy rodzicach.

Stanisław wraz z pozostałymi, po przebyciu kilku kilometrów w miejscowości Zarudzie, został zamordowany przez banderowców. Zabity został również woźnica Ukrainiec. Oprawcami tego mordu okazał się niejaki Hryń, jego syn i kilku innych bandytów.

W odwecie Antoni, brat Janiny wraz z kilkoma zebranymi szybko Polakami, członkami samoobrony, zorganizował akcję na wykonawcach tego mordu, którzy właśnie świętowali przy libacji alkoholowej „swój sukces” (mieli na sobie część ubrań z zabitych ofiar i w ten sposób zostali rozpoznani). Nie mogli oni jednak zostać bezpośrednio zastrzeleni przez Antoniego, ponieważ w sąsiedztwie był posterunek niemiecki.

Winni tej zbrodni w odwecie zostali zakatowani prawie na śmierć, co odbyło się na oczach Niemców, którzy się temu tylko przyglądali. Po tej akcji, ciężko pobitych upowców Niemcy zabrali do szpitala w Krzemieńcu.

Jak wszyscy Polacy zamieszkujący tamte tereny, Janina przeszła gehennę mordów dokonywanych przez Ukraińców z UPA (Ukraińska Powstańcza Armia). Z całej naszej rodziny, bliskiej i dalszej, wymordowano 32 osoby. Część z tych ofiar (kilkanaście) zginęło w makabryczny sposób. Banderowcy spędzili razem swoje ofiary , a następnie powrzucali je żywcem do studni i obrzucili granatami. Studnia ta znajdowała się na posesji domu Szymańskich. Rodzinny dom wraz z całym dobytkiem został następnie spalony, a ojciec Bazyli Szymański zabity w momencie, gdy ratując się ucieczką wyskakiwał przez okno. Słyszałem też osobiście w jednym z programów w tv o tej sprawie. Jeden z żyjących jeszcze mężczyzn z Wiśniowca opowiadał o tym fakcie, co też potwierdza relację mojej siostry Bogusi. Janina z córeczkami Bogusią i małą dwumiesięczną Krysią oraz matką Honoratą, w obawie o życie wcześniej wyjechały do Krzemieńca. W ten sposób, po raz kolejny Janina uratowała siebie i najbliższych.

Krzemieniec był w miarę bezpiecznym miastem, ponieważ stacjonowały tam oddziały Wehrmachtu i wojska węgierskiego. Banderowcy więc nie ośmielali się atakować tego miasta. Oprócz tego w okolicy były nieliczne oddziały polskiego ruchu oporu AK, które starały się przeciwdziałać banderowcom.

Janina z rodziną, bez środków do życia, nie miała możliwości na dłuższy pobyt w Krzemieńcu. Podjęła w związku z tym decyzję powrotu do rodzinnego  Wiśniowca. Zmuszona do utrzymania swojej starszej matki i dwojga małych dzieci, zatrudniła się jako kuchenna w węgierskiej kuchni wojskowej. Ze względu na bezpieczeństwo wszyscy zamieszkali bliżej centrum miasta u zaprzyjaźnionej rodziny Gromnickich, w oficynie budynku. Trzech żołnierzy madziarskich mieszkało w drugiej części tego domu. Dla rodziny stanowiło to większą gwarancję bezpieczeństwa.

Niedługo potem Janina wraz z rodziną, korzystając z możliwości transportu, uciekła wyjeżdżając z życzliwymi Węgrami do Tarnopola. Następnie kobiety wyruszyły samotnie w kierunku Lwowa i Mościsk, skąd pochodził mąż Janiny. Szły tylko nocami, w dzień ukrywając się w zbożach. W maju w 1944 r. zmarła córka Krysia (ur .w 1943 r. w lipcu). Janina bardzo rozpaczała, nie miała nawet trumienki, by pochować dziecko.  W Mościskach rodzina przebywała około dwóch lat. Nie mając większego wsparcia w rodzinie męża, sytuacja zmusiła Janinę do ponownego zatrudnienia się – tym razem w wojskowej kuchni niemieckiej. Resztkami z tej kuchni oraz obierkami po ziemniakach, które pozwolili jej zabierać po pracy Niemcy, karmiła głodującą rodzinę. Czasami udawało jej się pod tymi obierkami przemycić coś bardziej treściwego, były to resztki masła, topione z wyrzucanych puszek. Któregoś dnia Janina nie przyszła w porę do pracy. Natychmiast w domu, gdzie mieszkała pojawili się Niemcy z psem tropiącym i rozpoczęły się poszukiwania (pomoc kuchenna była jak widać w tym czasie szybkiego wycofywania się Niemców bardzo cennym nabytkiem). Pies wytropił małą Bogusię schowaną pod ławką, ale nic jej nie zrobił. Mama wróciła do pracy bez większych represji. Po kilku dniach Niemcy wycofywali się już całkowicie, był to już ich wielki odwrót z tych okolic. Janina uciekła z domu w obawie przed przymusowym wyjazdem z kuchnią wojskową. Słuszne były jej obawy, ponieważ wkrótce znowu pojawił się Niemiec i z przekleństwami oraz pistoletem w ręku szukał jej. Matka Honorata i Bogusia siedziały cicho, nie odzywając się. Niemiec ten też szybko opuścił dom, ponieważ wojsko niemieckie właśnie wyjeżdżało. Tak też Janina po raz kolejny uratowała się od następnych, zapewne srogich, doświadczeń życiowych i rozdzielenia z rodziną.

Niedługo potem wkroczyły oddziały wojska radzieckiego. Janina błagała kucharza wojskowego, by ten wspomógł głodującą rodzinę. Młody kucharz, dobry i litościwy człowiek obiecał, że codziennie dostanie jedzenie dopóki wojsko będzie stacjonować w tym miejscu. Tak też i się stało. Janina niejednokrotnie wspominała do końca życia, że Rosjanie uratowali ją i rodzinę, być może od śmierci głodowej.

Kolejnym miejscem pobytu rodziny, już w 1945 r., po wyzwoleniu stał się Jarosław. Janina podjęła pracę w Spółdzielni „SPOŁEM”. Początkowo, przez krótki okres rodzina zamieszkiwała w Pawłosiowie, a następnie już w samym Jarosławiu, w przydzielonej części niewielkiego domu, na ul. Raszyńskiej.  We wrześniu 1948 r Janina wyszła za mąż za Michała Pocieja. W 1950 r. urodziła się córka Anna Paulina Pociej, a w 1955 r. syn Leszek Mateusz Pociej. Janina już wówczas nie pracowała, zajmowała się domem, dziećmi i matką Honoratą. Michał utrzymywał rodzinę, pracując w Zakładach Mięsnych w Jarosławiu.

W 1961 r. w maju rodzina przeprowadziła się do nowo wybudowanego domu na osiedlu Domków Jednorodzinnych przy ul. Piastów (obecnie ul. Orzeszkowej).

W 1965 r. w wieku 97 lat zmarła matka Honorata Szymańska, pochowana na Nowym Cmentarzu w Jarosławiu. Janina zmarła w 1991 r. Została pochowana u boku matki. Obecnie jest tam pochowana również moja  siostra Bogusia, która zmarła w 2016 r. Los chciał, że razem leżą trzy kobiety, które niegdyś cudem ocalały od mordów nacjonalistów ukraińskich.

Bolesław Szymański – najmłodszy z rodzeństwa, urodzony w 1918 r. w Wiśniowcu. Gimnazjalista znanej szkoły w Krzemieńcu. Przeniósł się do starszej siostry Anny do Kowla, gdzie ukończył tamtejsze Liceum. Po wywiezieniu sióstr na Syberię, Bolek wrócił do rodziców, do rodzinnego domu w Wiśniowcu. Miał sympatię – Irenę Potocką, która zaangażowana w działalność konspiracyjną  AK wyruszyła w późniejszym okresie na pomoc walczącej w Powstaniu Warszawie. W 1942 r. po poważnym zagrożeniu utraty życia ze strony Ukraińców (groźba bezpośrednia, od swojego dobrego kolegi, Ukraińca Badasiuka), Bolesław uciekł do Krzemieńca, skąd został wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec. Tam przebywał do końca wojny. Ukrainiec Badasiuk okazał się jednym z największych i najkrwawszych nacjonalistów i oprawców tego regionu.

W 1945 r. Bolesław osiedlił się w Lubaczowie, gdzie w r. 1947 założył rodzinę. Zajmował stanowisko Prezesa PZGS-u. Cieszył się ogólnym szacunkiem mieszkańców miasta. Zmarł w 1997 r.

 

Dodatkowe informacje o tragediach w Wiśniowcu

Na początku lutego 1944 r. Niemcy wycofywali się pod naporem oddziałów radzieckich. Nastąpiło poważne zagrożenie wzmożenia mordów za strony banderowców. W Wiśniowcu został jeszcze przez kilka dni odział węgierskiego wojska.

Przeor klasztoru Karmelitów Bosych (ojciec Wyrzykowski) ogłosił, aby ci Polacy, którzy mogą, uciekali z Madziarami.

Nasza rodzina, oprócz dziadka, opuściła miasteczko z życzliwymi dla Polaków Węgrami. Ci co uciekli w większości  ocaleli.

Po opuszczeniu Wiśniowca przez wojsko węgierskie nastąpił atak UPA na klasztor Karmelitów Bosych, w którym schroniła się spora część mieszkańców Wiśniowca. Dokładny opis tego tragicznego wydarzenia zawarty jest w książce „Ludobójstwo polskie na Wołyniu”, oraz w kwartalniku „Na Rubieży”. Wraz z duchownymi, wszyscy oprócz jednej osoby, zostali wymordowani. Ofiary spędzono do piwnic, obrzucono granatami i strzelano do nich. Ocalała kobieta, która cudem uniknęła śmierci, udając nieżywą – leżała na zwłokach innych, a kule i odłamki granatów ją szczęśliwie ominęły. Następnie zakryły ją dalsze ciała i trupy pomordowanych. Spod tych zwłok wyszła dopiero na drugi dzień, o 5 godz rano. Była to Gromnicka, kobieta z naszej dalszej  rodziny, bliska przyjaciółka mojej mamy Janiny Szymańskiej. Mąż Gromnickiej został w tym dniu w klasztorze zamordowany.

Po przybyciu do Wiśniowca wojsk radzieckich, wszyscy zabici zostali pochowani w zbiorowej mogile na  miejscowym cmentarzu. Mogiła ta nigdy nie została oznaczona i jest w dalszym ciągu porośnięta krzakami.

UPA wymordowała też sporo ludzi chroniących się w zamku Wiśniowieckich. Zabitych pochowano w zamkowej fosie.

Rodzina Bańkowskich :

Po wymordowaniu Polaków w klasztorze, małżeństwo Bańkowskich chroniło się przez 2 tygodnie na cmentarzu, w rodzinnym grobowcu. Nękani przez głód i wszy przetrwali gehennę. Jednakże żona niedługo potem, postradała zmysły i wkrótce zmarła .

Bańkowski przeżył i doczekał wyzwolenia. Dotarł do Komarowa k. Zamościa, gdzie osiedliło się kilka ocalałych rodzin w Wiśniowca, w tym nasza ciotka Aleksandra z dziećmi.

Szczegóły z napaści banderowców na Klasztor Karmelitów Bosych w Wiśniowcu z przekazu ocalałej pani Gromnickiej ( jedyny świadek tragedii – epizod nieznany historykom)

Klasztor był murowany i otoczony murem. Ukryci UPOwcy, zmusili miejscowego felczera Ukraińca Hnatowa pod groźbą utraty życia, by zapukał do bram klasztoru i poprosił o wpuszczenie do środka. Gdy mnisi otworzyli wrota, rozpoczął się krwawy szturm na klasztor i rzeź ukrytych tam Polaków.

Wymieniony wyżej felczer, wcześniej uratował życie Janinie Szymańskiej, podając jej zastrzyki na ciężkie zapalenie migdałków.

Rejterowicze – zacna i przyjazna rodzina ukraińska, która mieszkała naprzeciwko naszego domu. Ojciec tej rodziny chciał przekazać Szymańskim ziemiankę, w której mogliby się ukrywać, aby w ten sposób ratować dobrych sąsiadów Polaków. Mama uznała to jednak za nierealne, mało bezpieczne i wolała innymi drogami unikać niebezpieczeństwa. Ich synowa Fruzia Rejterowicz – wspaniała kobieta, cudem uniknęła śmierci, sympatyzując z Polakami. Osobiście pamiętam, jak bywała honorowym gościem mamy, nawet także w moim domu.

 

Gromnicka po tragedii klasztornej chciała jak najszybciej i jak najdalej uciekać. Jedną z nocy przetrwała, ukrywając się pomiędzy ulami gospodarza Ukraińca. Ten choć sympatyzował z Polakami, w obawie o swoje życie, kazał jej opuścić rejon swojego gospodarstwa. Przez następne dni, w głodzie i chłodzie Gromnicka przemieszczała się w stronę Podkamienia, dalej do Krzemieńca i dalej na zachód. Uratowała się między innymi dzięki posiadanemu złotu. Dotarła w końcu szczęśliwie do Komarowa k. Zamościa, gdzie osiedliło się kilka ocalałych rodzin z Wiśniowca.

Córka Gromnickiej – Ziuta zamieszkała w Jarosławiu, gdzie była pielęgniarką w szpitalu.

W kwietniu 2017 r. wraz z synem Jaromirem udałem się na Ukrainę celem odwiedzenia odnalezionej po 97 latach mogiły wujka,  porucznika Leona Szymańskiego oraz miasta Wiśniowca, zamieszkiwanego niegdyś przez moją rodzinę.

W podróży tej korzystałem z samochodu i kierowcy mieszkańca Ukrainy Wiktora, który obwoził nas po wszystkich wskazanych mu miejscach. Znając język polski był również wielokrotnie naszym tłumaczem, pośrednikiem i łącznikiem w rozmowach z osobami nie zawsze sympatyzującymi z Polakami. Dzięki Wiktorowi i szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, w Wiśniowcu udało się nam dotrzeć do miejsca, w którym niegdyś stał dom Szymańskich. Pokazała nam to miejsce bardzo stara kobieta, którą przypadkowo spotkaliśmy. Pamiętała ona jeszcze rodzinę Szymańskich, a w nowo wybudowanym domu mieszkał właśnie jej krewny, którego ta kobieta sama poprosiła o rozmowę z nami. Spotkanie tej kobiety graniczyło z jakimś cudem. Właściciel nowo wybudowanego domu, młody sympatyczny człowiek jak się dowiedział kim jesteśmy zaprosił nas na kawę. W trakcie  oglądania domu i dawnych posiadłości gruntowych rodziny Szymańskich, zapytałem celowo o studnię. Gospodarz chętnie mi ją pokazał, wyjaśniając jednocześnie, że była wcześniej stara studnia, ale została zasypana, gdyż w czasie wojny powrzucano tam ludzi. Nic się nie odezwałem, ale na taką informację właśnie czekałem. Człowiek ten nie miał pojęcia o całej tragedii jaka się tam wydarzyła. Po wojnie na Ukrainie nikt nie chciał rozmawiać o fakcie mordowania Polaków przez banderowców, więc młodzi ludzie nawet o tym nic nie wiedzą. W szkołach też nie nauczano takiej historii, a Stefan Bandera jest dla nich największym bohaterem do tej pory.

W drodze powrotnej postanowiłem Wiktorowi opowiedzieć o części tych spraw. Był bardzo zdziwiony i przerażony gdy mnie słuchał. On również niewiele wiedział o tych tragicznych wydarzeniach. Nie chciałem jednak psuć dobrej atmosfery, gdyż Wiktor w bardzo oddany sposób służył nam swoją pomocą w czasie całej naszej, wspólnej podróży.

W Wiśniowcu zwiedziliśmy bardzo zniszczony polski cmentarz ze splądrowanymi grobowcami i mogiłami. Zarośnięty i zapomniany robił bardzo przygnębiające wrażenie. Pokazał nam go ów młody człowiek, u którego byliśmy gośćmi. Dzięki niemu zwiedziliśmy również zamek Wiśniowieckich, pięknie odnowiony przy pomocy Polaków i unijnych pieniędzy. Zamek był nieczynny w tym czasie, ale dzięki znajomościom tego człowieka, specjalnie dla nas został otworzony. To jakaś nieprawdopodobna historia z tym wszystkim i jakże przypadkowa. Zobaczyłem również klasztor Karmelitów Bosych, w którym rozegrała się opisana tragedia, jak i młyn, który uratował życie mojej mamie, babci, siostrze Bogusi i wielu innym Polakom.

W trakcie tej podróży byliśmy w miejscowości Stróżka, gdzie odbyła się pamiętna bitwa w 1920 r. z bolszewikami, w której zginął wujek Leon Szymański. Odwiedziliśmy oczywiście cmentarz w Nowej Uszycy, gdzie leży pochowany w zbiorowej, anonimowej mogile z jedenastoma innymi Legionistami. Mogiła jest pielęgnowana przez księdza z okolicznej polskiej parafii, jak i przez samych parafian. Pamięć o mogile przetrwała dzięki jednej polskiej rodzinie, która od samego początku pielęgnowała ją, przekazując następcom cenne informacje. Księdzu proboszczowi zostawiłem skserowane materiały informujące o pochowanych, jak również datę i miejsce samej bitwy, z bardzo dokładnym jej opisem. Proboszcz był bardzo zdziwiony i ucieszony z faktu uzyskania wiarygodnych materiałów, gdyż do tej pory nic o pochowanych nie było wiadomo, a o samej stoczonej bitwie krążyły szczątkowe i nieprawdziwe informacje.

Przypadek zdarzył, że dzięki Internetowi, śledząc dzieje 54. Pułku Strzelców Kresowych, natrafiłem na nazwisko Leona Szymańskiego, wraz z obszernym opisem bitwy i miejsca, w którym zginął. Miejsce to zaginęło w pamięci rodziny dawno, dawno temu i od wielu lat nikt już nie wiedział, gdzie zginął i został pochowany. Bowiem po 1939 r. i ustaleniu nowych granic,  nie można było udać się do tych stron i miejsc, które powoli z czasem zatarły się w pamięci rodziny. Książka, z której czerpałem wiedzę została wydana jeszcze przed wojną w 1939 r. a udostępniona w Internecie dopiero niedawno.

Ostatnim etapem naszej podróży był Kamieniec Podolski, Chocim i Okopy Św. Trójcy, jako że miejsca te były odległe jedynie o 60 km od mogiły wujka Leona Szymańskiego. Do odwiedzenia zostało jeszcze co najmniej kilka miejsc, w tym Krzemieniec, Zbaraż i okoliczne zamki kresowe. Jednak ograniczenia czasowe nie pozwoliły nam już na to. Główny cel podróży został osiągnięty lepiej niż mogłem przypuszczać.

Leszek Pociej – wnuk Bazylego i Honoraty Szymańskich, syn Janiny Szymańskiej Misiąg Pociej, siostrzeniec Anny i Marii Szymańskich ,bratanek Leona Szymańskiego, Antoniego i Bolesława Szymańskich, brat Bogusi.