Elżbieta Maziarek, Wspomnienia Marii Dorociak z Podola

Podole to piękna kraina mlekiem i miodem płynąca. Tam pod zaborem austriackim żył mój dziadek Stanisław i babcia Maria z domu Walewicz. Tam się urodzili moi stryjowie i ciotki, moja mama i ojciec. Ojciec miał trzy siostry i dwóch braci. Ja również tam się urodziłam, trzy lata po odzyskaniu niepodległości przez Polskę po 123 latach zaborów. Tam przeżyłam moje dzieciństwo i młodzieńcze lata. Kiedy opuszczałam tę krainę, miałam 20 lat. Maria Dorociak (z domu Ratuszna).
Dzieciństwo
Urodziłam się 24 grudnia 1921 roku w Prosowcach na Podolu, w powiecie Zbaraż, w województwie tarnopolskim. W przedwojennej Polsce, dzisiejszej Ukrainie. Ojciec Kazimierz Ratuszny, mama Anna z domu Czerniecka. Miałam cztery siostry: Helenę urodzoną 11.02.1924 roku, Natalię, Nadię i Olgę. Mama urodziła pierwszego synka, lecz zmarł w wieku niemowlęcym. Później urodziłam się ja i byłam najstarszą z sióstr. Mieszkaliśmy niedaleko rzeki Zbrucz, która w 1921 roku wyznaczała granicę państwową między Polską a Związkiem Sowieckim. W 1932 roku stacjonowały tam jednostki graniczne Wojska Polskiego. Wychowywałam się w rodzinie katolickiej. Wieś nasza miała 106 domów i liczyła około 450 mieszkańców. Połowa Polaków, połowa Rusinów, czyli Ukraińców. Wszyscy razem żyliśmy w zgodzie. Religia była ta sama, katolicka, tylko obrządek inny. Rusini, grekokatolicy, chodzili do cerkwi. Polacy, wiary rzymskokatolickiej, do kościoła. Nasza kaplica była mała, potem Polacy pomogli w budowie dużej, pięknej cerkwi. Uznawaliśmy ich święta, a oni nasze. Wszyscy tu byliśmy dwujęzyczni, ale jednak wśród mieszkańców przeważał język ruski. Wzajemnie się zapraszaliśmy. W tamtych czasach dzieci były podporządkowane woli ojca. Córce męża wybierał ojciec, różnie to potem bywało. Nieraz nie było czasu do zakochania się. Miłość przychodziła dopiero później, albo i wcale. Małżeństwa zdarzały się mieszane. Nieważna była narodowość, lecz majątek, jaki wnosili.
Gdy ojciec był Ukraińcem, a matka Polką, to synowie z tego małżeństwa byli Ukraińcami, a córki Polkami i na odwrót. Żona żyła w cieniu męża i ciężko pracowała. Głos zawsze należał do męża. Mieszkaliśmy w domu, który był zbudowany ze wszystkiego, co się dało. Taka lepianka z gliny, słomy, drzewa i kamienia. Dach był pokryty słomą. W domu była jedna izba, kuchnia, w której stał chlebowy piec i palenisko kuchenne, sień i komora. Podłoga była ubita z gliny – takie klepisko. W izbie stał stół, ława, kredens, kufry i łóżka wysoko ułożone posłaniem. Poduszki i pierzyny były ładnie obleczone poszewkami, które mama sama uszyła. Na ścianie wisiało kilka świętych obrazów. Niedaleko stała obora i stodoła. Mieliśmy krowy, gęsi, kury i świnie. Światła wtedy nie było. Były lampy naftowe i świece z wosku pszczelego, ale bardzo drogie i nie każdego było na nie stać. Zapałki były, ale drogie, musieliśmy oszczędzać, ponieważ były grube, to dzieliliśmy je na czworo. Jak zabrakło zapałek, to była hubka i krzesiwo, ale wtedy trzeba było się namęczyć, żeby rozpalić. Pola mieliśmy 3 morgi, ziemia była bardzo urodzajna, czarnoziem. Uprawialiśmy tam pszenicę, żyto, grykę, len i konopie. Sadziliśmy kartofle i buraki cukrowe. Mieliśmy piękny ogród i sad, gdzie rosły jabłonki, grusze i śliwy. Gdy miałam około sześciu lat, nie pamiętam dokładnie, ojciec, nie widząc szansy na lepsze życie na tej rodzinnej ziemi, postanowił poszukać łatwiejszego chleba w Kanadzie. W tych czasach do Kanady łatwo było się dostać, wystarczyło mieć świadectwo zdrowia, kartę moralności i odpowiednią kwotę pieniężną. Jak postanowił ojciec, tak zrobił. Sprzedał kawałek ziemi i wypłynął za „wielką wodę”. Mama wtedy była w ciąży z trzecim dzieckiem. Musiałam pomagać mamie w codziennych domowych obowiązkach i opiekować się Helą, moją młodszą siostrą, a później maleńką Natalką. Był to ciężki i trudny czas. Moje dzieciństwo właśnie się skończyło. Szybko wkroczyłam w świat dorosłych. Trzeba było żyć i pracować. Orka, siew i zbiór plonów to była nasza codzienność. Gdy zbliżały się żniwa i sianokosy, w polu pomagali nam sąsiedzi. Zboże żęto sierpem, żaden kłos, żadne ziarenko nie mogło się zmarnować. Kartofle kopaliśmy motyką, a konopie i len wyrywaliśmy ręcznie z korzeniami i wiązaliśmy w snopki. Zboże młóciliśmy cepami na klepisku w stodole, a nasiona lnu wygniatałyśmy same, bosymi stopami. Potem chodziłyśmy z mamą na odrobek do sąsiadów. Mama dużo szyła z płótna lnianego. Również w ten sposób im się odwdzięczała, szyjąc dla nich koszule, spodnie, spódnice i inne rzeczy. Latem chodziłyśmy po łąkach i zbierałyśmy zioła – dziura116
wiec, ziele skrzypu, rumianek, miętę. Z drzew zrywałyśmy kwiaty lipy, potem robiłyśmy z tego herbatę. Była bardzo dobra i zdrowa. Z palonego jęczmienia robiłyśmy kawę. Mydło mama robiła z ługu, popiołu drzewnego, soli i tłuszczu zwierzęcego. Takim mydłem prałyśmy ubrania i pościel na tarach. Był to taki kawałek blachy falistej w kształcie prostokąta w metalowej ramie. Do dziś mam taką tarę, leży na strychu. Do umycia się było mydło z oleju o różnych zapachach z suszonych ziół i kwiatów. Potem już można było kupić szare mydło. W Prosowcach była kaplica, która należała do parafii Toki. Co drugą niedzielę przyjeżdżał proboszcz i odprawiał mszę. Do naszej kaplicy przychodzili również mieszkańcy z sąsiednich wiosek. Po mszy ludzie nie szli do domów, tylko stali pod dzwonnicą i rozmawiali o różnych sprawach. Kto coś widział i słyszał, to opowiadał. W Tokach przyjęłam I Komunię Świętą, nie w białej sukience, lecz w zwykłej skromniutkiej, którą uszyła mi mama. Uczęszczałam do Jednoklasowej Polskiej Powszechnej Szkoły im. Zofii Chrzanowskiej. Kierownikiem szkoły był pan Tadeusz Barc, a inspektorem pan Edward Kotuski. Obowiązek szkolny rozpoczynał się w wieku siedmiu lat. Nauka była obowiązkowa do czternastego roku życia. U nas na wsi, jak ktoś miał skończone 4 klasy, to było dobrze. Uczyliśmy się w jednej izbie lekcyjnej, dzieci polskie i ukraińskie. Uczył nas jeden nauczyciel. Chodziliśmy na dwie zmiany. Zajęcia odbywały się 6 dni w tygodniu. Razem uczyły się klasy I z II oraz III z IV. Przed rozpoczęciem lekcji i po jej zakończeniu zawsze odmawialiśmy modlitwę. Mieliśmy książki i tabliczki, na których pisaliśmy rysikiem. Potem były zeszyty i ołówki. Uczyliśmy się języka ojczystego, rachunków, religii, przyrody, geografii, historii, rysunków, robótek, śpiewu i gimnastyki. Ukończyłam cztery klasy.
W zimie często dzieci nie miały odpowiedniego ubrania i butów, więc nie chodziły do szkoły. Gdy na wiosnę i jesień były prace w polu, to dzieci zostawały w domu, by pomóc rodzicom. Niektórzy ojcowie mówili dzieciom; „szkoła ci jeść nie da. Pójdziesz do szkoły to, kto będzie pracował, kto krowy będzie pasł”?. Więc dzieci opuszczały zajęcia. Na lekcjach musiała być cisza i porządek, kto był niegrzeczny lub się nie nauczył, stał w kącie za karę, albo ucho miał naciągane. W klasie wisiał krzyż, godło, portret marszałka Józefa Piłsudskiego i prezydenta Ignacego Mościckiego. Pamiętam,że z Helą miałyśmy jedną parę dobrych butów. Musiałyśmy zmieniać się w połowie drogi na mostku, gdy ja wracałam ze szkoły, a Hela szła na drugą zmianę. Po szkole latem chodziłyśmy paść krowy, pastwiska i łąki – to były nasze miejsca zabaw. Tam zbierałyśmy kwiatki, plotłyśmy wianki, nieraz krowy wchodziły na pole sąsiada, robiąc szkody, później gospodarz ganiał za nami z batem. Na co dzień, koło domu chodziłyśmy boso albo w łapciach – takich chodakach plecionych z łyka lipy. Stopy owijałyśmy onucą i przywiązywałyśmy sznurkiem, żeby nie spadały, a nieraz chodziłyśmy w takich szmatławcach. Takie to wtedy miałyśmy buty. W pamięci jeszcze utkwiło mi, jak pewnego dnia w klasie pan powiedział nam o śmierci marszałka Józefa Piłsudskiego. 17 maja 1935 roku przez radio słuchaliśmy transmisji z pogrzebu Józefa Piłsudskiego. Została wtedy ogłoszona żałoba w szkole. Jedyną moją rozrywką, jaką miałam, był amatorski chór, do którego należałam. Tam na chwilę zapominałam o troskach. W sobotę musiałam sprzątać całe obejście, zamiatałam podwórze i drogę. Potem z mamą zboże na mąkę mełłyśmy ręcznie w żarnach. Mama piekła dużo chleba na cały tydzień. Gotowała nam różne zacierki mączne, raz na mleku raz na wodzie, żury, placki żytnie i do tego maślanka albo kartofle z kapustą. Sól byław tedy bardzo droga, to tak dużo mama jej nie używała, a cukier był robiony z buraków cukrowych. Gdy nie było już dużo pracy, siedziałyśmy z mamą i przędłyśmy na wrzecionie, a później na kołowrotku len i konopie. Z lnu robiłyśmy nici lniane, a z ziaren olej. Z konopi robiłyśmy sznurki. Len najpierw musiałyśmy moczyć, później wysuszyć i to międliłyśmy w międlicy, takim drewnianym przyrządem. Potem specjalną szczotką wyczesywałyśmy ze środka delikatne włókno. Wtedy można było już tkać np. prześcieradła, worki, a jak włókna były bardziej wybielone to mama tkała piękne koszule, obrusy i inne rzeczy. Tkałyśmy również dywany i kilimy. Na drutach z wełny robiłyśmy swetry. Na początku, gdy uczyłam się tkać, było mi bardzo trudno. Musiałam uważać, żeby nici się nie poplątały albo zerwały. Układałyśmy różne wzory. Jeden dywan utkałam dla siebie i potem go przywiozłam, jak byłam u mamy. Koszule, żeby były sztywne, mama krochmaliła mąką kartoflaną. Pamiętam, jak z siostrami darłyśmy pierze z gęsi na pierzyny i poduszki. Miałyśmy wtedy ubaw, jak puch latał po całej izbie. Zimy były zawsze mroźne i śnieżne, było -30 °C. Nieraz chodziłyśmy z Helą i innymi dziećmi poślizgać się po zamarzniętej rzece. Niektóre dzieci nie miały butów, stopy owijały różnymi szmatami, żeby choć przez chwilkę się poślizgać. Śnieg zasypywał domy, aż czasem trudno było się wydostać i musiałyśmy kopać tunele. Gdy zrobiło się już ciepło, chodziłam do folwarku w Pieńkowcach, który był oddalony około 3 km od naszej wsi. Pracowałam tam w polu przy burakach cukrowych.
Płacili mi wtedy 50 groszy na dzień. Gdy byłam trochę starsza, wyjeżdżałam na pół roku do folwarku koło miasta Zbaraż. Tam pracowałam od wiosny do jesieni. Od świtu do zmierzchu, aby zarobić i mamie pomóc. Mama przyjeżdżała, odwiedzała mnie. Tak bardzo wtedy się cieszyłam. Dzięki pracy nauczyłam się zaradności. Po 10 latach z Kanady wrócił ojciec. Potem urodziły się moje dwie siostry: Nadia i Olga.
II wojna światowa
Miałam wtedy niespełna 18 lat. Pod koniec sierpnia była mobilizacja. W tym czasie miałam chłopaka. 1 września 1939 roku wybuchła wojna. Zapanował strach, panika. Niemcy jeszcze daleko, jakoś to będzie – pocieszaliśmy się nawzajem.
17 wrzesień 1939 pozostał mi w pamięci na zawsze. Była to niedziela. Już nad ranem było słychać głośne huki, straszny rumor. W domu trzęsło się wszystko. Po drugiej stronie granicy Sowieci przeszli przez rzekę Zbrucz. Wtedy był bardzo niski poziom wody. Przekroczyli Polską granicę. Korpus Ochrony Pogranicza został zaatakowany, zniszczyli strażnicę. Jechały czołgi, samochody ciężarowe z armatami. Byliśmy zaskoczeni. Myśleliśmy, że idą do nas walczyć z Niemcami, że są naszymi sojusznikami. W pobliskich miastach ukraińscy chłopi witali armię chlebem i solą, później bardzo tego żałowali. Właśnie zobaczyliśmy jacy z nich wybawiciele. Sowieci u nas we wsi rozpanoszyli się na dobre. Była ich cała szarańcza, brudni, głodni, w podartych łachmanach, karabiny mieli na sznurkach. Zaczęły się gwałty, matki chowały swoje córki w ukryciu przed czerwonoarmistami. Grabili gospodarstwa, majątki, niszczyli ślady polskości. Było to coś strasznego. Usunięto symbole religijne, godła państwowe. Przeprowadzono sfałszowane wybory, naszą ziemię przyłączono do ZSRR. Dzieci polskie musiały uczęszczać do szkoły sowieckiej. Wprowadzono obowiązkowo język ukraiński, później rosyjski oraz historię i geografię ZSRR. Złotówka została wymieniona na sowiecki rubel. Ludzie stracili oszczędności całego swojego życia. Nastąpiły represje za to, że było się Polakiem, że się coś posiadało. Zaczęły się masowe deportacje. Wywożono Polaków na Syberię, za Ural i do Kazachstanu.
Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki 22 czerwca 1941 roku. Nastąpił koniec potwornej sowieckiej okupacji, a nastał nowy okupant niemiecki. Widziałam, jak przez wieś maszerowały wojska niemieckie. Jedni jechali konno, drudzy na motocyklach, wozy ciągnęły działa. Niemcy zamieszkali w koszarach przy strażnicy KOP i w domach, razem z mieszkańcami, którzy musieli odstąpić im osobny pokój. Nastąpił wtedy okropny głód, nie mogliśmy już zebrać z pól tego, co posialiśmy i posadziliśmy, ponieważ wojsko potrzebowało. Zabierali nam wszystko. Pewnego dnia kobieta od nas z wioski ukradkiem poszła na swoje pole, aby choć trochę uciąć zboża na mąkę, została przyłapana i osądzona publicznie.
Na początku 1942 roku Niemcy ludobójstwo rozpoczęli od ludności żydowskiej. Część Żydów z Podwołoczysk została wywieziona do Zbaraża i Kamionki. W 1943 roku zgładzono wszystkich Żydów podczas likwidacji obozu. Potem bestialskich mordów w 1944 roku dokonywały na Polakach bandy OUN-UPA. Były to mordy zaplanowane. Przywódca Stepan Bandera chciał stworzyć Samoistna Ukrainę, liczył na zdobycie kawałka ziemi. Niektórzy kapłani grekokatoliccy namawiali do pozbycia się Polaków. Głosili, że przyszedł czas, by Polaków wyrzucić poza Kraków i Warszawę, zabronili sprzedawać Polakom, twierdząc, że Polak i Żyd to jest to samo. Mówili o kąkolu, który trzeba zniszczyć. W Prosowcach banderowcy zamordowali w imieniu Samoistnej Ukrainy całą pięcioosobową rodzinę Ukraińca Chinija za to, że potępiał mordy dokonywane na Polakach i nie chciał z nimi współpracować. Zamordowano również polskie rodziny, między innymi Katarzynę Ratuszny i jej wnuka Jakuba oraz inne rodziny. Połowa mieszkańców z Prosowiec przed banderowcami uciekła do Podwołoczysk. Tam znaleźli schronienie, ale to już wiem z późniejszych opowiadań rodzinnych, ponieważ w kwietniu 1942 roku wyjechałam do Niemiec.
Wywózka na przymusowe roboty do Niemiec
Pewnego dnia do domu przyszło wezwanie od sołtysa, aby stawić się do placówki Arbeitsamtu, przy Urzędzie Gminy w Podwołoczyskach. Natychmiast z Helą tam poszłyśmy. Miałyśmy do przebycia 15 kilometrów. Okazało się, że wyznaczono Helę do wyjazdu na przymusowe roboty do Niemiec. Hela bardzo płakała, miała 18 lat, bała się i nie chciała jechać. Sołtys powiedział, że musi jedna osoba pojechać z wyznaczonego domu. Wtedy zgodziłam się pojechać za Helę. Mówiono – to tylko na pół roku, zarobisz trochę. Co miałam zrobić, gdybym się nie zgodziła, moja rodzina mogłaby zostać aresztowana lub ponieść inną surową karę. Sołtys mnie zarejestrował i wręczył kartę wyjazdu. Gdy nadszedł ten dzień, na stację kolejową do Podwołoczysk odprowadziła mnie rodzina i tam się z nią pożegnałam. Gdy wyjeżdżałam, mój chłopak powrócił z wojny, ponieważ został postrzelony w nogę. Nie było nam dane być razem. Później dowiedziałam się, że jednak pozostał w naszej rodzinie, żeniąc się z moją siostrą Natalią.
Jechaliśmy około tygodnia, może więcej, co pewien czas zatrzymując się. Gdy już dojechaliśmy do Niemiec, miasta Harthausen, tam wybierali nas bauerzy do swoich gospodarstw. Tam poznałam Władysława Dorociaka. Związek małżeński zawarliśmy 6 lutego 1946 roku w mieście Balingen.
Po zakończeniu wojny w Niemczech zostało dużo Polaków, którzy nie chcieli wracać do kraju z różnych powodów. Ja nie miałam gdzie wracać, zabrano moją ziemię. Bardzo dobrze znałam i bałam się systemu radzieckiego. W Prosowcach pozostali moi rodzice i trzy siostry. Z pomocą przyszła nam organizacja UNRRA, od której otrzymaliśmy dach nad głową, wyżywienie i bezpieczeństwo. Na przymusowych robotach spędziłam 3 lata i 2 miesiące.
W maju 1946 roku za namową męża wróciliśmy w jego rodzinne strony, do Huty Brzuskiej w powiecie przemyskim, w gminie Bircza.
Maria Dorociak zmarła 2 miesiące po napisaniu wspomnień, 9 grudnia 2019 r. mając 98 lat.