Stanisław Magdziarz, Wspomnienia
Urodziłem się w 1930 roku w Borszczowie, w województwie tarnopolskim. Trzy lata później urodził się mój brat Ryszard. Rodzice – Bronisława (z domu Cichocka, ur. w 1910 roku) i Józef Magdziarz (ur. w 1910 roku w Dąbrowicy, woj. kieleckie) poznali się w Borszczowie, gdzie ojciec służył w wojsku jako podoficer zawodowy w Korpusie Ochrony Pogranicza, grając w orkiestrze wojskowej. Z opowiadań Matki wiem, że miałem starszą siostrę Lidzię, urodzoną w 1928 roku, która zmarła w dziewiątym miesiącu życia.
W 1935 roku Ojciec został przeniesiony do KOP-u na Wołyń, do miejscowości Hoszcza (pow. Równe), gdzie objął funkcję kapelmistrza orkiestry wojskowej. Moja Babcia Rozalia Cichocka z domu Czubak oraz Dziadek – Jan Cichocki – wyprowadzili się z Borszczowa do Nadwórnej, w woj. stanisławowskim, gdzie mieli piękny dom nad rzeczką i tam jeździliśmy na wakacje. Po naszym wyjeździe na Wołyń dziadkowie przeprowadzili się do naszego domu w Borszczowie.
Mama miała siostrę Antoninę, która również wyszła za mąż za wojskowego. Doczekali się pięciorga dzieci – czterech córek i syna. Po urodzeniu piątego dziecka ciocia Tosia zmarła.
W Borszczowie mieszkaliśmy na ulicy Pastewnik 10 – teraz ta ulica nazywa się inaczej. W Hoszczy koszary wojskowe znajdowały się w pięknym parku odgrodzonym od miasteczka rzeką. Mieszkaliśmy na terenie koszar w domu przeznaczonym dla rodzin wojskowych. W 1937 roku zmarł mój Dziadek i wtedy Babcia wynajęła dom i przyjechała do nas na Wołyń. Dwaj bracia mojej Mamy byli elewami orkiestry wojskowej. Władysław służył w Hoszczy u mojego Ojca, a Aleksander gdzieś na obecnej Białorusi. Było pięknie, ale trwało to krótko.
17 września 1939 roku była niedziela. Weszli wtedy Rosjanie i zaczęła się tragedia wojenna. Pamiętam doskonale, jak wyrzucono nas z domu, ojciec musiał złożyć broń i pójść do niewoli. Bardzo się przed tym wzbraniał, zachowywał się dziwnie, ale akurat szedł złożyć broń ojciec Haliny Kunickiej (piosenkarki), który wziął ojca pod ramię i powiedział: chodź Józiu, nie masz wyjścia. Poszli, a ja pobiegłem za nimi i widziałem, jak zasalutowali i rzucili broń na leżący koc.
W tym dniu wywieźli ich do Rosji, a nas wyrzucili poza bramę koszar. Pozwolono nam zabrać tylko jakieś ubrania. Przyjęła nas do siebie Mamy krawcowa (Ukrainka), a po miesiącu postanowiono, że wracamy do Borszczowa do naszego domu.
Dotarliśmy tam głodni i wyczerpani, ale byliśmy znowu u siebie. Otrzymaliśmy dużą pomoc od sąsiadów. Mama był lubiana przez nich, obojętnie, czy byli to Ukraińcy, czy Polacy. Żyliśmy w biedzie. Pomagały nam siostry zakonne i ksiądz Adamczyk, którego siostra, jak się później dowiedzieliśmy, mieszkała w Jarosławiu, gdzieś na ulicy 3 Maja.
Okres okupacji był dla nas okresem biedy i nędzy, ale jakoś dzięki pracy mojej Mamy (chodziła do żniw, tłukła kamienie na budowę drogi, imała się wszelkich zajęć) żyliśmy. Z nami mieszkała Babcia oraz dwóch braci matki, którzy również pracowali, gdzie tylko można było.
Zaczęły się kłopoty, gdy wkroczyli Niemcy i powstała Ukraińska Powstańcza Armia. Matka, jako żona wojskowego, dostała wyrok śmierci. Już po wkroczeniu Rosjan Mama dostała kolejny wyrok śmierci i po naradzie postanowiliśmy uciekać na Zachód, do Polski. Udało się nam załapać na drugi transport, który wyjeżdżał po świętach Bożego Narodzenia 1944 roku. Jechaliśmy bardzo długo w towarowych wagonach w okropnych warunkach – głód, brud, wszy i słoma. Staliśmy chyba przez dwa tygodnie w lutym w Radymnie i tam brat Matki, Leszek, dowiedział się, że jego kolega z naszej ulicy jest w Jarosławiu i po rozmowie postanowiliśmy zostać. Drugi brat Mamy, Władysław, był wtedy w wojsku.
Zakwaterowali nas w szkole podstawowe przy Farze, w sali gimnastycznej. Po jakimś czasie dostaliśmy pokój z kuchnią na ul. 3 Maja za Liceum Ogólnokształcącym. Obok nas mieszkała też Irena i Dzidzia Wołosiańskie z matką.
Pod koniec maja 1945 roku moja Matka otrzymała, jako ekwiwalent za pozostawione mienie, dom z ogrodem i sadem przy ulicy Cmentarnej 6. Mieszkało nas tam dużo, bo Babcia z synami, Kamińscy z Borszczowa, rodzina Babci i jeszcze kilka osób tak, że i strych, i piwnica były zajęte. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Ojciec żyje. Przeszedł cały szlak bojowy Armii Andersa. Chciał nas zabrać koniecznie do Anglii, ale ja byłem przed tzw. małą maturą i nie bardzo chciałem jechać. Mama również nie miała chęci.
Na przełomie roku 1947 i 1948 Ojciec wrócił z Anglii razem z Piotrem Wołosiańskim, ojcem Ireny i Dzidzi. Byli zawsze nierozłącznymi przyjaciółmi.
Po przyjeździe Ojciec miał duże kłopoty z otrzymaniem pracy, ale kiedy powstała Szkoła Muzyczna i dyrektorem został pan prof. Paraniak, zatrudnił ojca w klasie instrumentów dętych. Ojciec pracował w szkole aż do emerytury.
Brat Ryszard ukończył Technikum Budowlane, ja natomiast Liceum Ogólnokształcące – w 1950 roku zdałem maturę. Miałem cudownych profesorów, a przede wszystkim wychowawców takich jak ks. Jan Stączek, a później profesor Maria Łomnicka. Zawdzięczamy im nie tylko nauczanie, ale i wychowanie oraz przygotowanie do życia. Uczono nas szacunku dla innych, zachowania się przy stole, posługiwania się sztućcami i w ogóle dobrych manier.
Skończyłem studia na Akademii Medycznej w Poznaniu – Wydział Stomatologiczny. Zacząłem pracę 2 stycznia 1955 roku w Przychodni w Jarosławiu razem z Bogumiłem Kilianem, Wiesławem Wagnerem i jego żoną oraz Olkiem Urzędowskim. Wróciłem do swojego kochanego liceum, alej już jako lekarz – dentysta do gabinetu dentystycznego, w którym przyjmowałem w godz. 10.00 – 12.00. Tam pracowałem od 1955 do 1958 roku.
W lutym 1955 roku ożeniłem się. Żona mieszkała z matką i pasierbem w Poznaniu (ojciec żony zginął w Oświęcimiu jako więzień polityczny w 1940 roku). Matka żony była kuzynką śp. Ryszarda Kaczorowskiego, prezydenta RP na uchodźstwie. Ich ojcowie byli rodzonymi braćmi. Co roku, do czasu katastrofy smoleńskiej, odbywały się zjazdy rodziny Kaczorowskich w Lublinie. To były piękne chwile. Żona Prezydenta, Karolina, również pochodzi z Kresów ze Stanisławowa. Moja żona koniecznie chciała wrócić do Poznania i obecnie mieszkamy w Poznaniu. Mamy troje dzieci – dwie córki i syna oraz czworo wnuków i czworo prawnuków (piąte w drodze).
W Jarosławiu mieliśmy zespoły muzyczne i graliśmy na zabawach. Mieliśmy zespół w Liceum (Marian Pysznik, Janek Presz, Włodek Wasio, Zbigniew Rap no i jeszcze kilku innych).
Przepraszam za styl, ale jak mówiła Pani Profesor Łomnicka: Ty wolisz mówić, niż pisać