Bolesław Karol Duszka – wspomnienia cz. II – Syberia
Stojący pośrodku NKWD-zista, starszy stopniem, ubrany w granatowy mundur, widząc tę rozpacz i słysząc ciągle powtarzane przez nas słowa, że w niedługim czasie wrócimy do Polski nagle krzyknął: „mołczat, Polszczy bolsze nie uwidisz, kak swojego ucha nie widisz. Zdiesz budiesz żyt, zdiesz budiesz rabotat i zdiesz podochniesz!”. (Milczeć, Polski więcej nie zobaczysz, jak swego ucha nie widzisz. Tu będziecie żyć, tu będziecie pracować i tutaj zdechniecie). I dalej powiada: „nie po to my was tutaj przywozili, żebyście zaraz wracali”. Stanęliśmy u progu twardego i ponurego życia. Na twardych pryczach z desek, na pościelonych kapach i prześcieradłach trudno było doczekać dnia, bo wszystkie kości nas bolały. Mężczyzn zaraz na drugi dzień zabrano do wyrębu grubych świerków. Teren wyrębu był oddalony ok. 3 – 4 km od obozu. Mojego Tatę zaraz po paru dniach wezwano w nocy (za każdym razem przychodził NKWD-zista) na przesłuchanie. Ten cykl przesłuchań trwał z miesiąc czasu, w odstępach 2 – 3 dniowych i zawsze w nocy, przeważnie ok. północy. Te noce przez naszą rodzinę do rana były nieprzespane. Szczególnie interesowało ich: pochodzenie, przynależność do partii lub jakiejś organizacji, służba wojskowa, stopień wojskowy, w jakiej jednostce odbywana była służba i w jakiej miejscowości, przebieg pracy zawodowej od początku do października 1939 r, jaki majątek się pozostawiło, jaki był dochód miesięczny, ile zarabiali inni u Taty. Tu trzeba dodać, że mój Tato prowadził przed II wojną światową przedsiębiorstwo budowlane o specjalności budowy wysokich kominów fabrycznych, pieców martenowskich i pieców typu Hofmana do wypalania cegieł. Ten cykl pytań powtarzał się za każdym razem, czasem pytano o coś innego. Po paru tygodniach pobytu w obozie, przyszły pierwsze Święta Wielkanocne – jakie były te Święta przykre, smutne – a nie wesołe jak głosi nam pieśń wielkanocna „Wesoły nam dziś dzień nastał”. Ojcowie nasi, jak zwykle co dzień wstali rano, jak było jeszcze ciemno. Poszli do stołówki na śniadanie i do pracy jako kolejny śnieżny, mroźny i zimowy dzień. Pozostając w baraku z naszymi Matulami nie mieliśmy nic więcej do jedzenia oprócz posiłku obozowego. Nasze Mamy płacząc zaśpiewały parę pieśni wielkanocnych, co i nam dzieciom udzielił się płacz. Po śpiewie, oprócz płaczu i szlochania nie było słychać nic więcej. I tak przeszły Święta Wielkiej Nocy jako pierwsze w obozie. Pierwsze parę tygodni nasze Mamy nie pracowały. Pierwsza praca kobiet i dzieci 15 letnich była przy spławianiu drewna na rzece (nazwy rzeki nie pamiętam) w miejscowości Baza, która oddalona była od obozu Rżawki w kierunku południowo – zachodnim, ok. 8 kilometrów, którą to drogę do pracy i z pracy codziennie przemierzali pieszo wszyscy. Pracować musiał każdy, z wyjątkiem dzieci do lat 15-tu, starcy i chorzy obłożnie. Za dzienną pracę płacono nam od 3 do 5 rubli, w zależności od ilości wykonanej roboty. Ocena wykonania ilości roboty nie zawsze była sprawiedliwa – zarobek ten starczał zaledwie na obozowe życie. Do oświetlenia pomieszczeń w barakach służyło łuczywo, natomiast do ogrzewania służył piec piekarski opalany drzewem, którego na szczęście nie brakowało. Wody pitnej nie było. W okresie zimy wodę mieliśmy ze śniegu, natomiast latem, korzystaliśmy z rzeczki bagiennej, żółtej o nazwie Rżawka, wijącej się wśród potężnych lasów w odległości ok. 400 m od usytuowanych baraków. Koryto rzeczki Rżawka o szerokości 2 – 2.5 m miała dno żółtawo – brązowe, woda była również w tym samym kolorze i o smaku bagna, a wynikało to z podłoża torfowego, opadających brązowych szpilek ze świerków, jak również starych, powalonych i gnijących drzew w korycie rzeki. Tu pod północnym kołem podbiegunowym, zimy były długie, śnieżne i bardzo mroźne. Zima rozpoczynała się w drugiej połowie września, lub na początku października i trwała nieustannie do końca kwietnia. Śniegi były bardzo duże, najlepiej było to widać po ściętych drzewach w okresie zimy, gdy po stopnieniu latem śniegu, pozostałe pnie miały wysokość nawet do 2 m. Mrozy również nam bardzo dokuczały, które nieustannie trzymały od 30 do 40 stopni, a często i nawet do – 50 stopni. Takiej pory roku jak wiosna lub jesień, tutaj nie było. Były trwające 2 – 3 tygodnie okresy przejściowe od zimy do lata i od lata do zimy. Lata i ciepła było bardzo mało, bo ok. 3 – 3.5 miesiąca.
Wyżywienie, jak się później okazało, było względnie dobre, ale to trwało krótko – gdzieś do końca maja 1940 r. Później jedzenie było bardzo złe i w niedostatecznej ilości. Za wyżywienie w stołówce: zupę, chleb, drugie danie, herbatę czy czarną zbożową kawę płaciliśmy rublami otrzymywanymi za pracę. Jak wspomniałem, na początku wyżywienie było względnie dobre – chleb w dowolnej ilości, na śniadanie była herbata i czarna kawa słodka, czasami kasza jęczmienna, na obiad do wyboru dwie zupy. Jedna z kaszy jęczmiennej lub owsianej, druga z kiszonych grzybów (prawdopodobnie opieńki) i kasza jęczmienna lub owsiana, na kolację – to co zostało z obiadu. Te zupy i kasze powtarzały się codziennie, maszczone olejem. Masła, słoniny, jarzyn, owoców, mięsa czy wędlin przez okres dwuletniego pobytu nie było. Nasi rodzice, czyli ludzie starsi, przypuszczali, że tak długo to nie potrwa. Kupowano więcej chleba i suszono. Przez okres dwóch miesięcy, moi rodzice nasuszyli duży worek razowego chleba, jak się później okazało, był on naszym zbawieniem na przeżycie. Na początku czerwca wszystko się urwało. Pracujący otrzymywał pół kilograma chleba razowego, gliniastego, niepracujący – 20 dag na dobę. Do tego gorzka herbata lub kawa na śniadanie i kolację. Na obiad zupa owsiana i kasza owsiana, na pół z łuskami – jedząc, bez przerwy się pluło. Ten zestaw obiadowy był przez dwa miesiące, aż do momentu dostarczenia następnego prowiantu. Prowiant ten dostarczano końmi. Następna dostawa – to śmierdzące, solone dorsze w beczkach. Śniadania i kolacje dalej bez zmian, a na obiad zupa z dorsza i na drugie – dorsz. Jak w stołówce gotowano dorsze, to na cały obóz rozchodził się bardzo przykry smród. Trudno to było jeść i tak trwało dwa następne miesiące. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy będzie znów ten owies. Chleb przeważnie wszyscy spożywali rano – bo cóż tego chleba było? Np. 20 dag – była to kromka chleba z formy blaszanej. Kto nie miał zapasów, to wieczorem płukał kiszki czarną kawą, bo po prostu nie miał co jeść. Mama oczywiście suchary wydzielała co wieczór, po całej kromeczce.
Praca przy wyrębie lasu była bardzo ciężka i to dzień w dzień po 10 – 12 godzin, bez wolnego dnia w miesiącu, czy roku. Ludzie z wycieńczenia ślepli, niektórzy, gdy zapadał zmrok przestawali widzieć. Jak wracano z pracy, ci którzy widzieli – szli jako pierwsi i ostatni, zamykając pochód. W środku szli ci, co nie widzieli, trzymając się za kije między sobą. Brak witamin powodował także nagminną chorobę zębów. Z lasu wyciągano ścięte drzewo końmi (było ich 2) i ciągnikiem na gąsienicach. Następnie ładowano na duże, 3 – płozowe sanie, których komplet składał się z dwóch części. (rysunek poniżej)
Takich zestawów ładowano 10 sztuk, ciągnął je ciągnik na gąsienicach, po specjalnie zrobionym torze w śniegu, na dość dużą rzekę – nazwy tej rzeki nie pamiętam. Przepływała ona przez miejscowość zwaną Bazą. Tu je rozładowywano i składano w olbrzymie stosy. Następnie, jak ruszyły lody na rzece – spławiano je i drewno płynęło prawdopodobnie do portu Archangielsk. Część drewna, w niewielkiej ilości przywożono do obozu. Gdy ruszył spław drzewa, moi rodzice i nie tylko chodzili z obozu Rżawki do miejscowości Baza. Tam otrzymywali obiad i nocą wracali do obozu leśną ścieżką. Praca trwała od świtu do dobrego zmroku, trzeba powiedzieć, że praca ta była nad wyraz ciężka, przy zwałowaniu tak potężnych kloców. Taki okres prac trwał ok. 4 tygodni i obejmował wiosnę 1940 i 1941 roku. Po zakończonym spławie drewna, zabierano ludzi do korowania ściętego drewna znajdującego się w obozie. Następnie piłowano na odpowiednie wymiary, przygotowywano i wyrabiano kloce do budowy następnych baraków mieszkalnych, gdyż w istniejących barakach było bardzo ciasno. Przeciętnie przypadało ok. 1.5m2 powierzchni na jednego człowieka. W nowo budowanych nie barakach – a budynkach, był wyższy standard, który polegał na tym, że całą powierzchnię dzielono na 4 części, które oddzielone były od siebie cienkimi ściankami z pojedynczych desek, do wysokości ok. 2.2 m (wysokość pomieszczenia to ok. 2.7 m). Każda z takich „klatek” była dla jednej rodziny. Między innymi staliśmy się szczęśliwymi mieszkańcami takiego pomieszczenia o powierzchni ok. 12 m2 . W styczniu lub lutym 1941 roku, przeniesiono nas i jeszcze dwie inne rodziny z baraku nr 1 do baraku 7 lub 8. Warunki były znacznie lepsze, bo w tej jednej części zamieszkiwało 15 osób. Przypadało wówczas po około 3 m2 na jedną osobę. We wrześniu 1940 roku zorganizowano naukę dla dzieci w wieku od 7 do 14 lat. Zakres szkoły był czteroletni. Nauka odbywała się wyłącznie w języku rosyjskim. Uczono języka rosyjskiego, rachunków i najnowszej historii radzieckiej od 1917 roku. W budynku szkolnym była tylko jedna salka do nauki o powierzchni 25 – 30 m2, w której jeden nauczyciel uczył cztery klasy. Oprócz sali był niewielki korytarz i mieszkanie nauczyciela. Nauczycielem był ok. 30 letni mężczyzna – Rosjanin, komsomolec, szczupły szatyn, niewysoki (ok. 1.65 wzrostu). Ja z bratem chodziłem do 4 klasy, którą ukończyliśmy w maju lub na początku czerwca 1941 r. Pierwsze klasy rozpoczynały naukę o 7.30, a ostatnie klasy kończyły o zmroku, bo trudno się było uczyć przy zapalonym łuczywie. Klasy pierwsze miały po 2 godziny dziennie nauki, klasy drugie – po 2 lub 3 godziny, klasy trzecie – po 3 godziny i klasy czwarte – po 3 i 4 godziny dziennie. Z perspektywy czasu podziwiam tego człowieka, który tyle godzin uczył i miał do czynienia np. w czwartej klasie, często z bardzo wyrośniętymi i niesfornymi 13 i 14 latkami. Po paru miesiącach pobytu w obozie, ludzie wycieńczeni pracą i głodem oraz klimatem, jaki tu panował, bardzo chorowali i nagminnie umierali. Trumnę dla zmarłych wykonywano z nieostruganych desek, coś w rodzaju prostokątnej paczki. Wydzielono na cmentarz część obszaru w lesie. Teren wszędzie był bagnisty. Gdy wykopano grób na głębokość 1 m, prawie natychmiast wypełniał się wodą. Trumnę ze zmarłym wkładano do tej wody i zasypywano. Przez okres 2 lat zmarło bardzo dużo ludzi – przypuszczam, że ok. 1/3 osadzonych. Do tego obozu przywieziono ok. 80 – 90 rodzin, tj. ok 450 osób. Byli to ludzie z Sokala z ulicy Walawka i Kolonii Walawka , powiatu sokalskiego oraz Nowogródka i jego okolic. Z chwilą nastania okresu letniego, zaczęliśmy wchodzić w głąb nieprzebytych tajg, w poszukiwaniu jakichś jagód lub grzybów. Grzyby można było znaleźć na pagórkach, a szczególnie na pagórkach w okolicach Bazy, gdzie rosło nieco brzóz i sosen. Rosły tam przeważnie kozaki i borowiki, a pod koniec lata można było znaleźć podpieńki. Z jagód można było znaleźć tylko maliny i to wyłącznie na wielkich zwaliskach drzew. Wywalone na skutek (prawdopodobnie) huraganu drzewa, zajmowały powierzchnie ok 80 – 100 ha kilka lat temu. Jeśli chodzi o jagody, przypomina mi się w tej chwili mój osobisty wielki dramat, który przeżyłem jako 12.5 letni chłopiec. Otóż pewnego dnia rano, do naszego baraku nr 1 przyszedł syn ruskiego piekarza, 20 letni chłopiec o imieniu Wala, który powiedział do mnie: „Bolik, sobirajsia, pojdiom po mrożku (to nazwa jagód budową podobnych do malin, tylko trochę większych, rosnących w tym terenie niezwykle rzadko, w bagiennych mchach). Muszę dodać, że Wala był trochę nienormalny. Ze mną chciały iść też kobiety – raz, że obawiały się mnie samego puścić, a szczególnie pani Maria Szczepańska (Mama była w pracy), a po drugie, że same chciały nazbierać tych jagód i poznać miejsca, gdzie rosną. Wala zdecydowanie odmówił. Zdenerwował się, złapał mnie za rękę i wyszliśmy z baraku. Od naszego baraku poszliśmy od razu na północ, przeszliśmy rzekę Rżawkę. Po przebytych dwóch, a może trzech kilometrach drogi, ścieżka się skończyła, a on szedł dalej naprzód. Od momentu wyjścia z baraku nie zamienił ze mną ani słowa. Po następnych może kolejnych 2 km, skręciliśmy na wschód. On szedł pierwszy, a ja cały czas za nim – milcząc. Po pewnym czasie zobaczyłem tę morożkę. Zapytałem co to jest – i on potwierdził, że to morożka (były to pierwsze zamienione przez nas słowa). Ale szliśmy dalej, nie zbierając jagód. Po pewnym czasie zobaczyłem, że tej morożki jest coraz więcej. W pewnej chwili ogarnął mnie wielki strach, że on chce mnie zabić. Postanowiłem się wrócić. Chodząc sam godzinami, nie mogłem natrafić na to samo miejsce, z którego skręciliśmy na wschód – zacząłem błądzić. Widząc, że nie mogę znaleźć drogi, zacząłem wołać o pomoc. Po całodniowym błądzeniu, w szoku, znalazłem się na olbrzymiej bagiennej polanie. Usiadłem na skraju polany, pod dużym krzakiem. Nie miałem już siły wołać, a miałem świadomość, że mego krzyku i tak nikt nie usłyszy. Na polanie postanowiłem pozostać, bo uznałem, że wolę umrzeć tutaj niż w tych bezkresnych lasach. Zapadał już zmrok, przestałem już płakać, ale trudno było mi się pogodzić z myślą, że będą musiał zostać tutaj na zawsze. Aż tu naraz w tej głuchej ciszy, słyszę jak rusza się gałąź, oglądam się niemrawo i zobaczyłem twarz z wyszczerzonymi zębami – był to Wala. Powiedział do mnie „przestraszyłeś się mnie i odszedłeś” – nie wiem, jak on to wyczuł. Powiedziałem jemu, że zacząłem zbierać morożkę i zgubiłem się. Kilkadziesiąt kroków na zachód od tej polany była wąska ścieżyna, którą szliśmy wcześniej. Jak wróciliśmy do obozu, była już noc. Ze strony rodziców i dziadków, była ogromna radość. Pod wieczór w obozie dzwoniono kawałkiem żelaza o zawieszony fragment szyny stalowej, ale te odgłosy te do mnie nie dochodziły – byłem zbyt daleko.
Należałoby wspomnieć o drzewostanie tajgi. Świerk stanowił 99%, gdzieniegdzie na wyżynach rosła brzoza i trochę sosen. Od obozu na wschód – ok. 600 m rosły brzozy, dzięki nim mieliśmy zamiast cukru rozpuszczalny sok, którym słodziliśmy herbatę lub zbożową kawę. Nie żyło tutaj żadne ptactwo, ani dzikie zwierzęta. Długie, mroźne i bardzo śnieżne zimy, brak zboża siewnego oraz osad wiejskich, to główne przyczyny braku występowania zwierząt. Jedyne zwierzęta, jakie początkowo były, to psy, które pojawiły się nie wiadomo skąd w parę tygodni po naszym przybyciu. Po paru miesiącach psy zaczęto zabijać – jedzono ich mięso i tłuszcz aby przeżyć (ludzie chorujący na gruźlicę, wierzyli, że psie sadło będzie im pomocne). Ze skór robiono kożuchy.
Pierwsze Święta Bożego Narodzenia w 1940 roku przypadły jeszcze w baraku
nr 1. Były zupełnie podobne do Świąt Wielkanocnych, za wyjątkiem dwóch rzeczy: po pierwsze była choinka postawiona na stole (oczywiście mała) i przyozdobiona czym kto miał – ktoś znalazł troszkę waty, ktoś wyciągnął wstążeczki kolorowe. Po drugie była zupa grzybowa i pierogi z grzybów. Pan Kazimierz Pióro otrzymał paczkę od rodziny, w której była i kasza gryczana. Grzyby zostały uzbierane w okolicy Bazy. Za opłatek służył razowy chleb, niezupełnie zjedzony rano na śniadanie. Ta wspólna kolacja przy zapalonym łuczywie odbyła się późno, bo nasi rodzice z pracy przyszli w ciemną noc. A przygotowanie zupy i pierogów zajęło trochę czasu. Po wigilijnej wieczerzy zaśpiewano parę kolęd, potem trochę płaczu i wypoczynek nocny na twardych pryczach, aby nazajutrz wcześnie rano udać się na miejsce wyrębu drzew.
Parę zdań jeszcze o innych dodatkowych dolegliwościach nękających ludzi w obozie. Najgorsze były dwie plagi: pluskwy, które dokuczały przez okrągły rok i olbrzymie komary w okresie lata. Pluskwy znajdowały się wszędzie – np. latem chodząc po tajdze napotykało się dużo powalonych drzew, odłupując zmurszałą korę znajdowaliśmy setki pluskiew. W barakach były one w każdej szparze ściany, w pryczach, w sufitach. Dziesiątki setek pluskiew, które w nocy nas niemiłosiernie gryzły. To była istna mordęga. Mimo bardzo rzadkiej i skąpej ilości sprzedawanego mydła dla mieszkańców obozu, było ono uzupełniane ługiem robionym z popiołu drzewnego. Mydła używaliśmy tylko do mycia się i kąpieli w bani czyli łaźni. Natomiast do prania bielizny i pościeli używany był ług. W bani na środku leżały duże kamienie – otoczaki, ułożone w stosy, pod którymi wcześniej palono ogień. Gdy te kamienie zostały nagrzane niemal do czerwoności, polewano je gorącą wodą i wytwarzała się gorąca para. Były dwa kotły z wodą – jeden kocioł obudowany, pod którym palił się ogień, a drugi stał z boku z wodą zimną. Wodę do łaźni nosiliśmy wiadrami z rzeki (łaźnia była obok rzeki). Kamienie w łaźni, gdy ostygły służyły nam do dezynfekcji bielizny. Łaźnia była w codziennym użyciu – każdy z baraków miał swój dyżur przy jej sprzątaniu i obsłudze. Pierwsze kąpały się kobiety z dziewczynkami, a potem mężczyźni z chłopcami. W ten sposób utrzymywana higiena osobista pozwoliła nam na uniknięcie jeszcze jednej plagi, czyli wszawicy. W roku 1941 po spławie drewna, był to prawdopodobnie początek czerwca, naczelnik Bazy kazał naszej rodzinie przenieść się z obozu Rżawki właśnie do Bazy. Zabraliśmy cały swój skromny dobytek w worki na plecy i ruszyliśmy na nowe miejsce. Tam otrzymaliśmy do swojej dyspozycji jeden pokój o powierzchni ok 15 m2. Oddzielony on był od pozostałych pomieszczeń cienkimi ściankami, przez które słychać było rozmowy sąsiadów. Szpary w ściankach działowych zalepialiśmy papierem, szmatkami, mchem – jednym słowem, czym tylko się dało. Cały barak był zamieszkiwany, podobnie jak cała Baza przez Rosjan, którzy byli tu przywiezieni w latach 30-tych XX wieku. Był to już następny „awans” jeżeli chodzi o nasze mieszkanie. Wykonaliśmy z desek dwa łóżka, stół, dwie małe ławki do siedzenia oraz jedną małą ławkę na naczynia stołowe. Czulibyśmy się nieomal dobrze, gdyby nie obok w sąsiednim pomieszczeniu mieszkał trochę nienormalny człowiek ze swoją rodziną. Codziennie wieczór robił on straszne awantury swoim domownikom, grożąc im siekierą.
Naczelnik Bazy wiedział, że Tato jest majstrem murarskim. Kazał Tacie wybrać miejsce na terenie Bazy, gdzie znajduje się glina. Na najwyższym punkcie otwartego terenu, na którym ta glina się znajdowała, wyplantowaliśmy duży plac do układania i suszenia cegły. Wykonaliśmy dół do wyroby gliny. Cykl wyrobu cegły był następujący: wieczorem kopaliśmy glinę i nosiliśmy nosiłkami do dołu, po zapełnieniu dołu – zalewaliśmy go wodą, przywożoną konnym beczkowozem z pobliskiej rzeki. Rano następowało mieszanie nogami gliny w dole – z reguły robiłem to z bratem i pomagała nam Mama. Następnie Tato wyrzucał wyrobioną glinę, a Mama wypełniała nią formy przez nas zrobione, po czym równała je palcami. My z bratem, gotowe cegły nosiliśmy na plac, gdzie były one składowane. Następnego dnia, przewracaliśmy je na drugą stronę, układając w odpowiednie stosy do suszenia. Tato wybudował z wysuszonej cegły piec służący do wypalania kolejnych partii cegieł. Cała nasza rodzina była zaangażowana
w prace przy wytwarzaniu cegieł, z których budowano piece ogrzewające mieszkania i kominy. Pracowaliśmy od świtu do nocy. Wyżywienie w dalszym ciągu było takie samo – śmierdzący podczas gotowania dorsz, zatruwał całą Bazę. Trudno przy tym zapachu było nawet pracować przy wyrobie cegieł.
Już pod koniec lata 1941 roku dochodziły do nas wieści, że Niemcy napadły na Rosję. Zaczęły też docierać do nas następne, bardziej pocieszające wieści, że generał Sikorski podpisał pakt z Rosją. Na początku zimy (wrzesień – październik) oznajmiono nam, że jesteśmy wolni. Początkowo nie uwierzyliśmy w to. Przy powtórnym ogłoszeniu, powiedziano nam, że jesteśmy wolnymi obywatelami i jeśli ktoś chce wyjeżdżać, to droga wolna dla wszystkich. To był szok!!!. Z tej olbrzymiej, bezkresnej tajgi nie tak łatwo było się nam wydostać, ale ważne, że już była wolność!!! Aby Bóg dał zdrowie i wytrwałość, to na „czterech”, ale do Polski wrócimy! To było nas wszystkich silne postanowienie.