Grażyna Wrzosek, „Moje wspomnienia o Annie i Józefie Rutz z Drohobycza”.
W Jarosławiu przy ulicy Benedyktyńskiej mieszkam od urodzenia. Jak pamiętam z dzieciństwa po drugiej stronie ulicy naprzeciw mojego rodzinnego domu , znajdował się parterowy budynek mieszkalny położony na sporej nieruchomości w kształcie prostokąta. Do tego domu można było wejść drzwiami frontowymi od ulicy, a następnie przechodząc sienią ciągnącą się przez całą szerokość i dzielącą go na dwie części wyjść drugimi drzwiami na duże podwórze porośnięte trawą, gdzie znajdowały się wysokie budynki gospodarcze , rosły śliwki oraz przepiękne krzewy bzu w kolorze białym i bordowym.
Historia tego miejsca, a właściwie ludzi, którzy tam mieszkali i ich trudne losy napisała wojna 1939 roku. Przed nią, nieruchomość należała do Polaka pochodzenia żydowskiego, który zginął w holokauście. Po „wyzwoleniu”, jak mawiała moja babcia, w tym domu znalazło schronienie wielu Kresowian. I tak mieszkała tam przez jakiś czas rodzina Pawłuszewskich składająca się chyba z czterech osób i starsza kobieta na, którą wszyscy mówili babcia Rolińska. Dla mnie jako dziecka wydawała się być bardzo wysoką, może dlatego, że ubierała się w długą spódnicę, a na nią nakładała równie długi fartuch. Wszystkie te osoby zajmowały dwie izby po jednej stronie korytarza, zaś po drugiej stronie gdzie były również dwie izby mieszkali Państwo Klenarowiczowie. Mieli oni dwie córki, starszą, która była rówieśnicą mojej mamy mieszkała na Śląsku. Miała dwoje dzieci: syna Stasia i córkę Basię, którzy w czasie wakacji, a bywali każdego roku byli moimi towarzyszami zabaw. Młodsza córka mieszkała w Krakowie. Gdzieś na początku lat siedemdziesiątych zmarł Pan Klenarowicz, zaś jego żona wyprowadziła się z Jarosławia i zamieszkała chyba u córki w Krakowie, tam też zmarła.
Do tego właśnie mieszkania wprowadzili się Państwo Anna i Józef Rutz. Wcześniej mieszkali również w Jarosławiu chyba przy ul. Weissa obecnie jest to ulica imieniem księdza Mieczysława Lisińskiego. Trudno jest mi określić dokładnie datę ich zamieszkania w naszym sąsiedztwie ale myślę, że był to rok 1973. Pani Anna i Józef to byli wyjątkowi ludzie, ciepli, serdeczni o wysokiej kulturze osobistej, a przede wszystkim pogodni mimo, że stracili tak wiele i przeszli piekło sowieckiej okupacji i wywózki. Nigdy nie słyszałam z ich ust skargi na los czy Boga Oni po prostu cieszyli się każdym dniem i tym co mieli. Pewnie dlatego ja i moja młodsza o osiem lat siostra Beata tak bardzo lubiłyśmy przebywać w ich mieszkaniu i słuchać ich opowieści. Beatę traktowali jak wnuczkę, a Ona Ich jak dziadków. Przychodziła do nich z blokiem rysunkowym, kredkami i tam rysowała jak też opowiadała o szkole czy śpiewała piosenki, których się nauczyła. Te rysunki Państwo Rutzowie przechowywali na pamiątkę w oddzielnej teczce. To byli naprawdę wyjątkowi ludzie. Poznali się w czasie pierwszej wojny światowej. Pan Józef jako poddany Cesarza Franciszka Józefa został wcielony do armii austriackiej. Jego oddział stacjonował na terenie dzisiejszych Czech w miejscowości, niestety nie pamiętam nazwy, w której mieszkała Pani Anna od swojego urodzenia w dniu 21 lipca 1888 r. Pan Józef kwaterował w jej rodzinnym domu i jak opowiadał gdy zobaczył Panią Annę po raz pierwszy od razu zapadła mu w pamięć i serce. Nie potrafię powiedzieć nic o okresie narzeczeństwa, jak też czy długo trwało oraz gdzie jakiego dnia i roku odbył się ślub. Pan Józef Rutz pochodził z Drohobycza gdzie przyszedł na świat dnia 29 marca 1894 r. i tutaj zamieszkała po ślubie Jego żona Anna . On prowadził własny zakład ślusarsko – mechaniczny i to chyba dość spory, bo nie pracował sam lecz zatrudniał pracowników oraz kształcił uczniów i czeladników. Pani Anna była kobietą wykształconą, miała ukończone Seminarium Nauczycielskie jednakże nie pracowała zawodowo, a jedynie zajmowała się prowadzeniem domu. Pan Józef wyznawał zasadę, że mężczyzna powinien zapewnić utrzymanie rodzinie, zaś obowiązkiem żony jest prowadzić dom, dbać o siebie, ładnie wyglądać i czekać na męża gdy wróci z pracy z dobrym obiadem. Powodziło Im się bardzo dobrze, byli właścicielami dużego domu z ogrodem, a Pani Anna, o której mówił „moja Nusia„ nosiła piękne sukienki, a na głowie piękne kapelusze. Nie mieli własnych dzieci, jednakże wspominali czasem w swych opowiadaniach o wychowankach. Nie wiem czy dobrze pamiętam ale wydaje mi się, że jeden z wychowanków mieszkał w Wielkiej Brytanii i to chyba od niego dostawali paczki, listy i świąteczne kartki.
Poznałam ich kiedy byli już staruszkami, ale patrząc na Nich można było dostrzec ślady dawnej urody. Myślę, że w przeszłości stanowili ładną parę. Ona niewysoka, kiedyś o ciemnych włosach i ciemnych dużych oczach. On wysoki i mimo wieku trzymający się prosto miał gęste włosy białe jak mleko, pięknie się uśmiechał i wtedy śmiały się również Jego piękne ciemne oczy. Myślę, że w przeszłości był bardzo przystojnym mężczyzną. Bardzo się szanowali, patrzyli na siebie z czułością i miłością pomimo upływu lat, nie kłócili się co najwyżej przekomarzali.
Niestety nie pamiętam okoliczności w jakich zostali wywiezieni przez Sowietów z Drohobycza, wiem jedynie, że zostali rozdzieleni. Pan Józef jako dobry fachowiec został zatrudniony w fabryce, nie wiem jednak w jakiej miejscowości. Dzięki swoim umiejętnościom pozyskał szacunek i zaufanie swojego przełożonego Rosjanina, który pomógł mu odnaleźć żonę. Wspominał: „jak zobaczyłem tę moją Nusię w brudnych łachmanach, obdartą, z kijem w ręku pasącą bydło to zapłakałem„. Teraz sadzę, że odnalezienie Pani Anny musiało nastąpić już po podpisaniu układu Sikorski – Majski, a więc po dacie 30 lipca 1941 r., bo jak wspominali niedługo po odnalezieniu się wsiedli do pociągu, który miał ich zawieźć do Polski, niestety nie do Drohobycza. Gdy przekroczyli granicę nie bardzo wiedzieli gdzie mają wysiąść i wtedy przypomnieli sobie o znajomym z Jarosławia, którego znali z przedwojny i, który mieszkał przy ulicy Weissa. W swoich opowiadaniach na pewno wymienili nazwisko tej osoby ale niestety nie zapamiętałam.
Po okresie tułaczki i rozłąki rozpoczynali nowe życie właściwie nie mając nic, tylko tyle co na sobie. W nowej rzeczywistości Pan Józef znalazł zatrudnienie w Państwowym Ośrodku Maszynowym w Radymnie gdzie szkolił ślusarzy, mechaników, traktorzystów i tam pracował do emerytury. Gdy zamieszkali przy ulicy Benedyktyńskiej od dawna był już emerytem. Pani Anna bardzo dobrze mówiła po polsku aczkolwiek z akcentem. Była bardzo oczytana, znała polską literaturę i historię sporo książek pożyczała z biblioteki. Państwo Rutzowie posiadali też własną skromną biblioteczkę . Książki miały swoje miejsce na etażerce, stojącej pod ścianą między dwoma oknami, z których widok rozpościerał się na ogródek kwiatowy, a dalej na ulicę. W ogródku od wiosny kwitły narcyzy, żonkile, niezapominajki, później z latem przychodził czas na dalie, a jesienią astry. Te kwiaty ozdabiały dom od ulicy, natomiast od podwórza, a właściwie obok domu za śliwkami i krzakiem bzu, pod którym znajdował się drewniany stół i ławka zrobione przez Józefa Rutza przy, którym spędzali czas latem, znajdował się ogród warzywny gdzie uprawiali jarzyny, pomidory, ogórki i truskawki oczywiście na własne potrzeby. Ze skromnego umeblowania ich pokoju zapamiętałam piękną szafę z lustrem oraz małą komodę, która stała przy łóżku i na której znajdowało się popiersie marszałka Józefa Piłsudskiego, którego wielkim zwolennikiem był Pan Józef. Gdy po Jego śmierci właściciel domu robił porządki i opróżniał ich mieszkanie – wyrzucając meble, uratowałam szafę i etażerkę, które po odnowieniu postawiłam w swoim salonie. Niestety nie
wiem co się stało z popiersiem Marszałka – być może zabrał je wraz z innymi rodzinnymi pamiątkami bratanek Pana Józefa, który mieszkał na Śląsku w Bytomiu i odwiedzał go w Jarosławiu.
Państwa Rutzów odwiedzali inni Kresowiacy, których los przywiódł do Jarosławia. Jedną z takich osób, które zapamiętałam była ich dobra znajoma z Drohobycza Pani Baraniecka. Pracowała jako gospodyni prowadząc kuchnię jak to się wtedy mówiło u księdza Fili w Farze obecnie w Kolegiacie. Była już chyba wdową i z tego co pamiętam miała na pewno dwóch dorosłych synów. Myślę, że od Państwa Rutzów była młodsza i to sporo ale znali się dobrze bo w czasie rozmów i wspomnień z przed wojny opowiadali o wspólnych znajomych.
Nie pamiętam aby Państwo Rutzowie specjalnie chorowali jak też nigdy nie widziałam u Nich w domu leków, które by zażywali. Pan Józef uznawał za jedyny lek na wszystko czosnek i przez cały rok jadali codziennie kanapki z tym właśnie specyfikiem. Jak wspomina moja młodsza siostra, przygotowanie tych kanapek to był cały rytuał. I tak Pan Józef ostrym ale już wysłużonym nożem na równie wysłużonej deseczce siekał czosnek tak długo, aż powstała z niego papka, którą nakładał na wcześniej przygotowane i posmarowane masłem kromki chleba. Czas jednak nieubłaganie mijał. Pierwsza zmarła Pani Anna w dniu 4 października 1977 r przeżywszy 89 lat. Nie chorowała, nie leżała. Zmarła w tym samym dniu gdy poczuła się źle w obecności lekarza pogotowia. To moja świętej pamięci mama wzywała karetkę, była przy Jej śmierci jak też zajmowała się organizacją pogrzebu. Po śmierci swojej ukochanej żony i myślę, że te słowa nie są nadużyciem, Pan Józef stracił sens życia, czuł się bardzo samotny ale nade wszystko tęsknił za „swoją Nusią”. Odwiedzałam Go wtedy rzadziej, gdyż w roku śmierci Pani Anny zdałam maturę, a po niej rozpoczęłam studia w Krakowie. Za każdym jednak razem, gdy przyjeżdżałam do domu odwiedzałam Go. Z jednej strony bardzo pragnął mojego towarzystwa i opowiadań o studiach i Krakowie, to jednak widziałam na Jego twarzy brak zainteresowania bieżącym życiem jakby Go to nie interesowało. W czasie jednej z takich rozmów rozpłakał się mówiąc, że tak bardzo tęskni za żoną, że chciałby już umrzeć. Bóg jednak pozwolił mu odejść do swojej ukochanej „Nusi„ dopiero w dniu 18 października 1985 r., tak więc czekał na to spotkanie osiem długich lat.
Oboje spoczywają w Jarosławiu na Nowym Cmentarzu w swoim grobowcu, na którym znajduje się znamienny napis : DOM A. J. RUTZÓW Z DROHOBYCZA i w nim po latach pielgrzymowania i tułaczki znaleźli wieczny spokój .