Teresa Paryna, „Podróż prawie sentymentalna”
Poranne godziny długiego czerwcowego dnia. Odprawa na granicy polsko – ukraińskiej na szczęście trwa krótko i autokar spokojnie kieruje się
w stronę Lwowa. Ale nie on jest głównym celem dzisiejszej wyprawy. Gdy go mijamy zaledwie ocierając się o peryferyjne dzielnice, w autokarze następuje ożywienie. Bo od Lwowa to już całkiem blisko…
Uczestnicy wyprawy to przesiedleńcy z Czyszek i Winnik, do których dziś, po blisko 60-ciu latach jedziemy. Wtedy, w 1945 roku, nie odjechali zbyt daleko, ledwie kilkanaście kilometrów od granicy – Walawa, Sośnica… Mieli nadzieję, że szybko wrócą na swoje. Ale lata mijały i nic się nie zmieniało, tylko ta szalona tęsknota, z którą trzeba było sobie radzić. Dawny świat powoli zapadał się w pamięci coraz głębiej, głębiej… Życie pobiegło nowymi ścieżkami. Czas przytępił ból, przyćmił pamięć, ale do końca nie zapomnieli. Komu pozwoliły siły i zdrowie przyjechał tu dziś szukać swoich korzeni. Wyruszyli całymi rodzinami – prawdziwa sztafeta pokoleń, od ponad osiemdziesięcioletnich dziadków po kilkuletnich wnuków.
Mijamy pagórki i zagajniki tonące w bujnej zieleni. Ziemia tu urodzajna – czarnoziem. Teren falisty poprzecinany strumieniami, jarami, pełen malowniczych łąk i gajów. Za którymś z wijących się jak wąż zakrętów stara, przerdzewiała tablica informuje: Czyszki. Serca biją coraz mocniej. Rozglądamy się z ciekawością. Połykamy zachłannie mieniący się zielenią, błękitem i złotem widnokrąg. Przyjazd tu po tylu latach to ogromne wydarzenie. Zaczynamy go od Mszy św. sprawowanej w tutejszym kościele.
Wysoko na wzgórku stoi strzelając w niebo wieżycami. Obok dzwonnica, okazała plebania i szkoła. Wszystko to, choć okaleczone pazurem czasu jest, przetrwało i opowiada o dawnej świetności. Wchodząc do kościoła dotykamy wzrokiem, badamy – co jeszcze ocalało… Są: ławki, w których siadali nasi rodzice i dziadowie, stacje Drogi Krzyżowej, lichtarze, drzewce chorągwi, jest ambona, mosiężna wieczna lampka… Patrzymy na nie jak na święte relikwie. Kościół obecnie dostosowany do obrządków: grecko – katolickiego i cerkwi prawosławnej wydaje się krótszy, pomniejszony. Przed wojną sprawowali tu swoją posługę OO Franciszkanie z pobliskiego Lwowa, którzy też byli właścicielami Czyszek na mocy darowizny poprzedniego właściciela Jerzego Strumiły. W 1920 roku parafia obchodziła 500-lecie powstania. Z tej okazji nakładem Bractwa Czyszeckiego wydano monografię pod tytułem „Czyszki koło Lwowa” autorstwa dr Antoniego Trochackiego. W owym czasie kościół był pod wezwaniem Matki Bożej Różańcowej, której figura, choć podniszczona, przetrwała do dziś. Patronami parafii byli: św. Leonard, św. Antoni Padewski i św. Mikołaj cudotwórca. W 1915 roku był tu wikariuszem Sługa Boży O. Wenanty Katarzyniec. Bywał tu także O. Maksymilian Kolbe.
Korzystając z życzliwości tutejszego księdza, Proboszcz Sośnickiej parafii ks. Stefan Kołodziej – organizator dzisiejszej wyprawy odprawia Mszę św.
W homilii mówi o sile miłości, o bliznach wojny. Tak, to miłość przywiodła nas tutaj, bo ta prawdziwa jest zawsze wierna. Tylko ona jest zdolna pokonywać największe przeszkody. Po nabożeństwie spieszymy na pobliski cmentarz. Tu także czas nie zdążył zatrzeć śladów. Z chaszczy i bujnych chwastów wystają szczątki nagrobków. Udaje nam się odczytać kilka epitafiów. Nazwiska jakże znane: Antoni Łamasz – lat 47, zmarły w 1933 roku, Adam Bartoszewicz – lat 25, Zofia Lecyk…
Ze wzruszeniem i rozrzewnieniem zapalamy znicze, wypowiadamy słowa modlitwy. Wciąż szukamy świadków dalekiej przeszłości. Nie ma ich zbyt wielu: wyniosłe akacje, ogromna wierzba – sosny wycięto, podobnie jak wokół kościoła i szkoły. O, gdyby te sędziwe akacje mogły przemówić. Gdyby ta wierzba staruszka mogła powiedzieć więcej niż tylko to, że wczorajsza burza przełamała na pół jej spróchniały pień! Żegnamy cmentarz, kościół, bo serca i myśli nasze niecierpliwie wybiegają już tam, gdzie rodzinny nasz dom, gdzie zostało dzieciństwo, młodość, pierwsze kroki, pierwsza miłość…
Autokar rozwozi nas w dwie przeciwne strony długiej, ciągnącej się kilometrami wsi. Starsi odgrzebują z pamięci dawny świat. Z trudem odnajdują obejścia, z których przed laty ich zabrano, bezdusznie podcinając korzenie pokoleń. Wyrokiem bez winy skazano ich na niepewny los, na poniewierkę, na wieczna tęsknotę. A śladów coraz mniej: tu ruina domu, tam stajnia – murowana z cegły dlatego ocalała, gdzieindziej studnia, ogromny krzak kaliny… Wyznacznikami są: rzeka – dziś płytka, zamulona, zarośnięta, brudna, gościniec – dziś kamienisty, łąka – dziś pastwisko z liszajami ostów. Jest i Dąbrowa a horyzontem jak dawniej biegnie sąsiednia wieś. Nie ma górki – to zapewne robota spychaczy. Nie ma też drogi wzdłuż rzeki, którą Ukrainki z Podbereziec szły na odpust, strojne we wstążki i korale. Nie udaje nam się sprawdzić co z karczmą, młynem, dworem i stawem. Ogranicza nas czas, męczy słoneczny żar. Przedwojenne Czyszki były bogate. Nigdy nikomu nie brakowało tu chleba. Ludzie pracowici, gospodarni troszczyli się
o obejścia, o ogrody, sady, pasieki. Dbali o rzekę, o drogę, o kościół. Pieczołowicie pielęgnowali dawne tradycje, obyczaje i tworzyli nowe. Odznaczali się wielkim patriotyzmem. We wszystko wkładali swoje serce, duszę… Dziś stoją tu duże murowane domy, ale wokół jakby brak dbałości, gospodarskiej ręki, troski, a może po prostu miłości? Przecież dzisiejszych mieszkańców Czyszek spotkał podobny los. Może ich serca też zostały gdzieś daleko stąd. Przyjmują nas życzliwie, mówią, że młodzi uciekają do miasta, a im starszym brakuje już sił.
Jestem tu po raz pierwszy. Urodziłam się już po wojnie w Sośnicy. Czyszki znałam tylko z opowiadań rodziców i krewnych. Dziś, wielka konfrontacja wyobraźni z rzeczywistością, tą obecną, bo tamtego świata znanego z opowiadań już nie ma. Odszedł, jak odchodzą jego świadkowie. Stąpam po tej ziemi z wielkim uszanowaniem i wzruszeniem. Pamięć przywołuje Ojca, który każdy dzień witał spojrzeniem skierowanym na wschodnią stronę, gdzie Czyszki i Lwów… Teraz już rozumiem, wiem. Tak, można było się rozkochać na zabój, na śmierć w tej kołysce łąk falujących zapachem i barwą. Można było serce zostawić w pobliskiej Dąbrowie, zgubić je w falach rzeki Maruńki, pełnej ryb i raków. I można było latami się spalać z tęsknoty i bólu do progów dzieciństwa, do tej falistej dali ze wstęgami pól, do urodzajnej ziemi, która jak największa świętość…
Czerwiec 2003 r.