Teresa Marcińczak (z d. Krzanowska), Z głębokości…
Urodziłam się we Lwowie dnia 26 listopada 1935 roku. Zostałam ochrzczona w kościele rzymsko-katolickim pod wezwaniem Marii Magdaleny i otrzymałam imiona Teresa Stefania. Bardzo mało pamiętam z okresu wczesnego dzieciństwa, a to co pozostało w mojej pamięci zachowało się w formie obrazów. Tak bowiem funkcjonuje pamięć dziecka w początkowym okresie życia. Przedstawię kilka takich wspomnień – obrazów, których prawdziwość potwierdziła nieżyjąca od trzydziestu lat moja mama Elżbieta Krzanowska (rod. Tkacz).
Wspomnienie z przedszkola:
Płakałam, gdy mama zostawiła mnie wśród innych dzieci. Wtedy podeszła uśmiechnięta, jasnowłosa pani wychowawczyni, przytuliła mnie i cichym głosem wymówiła moje imię. Pozostała w mojej pamięci piękna, zawsze uśmiechnięta, na pewno kochająca dzieci osoba. Było to przedszkole dla dzieci oficerów i podoficerów 6. Pułku Artylerii Ciężkiej we Lwowie.
Bardzo wyraźnie zachowały się w mej pamięci obrazy z 1939 roku:
Pożegnanie naszego ojca Antoniego Krzanowskiego, który wyruszał na front. Zapamiętałam wyraźnie jasno oświetlony plac, na nim bardzo dużo żołnierzy, a nasz tatuś podjechał do nas na pięknym, karym koniu. Byłam z mamą i moją starszą siostrą Urszulą Alicją (ur. 21.06.1932 we Lwowie). Miałam w ręce żółte kwiaty, dałam je tatusiowi, a on pochylił się i mnie pocałował. Było ciepło, mama ubrana była w białą sukienkę i płakała, a my obydwie miałyśmy białe sukienki w czerwone kropki, a we włosach zawiązane białe kokardy.
Płonący dworzec główny: było ciemno, na niebie rozpryskiwały się potężne, groźne ognie – to wylatywały w powietrze zbiorniki z paliwem zgromadzone obok dworca. Pamiętam, że bardzo się bałam, płakałam. Była u nas ciocia Marysia – siostra mamy, uspokajała mnie i nosiła na rękach.
Po wyjściu ze schronu: dokładnie nie wiem, gdzie się znajdował. Po jego opuszczeniu widziałam na placu szereg pięknych koni, a obok nich leżące siodła i karabiny. Mama płakała i powiedziała, że należały do naszych żołnierzy.
Szłyśmy ulicami, nie wiem jakimi, ale do dziś wyraźnie widzę, jak środkiem jezdni idą sowieccy żołnierze. Ich dowódca jechał na przedzie na koniu, ale bez siodła, przez ramię miał przewieszone na sznurze dwa karabiny. Na nogach miał brudne buty. Idący za nim żołnierze mieli nogi i stopy owinięte szmatami, luźne ubrania brudne, częściowo podarte, przepasane sznurami. Karabiny na sznurach zwisały z ramion. Głowy okrywały szpiczaste czapki z czymś czerwonym na przodzie. Mama wyjaśniła nam, że to czerwone gwiazdy.
Bardzo wyraźnie pozostały w mojej obrazowej pamięci: płacz mamy, mojej siostry i mój strach, że jesteśmy same, nie ma naszego taty.
Słyszę i widzę do dziś: ciągłe, bardzo głośne wybuchy, ogień, obcą mowę dochodzącą z ulicy i z nienawiścią patrzących na nas żołnierzy.
Zachowałam te obrazy w głębokości wspomnień myśli i serca.
Z opowiadań mamy pamiętam, że przed 1941 r. była duża wywózka za Ural i nasza rodzina była już spakowana, mieliśmy przygotowane worki z podstawowymi rzeczami, głównie z chlebem. Na szczęście nas nie wywieziono.
Ze Lwowa uciekliśmy po 1941 r. (najpóźniej w 1943 r.) – tego nie pamiętam dokładnie. Wiem, że dotarliśmy do Nowej Grobli, gdzie zamieszkaliśmy w nadleśnictwie razem z ciocią Marysią.
Tatę widziałam dwa razy. Raz uciekł z niewoli sowieckiej i szukał nas we Lwowie. Ponieważ miasto było zamknięte, wyprowadziła go stamtąd przekupka lwowska zalecając, by udawał osobę niezbyt rozgarniętą. Na piechotę dotarł w nocy do nadleśnictwa i na drugi dzień wyszedł. Potem jeszcze raz przyjechał na koniu jako partyzant Armii Krajowej z jednym mężczyzną i zaraz odjechał.
Mama nauczyła się szyć, dzięki czemu zarabiała na chleb. Pomagała też mieszkającej obok rodzinie żydowskiej.
Niestety wszystkie polskie rodziny z Nowej Grobli i okolicznych wsi zostały wymordowane przez bandy ukraińskie. Moja mama mówiła, że fakt, iż nasza rodzina ocalała to był cud za wstawiennictwem św. Tadeusza, do którego się modliła.
W związku z tą sytuacją uciekliśmy do Sieniawy. Było to w 1944 r.
Później przenieśliśmy się do Jarosławia.