Mieczysław Kapłon – wspomnienia
Moi rodzice pochodzili z Rokietnicy w powiecie jarosławskim. Ojciec Jan urodzony w 1902 roku, matka Aniela urodzona w 1904 roku, zawarli związek małżeński w 1925 roku w Rokietnicy. Obydwoje wywodzili się z biednych rodzin, przez to zaraz w 1925 roku wyjechali do Francji do pracy w dużym gospodarstwie rolnym na tzw. kontrakt do uprawy buraków cukrowych. Obszar buraków to 7 ha i obrabiali go od zasiewu do zbioru oraz dodatkowych prac w pozostałym czasie. Praca była bardzo popłatna, tak że do 1930 roku dorobili się dużych pieniędzy i w tym samym roku powrócili do Polski. W tym czasie w okolicach Jarosławia nie było posiadłości rolnych, a o takich marzyli rodzice i ojciec wyjechał w okolice Złoczowa – Tarnopola i tam właśnie napotkał gospodarstwo rolne o powierzchni 10 morgów i budynki gospodarcze drewniane. W odległości 7 km od Złoczowa na Kolonii, bo tam był dwór po parcelacji i wzdłuż szosy biegnącej od Przemyśla do Tarnopola i dalej były jeszcze gospodarstwa do sprzedaży. Okolice były bardzo piękne, równinna ziemia pierwszej klasy. Kolonia administracyjnie należała do wsi Jarczowce, bo tam były władze. Powiatem było miasto Zborów, a województwo tarnopolskie. Na Kolonii wybudowana była szkoła, mleczarnia, sklep i kościół, wszystkie budynki były murowane z cegły.
Ojciec mój był bardzo gospodarny, miał ukończone sześć klas szkoły, średnio władał językiem niemieckim, dobrze francuskim, a także średnio językiem ukraińskim. Rodzice po objęciu gospodarstwa zabrali się do pracy. Ziemia była bardzo urodzajna i osiągali dość duże dochody. Zakupili sprzęt rolniczy do uprawy pola, a także maszynę ręczną do omłotów zboża. Zakupili też inwentarz żywy – tj. konia i krowy. Po tych wszystkich zakupach pozostał im dość duży zapas gotówki, postanowili wybudować nowy dom i już zakupili cegłę, kamień na fundamenty oraz drewno na dach. Ojciec miał zamiar kupić działkę budowlaną w Zborowie i wybudować sklep. Moja mama ściągnęła na tę samą Kolonię siostrę Emilię, która we Francji wyszła za mąż za Józefa Kubika oraz sprowadziła z Rokietnicy siostrę Annę, która była panną i wyszła za mąż za Stefana Strzałkowskiego z sąsiedniej wioski Olszanka, syna bogatego rolnika, który miał 100 morgów pola. Tak dobrze się gospodarzyło do roku 1939, do przyjścia wojsk sowieckich. Do głosu doszli wtedy Ukraińcy. W roku 1940 Sowieci zaczęli wywozić Polaków na Sybir. Miesiąc luty 1940 to sroga zima, mróz ponad 20 stopni, duże opady śniegu. Ja jako pięcioletnie dziecko zapamiętałem, że ojciec poszedł do sąsiada, a ja z mamą byłem w domu. Wyjrzałem przez drzwi, a tam drogą w kierunku wsi Olszanka jadą saniami Ukraińcy i na każdych saniach sowiecki żołnierz z pistoletem maszynowym na piersi. A czapki mieli zimowe, które na górze miały taki czubek. Powiedziałem wówczas do mamy: „chodź, zobacz, rosyjskie żołnierze z czubkami jadą”. Do tego sąsiada też zajechali i mój ojciec wyszedł na pole i pyta tego Ukraińca, po co przyjechali? A on mówi, „Po biedu panie, po biedu”. I mówi, że wywożą Polaków na Wschód. Ojciec zaraz przyszedł do domu i mówi, żeby się pakować, bo Rosjanie wywożą Polaków na Sybir. Tak czekali, a po południu zaczęli wracać – na każdych saniach rodzina polska, i wieźli do stacji kolejowej w Jarczowcach. Tam były już wagony i pakowali po kilka rodzin do wagonu i tak zaczęła się podróż i męka polskich rodzin. Wywieźli przeważnie tych, co zostali osiedleni przez Piłsudskiego po wojnie 1920 roku. Pozostali ci, którzy udowodnili, że zarobili na zakup gospodarstwa. Już na drugi dzień Ukraińcy zabierali to wszystko, co zostało w domach Polaków wywiezionych na Sybir, a także wprowadzali się do domów, zwłaszcza ci, co mieli swoje domy w ruinie.
W 1940 roku na wiosnę już zaczęto zapisy do kołchozu. Mój ojciec nie chciał się zapisać, ale na nasze pola wjechały ciągniki, zaczęli uprawiać je już jako kołchozowe. Po kilku miesiącach tych Polaków, którzy nie zapisali się do kołchozu, ściągnięto do urzędu gminy w Jarczowcach i po kolei wzywano do sali, w której przy stole z blatem obitym blachą siedział sowiecki żołnierz NKWD. Na stole gumowa pałka i pistolet, i każdego pytał, dlaczego nie chce się zapisać do kołchozu. Rozmowa była bardzo nieprzyjemna. Tak, że po tej rozmowie każdy podpisał deklarację wstąpienia do kołchozu i mój ojciec jako najbardziej oporny też podpisał. Na drugi dzień rano na podwórze przyszli Ukraińcy i zabrali do kołchozu wóz, konia, krowy i wszystek sprzęt do uprawy pola. Ojciec zdążył ukryć w stodole w słomie maszynę do omłotów zboża i dorosłą świnię. Dostali też nakaz chodzenia do pracy do kołchozu. Mama pracowała w polu przy uprawie ziemniaków, a ojciec przy budowie mostu na rzece. Ta praca liczona była w „trudodniach” i tak im za nią płacono.
W czerwcu 1941 roku po najeździe Niemców na ZSRR wojsko niemieckie już w lipcu było w naszym rejonie. Władzę wtedy przejęli Niemcy. Pierwsze to były likwidacje kołchozów, a gminą zarządzał niemiecki oficer. Nadszedł czas zbiorów zbóż. Na naszym polu było zasiane żyto. Niemiecki zarząd wydał taką decyzję, aby podzielić 0,30 ha na jedną osobę – nastąpił podział i na pole weszli Ukraińcy z sierpami i wyrżnęli każdy swoją działkę. I potem przychodzi zarządzenie, że każdy zbiera zbiory ze swojego pola. Ojciec już po rozpadzie kołchozu zabrał swój sprzęt, tj. wóz, konia, krowy i sprzęt rolniczy – tak, że już miał czym zwozić zboże. Tego żyta tak było dużo, że załadowano całą stodołę, która była dość duża i postawiono duży stożek na podwórzu – wtedy Ukraińcy pomogli zwozić, a także pomagali przy omłotach, bo to maszyna ręczna i trzeba było mocnych mężczyzn, ażeby za to dostawali zboże za swoją pracę. Ale ojciec też dostał nakaz od Niemców w ramach kontyngentu przekazać pewną ilość zboża, za które płacono wódką. Pamiętam naklejki na butelkach – były koloru niebieskiego i czerwonego, w zależności od gatunku wódki.
W roku 1942 nastąpił głód- zwłaszcza w miastach. Ze Lwowa przyjeżdżały osoby wykształcone, a to lekarze, nauczyciele, urzędnicy państwowi, księża. Przywozili różne przedmioty – nawet bardzo wartościowe i żądali za to żywności: mąki, kaszy, chleba. Matka 2 – 3 razy w tygodniu piekła chleb w piecu – duże bochenki. Jak ktoś dostał taki bochenek chleba, to całował po rękach. Przywieźli ojcu futro, maszynę do szycia Singer (która do tego czasu jest w moim posiadaniu i jest sprawna), przywozili też bardzo dobre książki. A dla mnie przywieźli podręczniki szkolne z 1 i 2 klasy. Jak minęło mi 7 lat, to kierownik ukraińskiej szkoły przychodził do ojca i chciał, ażeby zapisał mnie do szkoły ukraińskiej, ale dostał odmowę, bo ojciec mówił „nie pozwolę łamać języka na ukraiński” i nie zapisał mnie do tej szkoły. Sam zabrał się za nauczyciela, bo miał książki – uczył mnie pisania i liczenia. Najpierw była nauka i zadania, które miałem rozwiązywać. W wieku 9 lat już pisałem i czytałem dość biegle oraz rozwiązywałem zadania z matematyki.
W 1943 roku zaczęły się działania na naszym terenie ukraińskich band UPA. Już były napady na polskie wioski i zaczęły się mordy polskich rodzin. Ojciec wybudował schron w ogrodzie do ucieczki w razie napadu, a on z sąsiadem mieli warty po nocach. Koło naszych budynków szła droga, która przecinała drogę Lwów – Tarnopol. Na północ od szosy była wieś Jarczowce – czyli nasza gmina, a na południe była wioska Olszanka oddalona od naszej kolonii około 1 km. Była to zwykła, dość szeroka droga, ale nie utwardzona. Często tą drogą były przerzuty band UPA na Wołyń i z powrotem. Ojciec w czasie warty to obserwował – taki przerzut to około 15 furmanek z uzbrojonymi Ukraińcami. Pewnego razu zatrzymali się naprzeciwko naszych budynków i jeden mówi: „Tu mieszka Polak, należy go zarżnąć”. A drugi mu odpowiedział: „Daj spokój. Jeszcze będziemy tędy przejeżdżać, to go załatwimy”. I odjechali. Takie życie w ciągłym strachu było do początku roku 1944, tj. do chwili zbliżenia się frontu i cofania się Niemców na zachód. Na wschód od naszej Kolonii było położone małe miasteczko pod nazwą Jezierna, tam Niemcy postawili silny opór – walki trwały przez kilka miesięcy. Pierwsza linia frontu była właśnie w mieście Jezierna, a druga linia frontu w okolicach naszej Kolonii. Tam była artyleria – haubice. Między tymi działami były okopy. Budynki nasze zostały rozebrane, materiał z rozbiórki i ten, który był złożony na budowę nowego domu, został zabrany do wyłożenia okopów i rowów łączących armaty w tzw. transzeje. Były ciągłe naloty sowieckich samolotów, które bombardowały tereny zajęte przez Niemców. Na naszej Kolonii Niemcy podłożyli ładunki wybuchowe pod kościół i wysadzili w powietrze. Samoloty rosyjskie zbombardowały stację kolejową w Jarczowcach, a także mleczarnię, szkołę i sklep na naszej Kolonii. Przed rozebraniem naszych budynków przenieśliśmy się do siostry mojej mamy – Emilii Kubik i jej męża. Mieli oni jedną córkę Helenę urodzoną w 1936 roku. Ich gospodarstwo znajdowało się około 1 km od nas w takiej nizinie – jeszcze bliżej frontu, gdzie w pobliżu nie było budynków, Niemcy tam nie docierali, ale pociski i kule przelatywały górą. Rodzice zabrali ze sobą tylko ubrania, walizki z bielizną, maszynę do szycia Singera, krowę, narzędzia kuchenne i inne drobne przedmioty potrzebne na co dzień. Pozostały naczynia wartościowe i porcelanowe. Ojciec wykopał dół w ziemi i złożone w drewnianej skrzyni rzeczy zakopał głęboko bo liczył, że tu jeszcze powróci. Około połowy kwietnia 1944 roku komendant wojenny wydał polecenie, żeby w ciągu tygodnia wyjeżdżać z linii frontu. Wypisał przepustki – od tej decyzji nie było odwrotu. W pobliżu domu Kubików był dom murowany, duży sad i drzewa. Niemcy urządzili tam kuchnię i codziennie pod wieczór dowożono żywność na pierwszą linię frontu. Kuchnię oprócz Niemców obsługiwali żołnierze mongolscy, którzy przeszli przez front na stronę Niemców. Ojciec mój nawiązał kontakt z żołnierzami mongolskimi i oni na froncie złapali parę koni, i przywieźli wóz, i przypędzili konie. Zapłatę żądali wódką. Ale że tej było bardzo dużo, za dostarczone Niemcom zboże w krótkim czasie przygotowany był pojazd i opuszczenia linii frontu. Matka napiekła cały piec chleba, usmażyła kilka kurczaków. Oprócz tego na wóz załadowano odzież i maszynę do szycia. Mama zabrała też krowę, którą prowadziła za wozem. Około połowy kwietnia cztery rodziny wyruszyły wozami konnymi na Zachód. Po drodze było wiele przygód – a najbardziej z noclegami. W dzień przeżyliśmy kilka nalotów rosyjskich samolotów. Najgroźniejsze były te po zachodniej stronie Lwowa. Na noc najbezpieczniej było zatrzymywać się na plebanii u księdza – ale było to rzadko, bo u księży to przeważnie były sztaby wojenne Niemów. Zdarzyło się też, że przy drodze stał pusty dom zamknięty. Mężczyźni poszli do tego domu, a ja też jako dziewięcioletni chłopiec biegłem za nimi. Otworzyli dom, a w środku rozkładające się zwłoki wymordowanych Polaków. Innym razem, gdy nie mogliśmy się zakwaterować na noc, zobaczyliśmy oddalony od szosy dom i budynki gospodarcze. Po sprawdzeniu okazało się, że dom jest pusty, a na dużym podwórzu mogą zmieścić się wszystkie cztery furmanki. W stodole było siano, którym nakarmiono konie i naszą krowę. W piwnicy znaleziono ziemniaki. Kobiety zaczęły gotować te ziemniaki i zupę. Do domu przyniesiono słomę, kobiety i dzieci układały się do spania. Nieopodal tych budynków był las. I jak się zaczęło ściemniać, wyszło z lasu trzech mężczyzn – jak się okazało – byli to Ukraińcy i pytają, kto pozwolił tam zajeżdżać? I wydali polecenie, żeby zaraz rano wyjeżdżać, wszyscy ze strachu stracili smak do jedzenia i chęć do spania. Ale Opatrzność nad nami czuwała – szosą jechała w kierunku wschodnim kolumna czołgów niemieckich. Na wprost tego domu w jednym z czołgów nastąpiła awaria tak poważna, że wzywali Niemcy do pomocy mieszkańców. Mój ojciec poszedł do tych żołnierzy, zaczął z nimi rozmawiać, pokazał przepustkę nakazującą opuszczenie linii frontu. Powiedział także, że boją się Ukraińców ukrywających się w pobliskim lesie. Naprawa tego czołgu trwała prawie do rana. Niemcy obiecali ochraniać nas – więc noc była bezpieczna. Podróż nasza trwała prawie dwa tygodnie i skończyła się w Medyce koło Przemyśla, bo tam poinformowano nas, że na moście na Sanie w Przemyślu są stałe posterunki i kto zechce przekroczyć rzekę, to deportują do Niemiec. W Medyce już każda z rodzin starała się jakoś przekroczyć San. Mój ojciec z matką i ja pociągiem z Medyki dojechaliśmy do Jarosławia – był to dzień 3 maja 1944 roku. Ojciec wynajął furmankę, którą zajechaliśmy do rodzinnego domu Mamy w Rokietnicy. Był to dom stary, kryty strzechą – tam zamieszkaliśmy. Zaraz na drugi dzień moi rodzice i dwóch stryjecznych braci ojca pojechali do Jarosławia, a stamtąd do Medyki, ażeby przyjechać wozem i końmi, a także przygnać krowę. Dostali informację, że przez rzekę San to można przeprawić się promem w Krasiczynie – okrężną drogą dojechali do Krasiczyna i tam promem przedostali się na drugą stronę wraz ze swym dobytkiem. Dalej jadąc okrężnymi drogami dotarli do Rokietnicy.
W niedługim czasie po sąsiedzku zmarł starszy mężczyzna i, jak to w zwyczaju, wieczorem zbierają się sąsiedzi na modlitwę różańcową. Moi rodzice i ja też poszliśmy na tę modlitwę. Po powrocie do domu zastaliśmy otwarte drzwi – ktoś się włamał do nas. Złodzieje zabrali walizkę z bielizną, drugą walizkę z ubraniami i dokumentami, wśród których były kontrakty na zakup gospodarstwa na Wschodzie. Mimo dochodzenia prowadzonego przez milicję, nie ustalono sprawców kradzieży.
Ja zaraz w maju poszedłem na nauki przed I Komunią Świętą, którą miałem 9 czerwca 1944 roku. Rodzice zaraz zabrali się do gospodarki, tzn. prace we dworze w Boratynie, który dobrze płacił. Matka pracowała m.in. przy pieleniu buraków i ziemniaków. Starali się tak, aby na zimę 1944/45 mieć paszę dla krowy i koni, a jeszcze zarobili trochę pieniędzy. Wczesną wiosną po wkroczeniu wojsk sowieckich, w obszarach przez nich zajętych, zamieszkałych tam Ukraińców przesiedlili na Wschód i zostawały puste budynki, i pola niezagospodarowane, które to gospodarstwa przydzielano Polakom przybyłym ze Wschodu. Mój ojciec wraz ze szwagrem Kubikiem wybrali się do wsi Dobkowice, tj. najbliżej Rokietnicy i zajęli gospodarstwa – ale dom, który wybrał ojciec, był stary, drewniany wraz ze stajnią kryty strzechą, stodoła też w złym stanie oraz 4,6 ha pola. Ojcu proponowali lepsze gospodarstwo w pobliżu Jarosławia, albo pracę w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym w Jarosławiu. Ale on nie chciał, bo zawsze miał nadzieję, że wróci na swoje na Wschodzie. A matka mówiła: „ażebym siedziała na popiele po budynkach, to i tak bym wracała na Wschód”. W latach 1962 – 64 ojciec zabrał się do budowy domu i przy mojej pomocy ten dom został wybudowany. Cały z nowego drewna, przebudował stodołę i stajnię. Ja w roku 1944 we wrześniu poszedłem do szkoły w Rokietnicy do 1 klasy. Ale ja się tam nudziłem, bo umiałem już czytać i pisać oraz znałem tabliczkę mnożenia do 50. Wiosną 1945 po przeprowadzeniu się do Dobkowic podjąłem naukę w tamtejszej szkole. Po skończeniu klasy siódmej, ze względu na nerwicę serca, po przebytych przejściach w trakcie wojny, a także podróży lekarz nie dał mi zaświadczenia do szkoły średniej. W późniejszym okresie skończyłem Technikum Rachunkowości Rolnej zakończone maturą oraz pierwszym stopniem biegłego księgowego. Skończyłem też kurs pedagogiczny. Podjąłem pracę zawodową w księgowości. Do 73 roku życia, w tym 25 lat jako główny księgowy. W roku 1974 kupiłem działkę budowlaną na Widnej Górze i w latach 1976 – 80 budowałem dom. W listopadzie 1981 roku z Dobkowic przeniosłem się do nowego domu. W pamięci pozostało mi to, co przeszedłem oraz to, gdzie mieszkałem i tę Kolonię należącą do wsi Jarczowce, pow. Zborów. Tak ażeby sobie to odnowić w pamięci, w styczniu 1989 roku wybrałem się swoim samochodem wraz z żoną i jej bratem zobaczyć te okolice. Żona miała krewnych za Lwowem – około 20 km, tj. we wsi Biłka. Zajechaliśmy tam zaraz po naszym Nowym Roku 1989, zwiedziłem przy okazji Lwów, przy pomocy kuzyna żony. Mnie ciągnęło dalej – w rodzinne strony. Paliwo tam było tanie. Zatankowałem i wybraliśmy się w dalszą podróż na wschód, przejeżdżałem koło miasta Zborów, które było naszym powiatem i zarazem parafią – bo tam byłem ochrzczony. Po przejechaniu 6 – 7 km zwolniłem i przypominałem sobie tę miejscowość. Przy szosie w okolicy wsi Jarczowce były budynki wg mojej pamięci, ale teraz nic tylko pola uprawne. Dojechaliśmy do krzyżówki, gdzie była droga do wsi Jarczowce i Olszanki. Odczytałem po drogowskazach i skręciłem w prawo – bo koło naszych budynków przebiegała ta właśnie droga. Tam, gdzie były nasze budynki, rozciągały się teraz pola uprawne oraz kopce z ziemniakami lub burakami. Było bardzo zimno – poniżej minus 20 stopni. Zatrzymałem się i patrzyłem. Przy kopcu kręcili się Ukraińcy, ale na myśl o przeżyciach z przeszłości, bałem się do nich podejść, chwilę postałem. Żona była zdziwiona tą równiną pola i widocznością, bo z około 2 km bardzo dobrze było widać wieś Olszanka. Po tej obserwacji i zadumie zawróciłem z powrotem do wsi Biłka do krewnych żony. Było we mnie takie wewnętrzne zadowolenie, że mogłem zobaczyć jeszcze – chyba ostatni raz – te strony, gdzie się urodziłem i początek mojego życia, a także widziała to żona i jej brat.