Wołosiańscy

Wśród osób, które po zakończeniu II wojny światowej musiały na nowo układać swe życie znalazła się także rodzina Wołosiańskich, o której nie wystarczy napisać tylko, że przybyła do Jarosławia ze Stryja, gdzie mieszkała przed wojną. Aby pokonać ten stosunkowo niewielki dystans dzielący dawne i nowe miejsce zamieszkania, Wołosiańscy doświadczyli tragedii rozstania, zsyłki na Syberię, przymierania głodem podczas niekończących się transportów po rozległych obszarach Związku Sowieckiego – od syberyjskiej tajgi, po Krasnodarski Kraj. Można powiedzieć, że ich historia zakończyła się szczęśliwie – wszyscy przeżyli wojnę, odnaleźli się po jej zakończeniu i stanęli na nogi w nowym środowisku.

Dzięki wspomnieniom najstarszej córki Piotra i Heleny Wołosiańskich – Ireny, możliwe jest przedstawienie burzliwych losów tej rodziny.

Piotr Wołosiański w Stryju znalazł się ze względu na służbę wojskową. Urodził się w Turce w 1903 roku. Już jako młody chłopiec należał do Związku Strzeleckiego, a potem – w niepodległej Polsce wstąpił do Wojska Polskiego.

Wojskowe tradycje miała także rodzina jego żony – bracia pani Heleny Wołosiańskiej (z domu Bihun) brali udział w walkach o Lwów w listopadzie 1918 roku (Orlęta Lwowskie). Jeden z nich w wyniku ran odniesionych w walce stracił obydwie nogi.

W Stryju Piotr Wołosiański był dowódcą kompanii w 53 pułku piechoty, w tym samym pułku służbę medyczną pełnił brat pani Heleny.

Wołosiańscy mieszkali na ulicy Szumlańszczyzny w dwurodzinnym domku. Mieszkanie nie było bardzo duże, ale dla czteroosobowej rodziny wystarczające. Jak wspomina pani Irena Kilian (z domu Wołosiańska), żony oficerów i podoficerów obowiązywały pewne normy zachowania: obowiązkowo wychodząc z domu panie zakładały kapelusze i rękawiczki, zaś na przyjęcia i rauty udawały się w długich sukniach.

Wraz z rodziną Wołosiańskich mieszkały także dzieci brata pani Heleny, który jako inwalida opuścił rodzinny Lwów i osiadł w nadleśnictwie w Suchodole
(w pobliżu Doliny i Bolechowa). Tam właśnie, do wujostwa Irena Wołosiańska wraz z młodszą siostrą Zdzisławą jeździły każdego roku na wakacje. Do dziś we wspomnieniach wraca smak leśnych poziomek i jagód, które polane śmietaną, dla dzieci były najwspanialszym przysmakiem na podwieczorek.

W 1939 roku 53 pułk piechoty wyruszył na manewry, które zazwyczaj odbywały się w okolicach Skolego. 31 sierpnia Piotr Wołosiański zadzwonił do nadleśnictwa, gdzie przebywała jeszcze żona z córkami, prosząc by jak najszybciej wróciły do Stryja, ponieważ chce się z nimi pożegnać. Było to ostatnie spotkanie z ojcem, zanim wyruszył na front. Do Stryja przyjechała wówczas także najstarsza bratanica pani Wołosiańskiej, Nina, która miała podjąć naukę w 5 klasie miejscowej szkoły.

Pierwsze dni wojny przyniosły ciężkie bombardowania miasta, podczas których mieszkańcy szukali schronienia w piwnicach służących za schrony. Obowiązkowo każdy zabierał maskę przeciwgazową otrzymaną tuż przed wybuchem wojny.

W obawie przed wkraczającymi oddziałami niemieckimi, miejscowa ludność uciekała na wschód, nie zdając sobie sprawy, że stamtąd zagraża także niebezpieczeństwo. Zaczęły się także zmieniać relacje z Rusinami (jak mówiono wówczas o Ukraińcach). Ukraińcy do chwili wybuchu wojny żyli w zgodzie
z Polakami, wspólnie obchodzili święta oraz uroczystości rodzinne. Jednakże już w pierwszych dniach trwania wojny wszystko zaczęło się zmieniać. Coraz częściej można było spotkać się z wrogością ze strony swych ukraińskich sąsiadów.

W Stryju mieszkało także wielu Żydów, z których spora część trudniła się handlem. Jak wspomina pani Irena Kilian, rodziny wojskowe obowiązywał wprawdzie zakaz robienia zakupów w żydowskich sklepach, jednak nie był on przestrzegany. Relacje między miejscowymi sklepikarzami, a Wołosiańskimi były bardzo dobre, oparte na wzajemnym szacunku.

Gdy do miasta weszli Niemcy, miejscowa ludność wyszła na rynek, by zobaczyć wkraczające oddziały niemieckie. Nazajutrz już ich nie było – 17 września nadciągnęły oddziały sowieckie. Wkraczający ulicą Drohobycką sowieccy żołnierze stanowili szokujący widok – ubrani w długie, sięgające ziemi szynele, szpiczaste czapki, z karabinami mocowanymi na sznurkach wyglądali bardziej na armię maruderów, niż jednostki liniowe.

Następnego dnia po wkroczeniu Sowietów, w mieszkaniu państwa Wołosiańskich pojawiła się przełożona zakonu serafitek, z prośbą o przyjęcie do mieszkania dwóch sióstr zakonnych, gdyż nowe sowieckie władze nie chciały zgodzić się na utrzymanie zakonu, przy którym działał sierociniec. Siostry mogły nadal zajmować się dziećmi, jednak pod warunkiem, że opuszczą klasztor, a będą przychodzić do pracy jako osoby cywilne. Helena Wołosiańska przyjęła pod swój dach siostrę Gizelę i siostrę Faustynę, dla których wygospodarowane zostało miejsce do spania w jadalni – na dostawionych łóżkach, oddzielonych parawanami. Obydwie zakonnice otrzymały od pani Wołosiańskiej cywilne ubrania, w których mogły wychodzić do pracy. Wśród dzieci wzbudzało to ogromną ciekawość, a w szczególności gładko ogolone głowy kobiet, co było zgodne z obowiązującą wówczas regułą zakonną. Dzięki temu, że siostra Faustyna pracowała w kuchni sierocińca, mogła wspierać rodzinę Wołosiańskich niewielkimi ilościami pożywienia. Zapasy zgromadzone przed wybuchem wojny powoli się kończyły (topiona słonina, mąka, kasze, suszone kiełbasy, denaturat do prymusa) a chleb i masło pojawiały się w domu głównie za sprawą zakonnic.

Po pierwszych bombardowaniach miasta pani Helena Wołosiańska wraz z bratową oraz dziećmi opuściły Stryj, kierując się na wschód – mając nadzieję, że znajdą tam pomoc i schronienie. Do dzisiaj pani Irena Kilian wspomina ogromną niechęć ludności ukraińskiej do uciekających Polaków, stopniowo przeradzającą się w nienawiść. Jeżeli ktoś przyjął do swego domu polskich uciekinierów narażał się na zemstę swoich pobratymców. Dlatego schronienia szukano w stodołach, szopach i innych budynkach gospodarczych. Widząc niechęć ludności ukraińskiej, Helena Wołosiańska postanowiła wrócić do Stryja. Wielotysięczna kolumna uciekinierów znalazła się pod ostrzałem niemieckich samolotów, które siały panikę i przerażenie wśród uciekinierów. Młodsza córka pani Wołosiańskiej, śmiertelnie wystraszona ostrzałem, wyrwała się matce. Wśród huku wystrzałów, tylko dzięki pomocy obcych ludzi, udało się 4 letnią Zdzisię odnaleźć.

Po powrocie do Stryja, życie na pozór wróciło do normy. Dzieci poszły do szkoły, brały lekcje gry na fortepianie. Jesienią do domu powrócił Piotr Wołosiański, któremu udało się uciec z transportu jenieckiego. Jedynie kilka dni spędził w rodziną, po czym nie chcąc narażać swych bliskich na niebezpieczeństwo, ruszył najpierw do Suchodołu, a stamtąd na Węgry i do Francji, gdzie wstąpił do odradzającego się na Zachodzie wojska polskiego. W tym czasie rodzina w Stryju była już pod obserwacją NKWD. Niemal w każdym tygodniu odbywały się rewizje w mieszkaniu, po których zawsze coś z domu ginęło. Helena Wołosiańska była też wzywana na przesłuchania do siedziby NKWD – idąc tam, zawsze zabierała ze sobą dzieci, które czekały na matkę przed drzwiami.

10 lutego 1940 roku nad ranem, rodzinę Wołosiańskich zbudził łomot do drzwi. Po wtargnięciu do środka, NKWD-dzista odczytał wyrok: 22 lata zsyłki. Szok! Zupełnie zdezorientowana Helena Wołosiańska nie wiedziała co ma ze sobą zabrać. Pierwsze po co sięgnęła to torebka i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, dzieci wzięły swoje zabawki. Widząc to, towarzyszący NKWD miejscowy Żyd, który miał świadomość, gdzie i w jakich warunkach będzie transportowana rodzina, zaczął wyciągać z szaf ciepłe ubrania, pościel, żywość – nakazując spakowanie tych rzeczy. Dzięki temu udało się nie tylko przetrwać wielotygodniowy transport, ale także pierwsze miesiące zsyłki, podczas których eleganckie rzeczy osobiste były wymieniane z miejscową ludnością na żywność. Helena Wołosiańska zabrała także kosowski kilim, który służył dzieciom za materac w czasie transportu i na Syberii.

Po kilku godzinach czekania na dworcu w Stryju, pociąg skierował się do Lwowa, skąd po dołączeniu kolejnych wagonów ruszył na wschód – w transporcie znajdowało się około 70 wagonów, które były ciągnięte przez dwie lokomotywy. Zanim pociąg odjechał z dworca w Stryju, siostra Faustyna zdołała przynieść na dworzec nieco produktów żywnościowych, które udało jej się podać Helenie Wołosiańskiej do wagonu.

Jak wiele innych transportów z Polakami, Wołosiańscy przekraczali dawną granicę polską w Sarnach. Przez kolejne dni i noce transport mijał sowieckie wioski i miasteczka. Podczas postojów z wagonów wysiadało po dwóch mężczyzn, którzy mogli przynieść dwa wiadra zimnej wody i dwa wiadra ciepłej wody (kipiatok). Czasami trafiała zupa. W wagonie było około 70 osób. Część nie była w stanie znieść trudów podróży – najsłabsi umierali. Ich ciała często służyły do zabezpieczenia szpar w wagonie. Dzieci jadące w transporcie nie zdawały sobie sprawy z tego co się dzieje – podróż traktowały początkowo jako przygodę. Lęk pojawił się później, już na Syberii.

Pierwszy dłuższy postój miał miejsce w Nowosybirsku. Zesłańcom nakazano zostawić w wagonie wszystkie rzeczy z wyjątkiem osobistych drobiazgów. Uformowana została kolumna wycieńczonych podróżą zesłańców: kobiet, dzieci, starców, która pod eskortą uzbrojonych żołnierzy miała się udać do miejscowej łaźni. Po raz pierwszy od wielu tygodni zesłańcy mieli skorzystać z kąpieli, po której nastąpił powrót do wagonu. Jak wspomina pani Irena, sowiecka lekarka, która wzięła na przechowanie torebkę mamy, włożyła do niej troszkę słodyczy dla dzieci. Nie był to jedyny przepadek udzielenia zesłańcom pomocy – prości ludzie mieszkający na Syberii, okazywali często serce, między innymi udzielając pomocy medycznej – wykorzystując miejscowe zioła itp.. Byli to także zesłańcy, którzy wcześniej trafili na Syberię i tam budowali pierwsze osady.

Po opuszczeniu Nowosybirska transport ruszył w kierunku Tomska, a następnie do stacji Asino. Tam kończyły się tory kolejowe. Dalszą podróż zesłańcy mieli odbyć drogą wodną. Trafili na statki, którymi rzeką Ob i jej dopływami płynęli do celu swojej podróży. Najgorszym koszmarem trwającej ponad tydzień rzecznej podróży okazały się drobne muszki, zwane „moszka”, które wdzierały się do uszu, oczu, nosa. Raz dziennie barka zawijała do brzegu, gdzie na rozpalanych ogniskach przygotowywano skromny posiłek. Nie było już chleba – została jedynie kasza. Na jednym z przystanków nakazano 12 osobom pozostać – w tym rodzinie Wołosiańskich i Jabłońskich. Po nich mieli zgłosić się kierownicy lokalnych kołchozów, którzy szukali ludzi do pracy. Pod gołym niebem zesłańcy czekali aż trafią do któregoś z kołchozów. Rodzina Wołosiańskich trafiła do ziemlanki babuszki Cypkiny, której syn był szefem kołchozu w posiołku Suchoj. Helena Wołosiańska trafiła do wyrębu tajgi – w tym czasie jej córki pozostawały pod opieką sędziwej Rosjanki, która dzieliła się jedzeniem ze swymi „gośćmi”. Praca ponad siły szybko wyczerpała Helenę Wołosiańską. Życie uratował jej fakt, że zamiast do pracy przy wyrębie tajgi, trafiła dzięki pomocy babuszki Cypkiny jako położna na izbę porodową – gdzie warunki były znacznie lepsze. Praca nie była już tak ciężka, a położne dzieliły się też żywnością, którą otrzymywały od swych rodzin.

Po podpisaniu umowy Sikorski – Majski zesłańcom przywrócono polskie obywatelstwo. Zarządzający obozem NKWD-ziści nakazali zebrać wszystkich Polaków z tego rejonu na specjalnym wiecu, podczas którego poinformowano ich, że są ludźmi wolnymi i mogą poruszać się po całym terytorium ZSRR (aczkolwiek potrzebna była specjalna przepustka wydawana przez NKWD). Wkrótce do ośrodka, w którym przebywała rodzina Wołosiańskich dotarł przedstawiciel polskiej misji wojskowej w ZSRR – mjr Konecki, który zadeklarował swą pomoc.

W tym czasie Piotr Wołosiański brał udział w walkach o Tobruk w składzie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, utworzonych po klęsce wrześniowej. Dzięki informacjom z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża wiedział, że jego żona wraz z córeczkami przebywają na Syberii. To właśnie dla nich wysyłał paczki żywnościowe (36, z których do rąk adresatek dotarły dwie – okradzione, z zawartością nie nadającą się do użytku) oraz pieniądze (które przepadły). Próbował też ściągnąć rodzinę na podstawie specjalnego dokumentu (zaproszenia), jednakże nie udało się to. Dzięki pomocy mjr. Koneckiego Helena Wołosiańska z dziećmi opuściła posiołok Suchoj, udając się do Bakczaru, a następnie rodzina dotarła do łagru Specgorodok (ok. 10 km od Tomska), gdzie w jednym z baraków były polskie dzieci – sieroty. Po pewnym czasie sierociniec został przeniesiony do Tomska. Właśnie w tym sierocińcu Helena Wołosiańska została zatrudniona jako wychowawczyni (był to Polski Dom Dziecka nr 6). Często wyruszała do okolicznych osad w poszukiwaniu polskich sierot – niejednokrotnie wracała z dziećmi, których najbliżsi zmarli w czasie zsyłki. Były to dzieci w różnym wieku – nawet niemowlęta, których matki zmarły przy połogu. Jednym z dzieci tak odnalezionych był też Józef Pawnik (późniejszy mieszkaniec Jarosławia, ceniony lekarz laryngolog), którego dziadkowie nie przeżyli katorżniczej pracy w tajdze. Często Helena Wołosiańska pokonywała dziennie nawet 50 km w poszukiwaniu polskich dzieci. Kierowniczką Polskiego Domu Dziecka nr 6 była Rosjanka – Anna Konstantinowna. Jej zastępczynią ds. politycznych była Polina Mirowna.

Jak wspomina Irena Kilian, największym przysmakiem w tym czasie dla dzieci z sierocińca była surowa kapusta, która stanowiła podstawę pożywienia – na niej gotowano m.in zupę. Prawdziwym rarytasem były orzeszki cedrowe, znajdowane w tajdze.

O ile w tajdze zesłańcy spotykali się z życzliwością miejscowej ludności, w Tomsku Polacy doświadczali dużej niechęci mieszkańców. Często w domach zajmowanych przez Polaków były wybijane szyby, polscy chłopcy padali ofiarami ataków ze strony miejscowych wyrostków. Pod adresem dziewcząt sypały się wyzwiska, a często i grudy ziemi, kawałki cegieł.

Pewnego dnia w 1943 r. pojawiła się wiadomość, że sierociniec może zostać spalony. W obawie o bezpieczeństwo dzieci znajdujących się w nim, zapadła decyzja o ewakuacji domu dziecka w kierunku Kaukazu. Pociągiem towarowym dzieci wraz z polskimi opiekunami ruszyły w podróż, przeżywając po drodze ciężkie bombardowania – m.in. na stacji Tichoreck. W trakcie transportu część dzieci zaginęła. Gdy transport dotarł w okolice Stalingradu władze sowieckie postanowiły zabrać najstarsze dzieci do miasta, a w zasadzie ruin, które po nim zostały, aby mogły zobaczyć skutki trwających wiele miesięcy walk. Na pobliskiej łące znajdował się prowizoryczny obóz jeniecki, w którym zgromadzono tysiące niemieckich żołnierzy wziętych do niewoli. Byli oni wykorzystywani do odgruzowywani miasta i poszukiwania szczątków poległych w walkach żołnierzy i mieszkańców. To co zapamiętali uczestnicy tej „wycieczki”, to niesamowity fetor z rozkładających się ciał, który unosił się w powietrzu wywołując napady torsji.

Po kolejnych dniach podróży, w czerwcu 1943 r. transport dotarł do Krasnodarskiego Kraju. 18 km od Krasnodaru znajdowała się stanica Afibskaja,
w której ulokowano sierociniec. Tutaj warunki życia były znacznie lżejsze – przede wszystkim za sprawą łagodniejszego niż na Syberii klimatu. Dzieci i opiekunowie zostali skierowani do pracy w okolicznych sowchozach przy zbiorach warzyw i owoców. Skończył się straszliwy głód. Miejscowa ludność bardzo życzliwie traktowała polskich przybyszy. W podzięce za dobrą pracę, na wniosek szefostwa sowchozu, dzieci zostały zabrane na wycieczkę nad Morze Czarne (tym razem podróż odbyła się wagonami osobowymi), co było wielkim przeżyciem dla wszystkich jej uczestników.

Koniec wojny, który nadszedł w maju 1945 roku nie oznaczał końca tułaczki i niedoli. Jeszcze rok musieli czekać mieszkańcy Polskiego Domu Dziecka nr 6 na zgodę na powrót do Polski. Setki, a może tysiące listów wysyłano do Moskwy, z prośbą o umożliwienie wyjazdu do Polski. Po uzyskaniu upragnionej zgody, transport z dziećmi i opiekunami wyruszył w kierunku nowej granicy – pierwszym przystankiem było Opole, w którym wszystkich czekała dwutygodniowa kwarantanna. Jak wspomina p. Irena Kilian, pierwsze kroki w Opolu skierowała wraz z innymi do kościoła – dla większości była to pierwsza wizyta w kościele od ponad 6 lat. Po zakończonej kwarantannie, dzieci postanowiono przetransportować do Gostynina, gdzie w budynkach dawnego szpitala psychiatrycznego tworzono nowy sierociniec. Tam po raz pierwszy od wielu lat wszyscy dostali pełnowartościowy posiłek – można było wreszcie najeść się do syta chleba oraz prawdziwej zupy. Dzieci dostały też cukierki!

Z Gostynina pani Helena Wołosiańska, poprzez Inowrocław, Sikorowo wraz z córkami przyjechała do Jarosławia – o wyborze tego miejsca zadecydowało jego położenie względem granicy. Podobnie jak tysiące innych Kresowian, Wołosiańscy mieli nadzieję na powrót do swoich domów na Kresach. W tym czasie, w Polsce przebywał już brat pani Wołosiańskiej, który opuścił Lwów i początkowo osiadł w Rabce. Gdy zajmowany przez niego i jego rodzinę dom został napadnięty przez bandę „Ognia”, postanowił wyjechać do Wrocławia, gdzie osiadł na stałe.

W tym czasie pani Helena Wołosiańska odnalazła swojego męża, który przeszedł szlak bojowy wraz z armią gen. Andersa i znalazł się w Szkocji. Początkowo Piotr Wołosiański chciał zabrać żonę z dziećmi do siebie, ale spotkał się z kategoryczną odmową. Jak wspomina p. Irena Kilian „nie po to tyle tułali się i tęsknili za Polską, by mieć ją opuścić”. Wobec tak postawionej sprawy, Piotr Wołosiański podjął decyzję o powrocie do Polski.

Pierwsze miesiące i lata pobytu w Jarosławiu były bardzo trudne – brak własnego mieszkania, brak właściwie jakichkolwiek sprzętów domowych,
a nawet ubrań i butów dawał się mocno we znaki. Córki państwa Wołosiańskich podjęły naukę w szkołach – starsza Irena zdała egzaminy do gimnazjum (mimo, że nie miała ukończonej szkoły podstawowej), młodsza Zdzisława trafiła do szkoły podstawowej. W 1948 roku do Jarosławia przybył Piotr Wołosiański. Jako żołnierz Andersa miał ogromny problem ze znalezieniem pracy. Dopiero po wielu miesiącach otrzymał posadę nauczyciela zawodu w szkole budowlanej. Wiele lat potrzeba było, aby rodzina Wołosiańskich otrząsnęła się z gehenny, jaką przeżyła podczas wojny. Piotr Wołosiański zmarł w 1961 roku, żona przeżyła go o 24 lata. Do dzisiaj w rękach córek państwa Wołosiańskich znajduje się obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, który przebył z nimi tysiące kilometrów po „nieludzkiej ziemi”, dzięki któremu łatwiej było znaleźć siłę i nadzieję na powrót do domu, do Polski.