Wioletta Pluta, Historia rodziny Dębskich z Kutkorza, powiat Złoczów, województwo tarnopolskie

Nazywam się Wioletta Pluta, jestem córką i wnuczką zesłańców. Moi dziadkowie Jan Dębski i jego małżonka Maria (z domu Szczotka) 10 lutego 1940 roku zostali zesłani na nieludzką ziemię razem ze swoimi dziećmi: Stanisławem, Tadeuszem, Czesławem, Franciszkiem, a moja mama Janina (po mężu Onuszko) przyszła tam na świat. Historia zesłania na Sybir była obecna w naszej rodzinie zawsze. Moja babcia, Maria Dębska, bardzo często wspominała okres zesłania na Syberię. Ja, jako dziecko, niewiele z tego rozumiałam. Wiedziałam tylko, że było to coś przerażającego. Opowieści o przeraźliwym zimnie, nieopisanym głodzie i ciężkiej pracy były dla mnie bardzo trudne do zrozumienia.
Byłam jej ukochaną wnuczką Wiolunią. Jako dziecko biegałam do niej bardzo często z domu przy ulicy Dolnoleżajskiej na Misztale. U babci zostawałam także na noc i spałyśmy razem w jednym łóżku. To właśnie moja babcia opowiadała te przerażające dla mnie historie, zamiast bajek na dobranoc. Dzięki niej przetrwały w moim sercu do dziś.
W momencie odnalezienia pierwszych informacji o miejscu zesłania nazwa miasta Syktywkar brzmiała jakoś znajomo. Miałam wrażenie, że gdzieś już słyszałam to słowo. Nie mogłam sobie jednak nic przypomnieć. Dopiero po około dwóch dniach – błysk w głowie.
Przecież babcia Marysia cały czas powtarzała, gdy byłam dzieckiem – „Syktywkar, pamiętaj Syktywkar”. Wielokrotnie wymieniała nazwy, zdarzenia, abym nie zapomniała nigdy o tym, co zrobili im „Moskale” na Syberii. Dopiero po wielu latach zrozumiałam, jak bardzo miała rację. Nawet dzisiaj, będąc już dojrzałą kobietą, nie mogę wyobrazić sobie tego, co przeżyła moja babcia, która opowiadając mi swoje dzieje nie zdawała sobie na pewno sprawy, jak głęboko jej opowieści zapadną w dziecięcym sercu i w odpowiednim momencie ożyją na kartach tej opowieści.

Z Ujeznej do Kutkorza – młodość Marii Szczotki i Jana Dębskiego.
Maria Dębska – nazwisko rodowe Szczotka – urodziła się 19 maja 1900 roku we wsi Ujezna, obecnie w województwie podkarpackim, wówczas w Galicji pod zaborem austriackim. Ochrzczona w obrządku rzymskokatolickim 22 maja 1900 roku w parafii Ujezna. Rodzice Marii: ojciec – Jan Szczotka, syn Jakuba i Magdaleny z domu Dyjor, matka – Katarzyna Wacnik, córka Walentego i Marii z domu Kulpa.
Rodzeństwo Marii – brat Jan ur. 1891 roku prawdopodobnie wstąpił do Legionów Polskich. W spisie poległych w Bibliotece Jagiellońskiej figuruje Szczotka Jan szer. 12 p.p. zginął 25.05.1919 w Bóbrce pod Lwowem. Brat Franciszek urodzony w 1893 roku, zmarł w 1970 roku w Jarosławiu.
Jako dziecko Maria uczęszczała do dwuklasowej Szkoły Podstawowej w Ujeznej. Prawdopodobnie między 1904 – 1910 rokiem ojciec Marii, Jan Szczotka, podczas tzw. wielkiej emigracji wyjechał „za chlebem” do Stanów Zjednoczonych. Według relacji babci chciał zabrać ją ze sobą, ale żona Katarzyna Szczotka nie zgodziła się. Podobno odebrała córkę Marysię zdesperowanemu ojcu na stacji kolejowej w Przeworsku. Do roku 1924 Jan utrzymywał kontakt listowny z rodziną pozostawioną w Polsce. W 1922 roku, już po odzyskaniu niepodległości, moja babcia Maria Szczotka wyjechała na Kresy Wschodnie.
Przypuszczam, że było to między rokiem 1922 – 1924. W Ujeznej pozostał brat babci Franciszek wraz z żoną i dziećmi. Po roku 1924 urwał się kontakt listowny z ojcem babci Janem Szczotką, który przebywał w Stanach Zjednoczonych.
W Kutkorzu mama babci zakupiła ziemię w celu osiedlenia się na stałe. Ziemia była tam urodzajna i stosunkowo tania. Na zakupionej parceli na Winnej (dzielnica wsi Kutkorz) babcia rozpoczęła budowę domu dla siebie, swojego syna Stanisława urodzonego w Ujeznej w 1920 roku i swojej mamy. Z opowiadań babci wiem, że panowały tam przyjazne relacje z nowo przybywającymi osadnikami a mieszkającymi tam Polakami.
Jedni drugim pomagali zadomowić się na nowym miejscu, organizując wzajemną pomoc przy pozyskaniu drewna na budowę domu, jak również potem na kolejnych etapach budowy. Dopiero, gdy dom był gotowy, dojechała do niej mama, która pozostała w Ujeznej i opiekowała się wnukiem Stasiem.
8 czerwca 1924 roku w Kutkorzu w kościele Matki Bożej Śnieżnej przed znajdującym się tam obrazem Maria Szczotka zawarła związek małżeński z Janem Dębskim. Małżeństwo doczekało się czterech synów: Stanisława ur.1920 r., Tadeusza ur. 1927 r., Czesława ur. 1929 r., Franciszka ur. 1931 r. Ich wychowaniem oraz prowadzeniem domu zajmowała się babcia Maria.
W 1930 roku Katarzyna Szczotka przekazała w akcie darowizny swojej córce Mari Dębskiej gospodarstwo wraz z parcelą gruntową nr 861/18 w gminie Kutkorz – kolonia Winna nr 177 o wartości 8000 zł.
Dziadek Jan Dębski urodził się 25 czerwca 1900 roku w Kutkorzu, w Galicji, w zaborze austriackim. Rodzice Jana Dębskiego: ojciec Józef – syn Andrzeja i Pelagii Dulewicz, matka Domicela (Dominika) nazwisko rodowe Hołysz (Michaszeńko). Z tego małżeństwa urodziło się dwoje dzieci: Jan i jego siostra Maria (1902), która jako dorosła kobieta wyszła za mąż za Józefa Kiełbasę. Zmarła w 1977 roku we Wschowie. Pierwszą żoną Józefa Dębskiego była Anna Szeremeta. Mieli trzech synów: Jan ur. w 1884 roku, zmarł w 1886, Józef urodzony w 1888 roku, zmarł w 1913, Michał urodzony w 1891 roku, zmarł w 1973.
Dziadek Jan Dębski po ukończeniu czterech klas szkoły ludowej pracował jako chłopiec przy regulacji rzek, następnie w wieku szesnastu lat wstąpił do służby na kolei w Oddziale Drogowym nr 5 we Lwowie. Według informacji zawartych w aktach osobowych sprowadzonych ze Lwowa wynika, że pracował na kolei od 26 marca 1916 roku do momentu wywózki na Syberię. W latach 1917 – 1918 służył w 35 p. p. armii austriackiej, następnie w 52 p. p. wojska polskiego od 01.12.1920 roku do 21.07.1921 roku. Z informacji uzyskanych w Centralnym Archiwum Wojskowym w Warszawie wynika, że dziadek Jan Dębski przydzielony był do 2 Batalionu Mostów Kolejowych we Lwowie.
Za długoletnią służbę na kolei otrzymał brązowy medal zasługi, a następnie srebrny w roku 1938. W 1939 roku objął samodzielną funkcję zwrotniczego na stacji Lwów.
Dziadek bardzo lubił zajmować się ogrodnictwem. Obok domu znajdował się duży sad z drzewami owocowymi. Dziadek sam wybierał różne odmiany drzew owocowych, sam też je sadził i pielęgnował. Cenił te o dobrym smaku. Bardzo dbał o sad, który znany był w całej okolicy. Podczas jedynych odwiedzin w latach 90 – tych wsi Kutkorz przez moją mamę Janinę okazało się, że pewna starsza kobieta napotkana na ulicy pamiętała Jana Dębskiego. Wspominała, że jako mała dziewczynka dostawała jabłka z jego pięknego sadu. Powodziło im się raczej nieźle, skoro zaczęli gromadzić materiał na budowę, bądź rozbudowę domu. Babcia Maria Dębska opowiadała, że pewnego razu usmażyła pączki i chłopcy bardzo dużo ich zjedli. Jak zwykle pobiegli grać w piłkę na łąkę. Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że zamiast piłką grają pączkami. Podczas pobytu na Sybirze, gdy byli bardzo głodni, często wspominali, że teraz zjedliby te pączki choćby z ziemi.
Jako mała dziewczynka zapamiętałam z opowiadań babci Marii wielkie przerażenie i niepewność o dalszy los, gdy w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku dowiedzieli się, że będą wywiezieni w głąb ZSRR. Żołnierze radzieccy, którzy po nich przyszli, oświadczyli im, że jadą na Sybir „na białe niedźwiedzie – tam, gdzie ich miejsce”. Babcia w pośpiechu zaczęła pakować najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, pierzyny, jedzenie na drogę. Dziadek pobiegł do kurnika i zabił 5 kur, które wraz z piórami włożył do worka i zabrał na drogę.
Lidia Rynkiewicz, córka mojego wujka, Czesława Dębskiego, wspominała, że babci udało się zabrać ze sobą maszynę do szycia, która zapewne służyła nie tylko im, ale także innym zesłańcom. Na pewno dawała ona możliwość zarobku, co w tamtych warunkach zwiększało szanse przeżycia.
W późniejszym okresie pobytu została jednak wymieniona z żołnierzem radzieckim na żywność i ubrania. Z dokumentu otrzymanego z archiwum w Syktywkarze w języku rosyjskim wynika, że zostali „wysiedleni jako osadnicy” na Syberię na podstawie dyrektywy NKWD ZSRR z dnia 19 września 1939 roku. Znajdują się tam informacje o służbie wojskowej mojego dziadka, a także o posiadanym majątku. Napisano, że posiadali nowy dom, 3,5 morga pola, stodołę, sieczkarnię, siewnik, 1 krowę.
Tej strasznej nocy w 30-stopniowy mróz z domu w Kutkorzu zostało zabranych siedem osób: Katarzyna Szczotka lat 77 – prababcia i mama Marii, dziadkowie – małżeństwo Jan i Maria Dębscy (oboje po 40 lat) oraz ich dzieci – Stanisław 20 lat, Tadeusz 13 lat, Czesław 11 lat, Franciszek 9 lat.
Werdykt brzmiał: skazani 10 lutego 1940 r. specjalna osada w Komi ASSR posiołok Lesozawod, powiat Syktywdinski.
W 1940 roku pociągi z zesłańcami jechały bardzo wolno. Często stały na odludziu cały dzień, aby pod osłoną nocy przejeżdżać przez większe miasta. Jechali kilka tygodni w bydlęcych wagonach pozbawionych podstawowych warunków sanitarnych, bez okien, jedynie z małym lufcikiem, z zamkniętymi od zewnątrz drzwiami. W wagonie panował straszny tłok. Ludzie siedzieli długie godziny w jednej pozycji nie mogąc wstać. Potrzeby fizjologiczne załatwiane były w wydzielonej części wagonu do dziury w podłodze. Brak było wody, ciepłego jedzenia i przede wszystkim czystego powietrza. Do ogrzewania wagonu jadącego zimą przez bezkresne przestrzenie Rosji służył piecyk żeliwny, w którym ledwie tlił się mały płomień dający ciepło. Pociąg zatrzymywał się raz na dwa lub trzy dni poza miastami. Wówczas wszystkim kazano wysiadać i sprzątać wagon. Wtedy dopiero wynoszono osoby lub dzieci, które zmarły i zostawiano ciała obok torów. Rozpacz tułaczy była nie do opisania, opowiadała babcia. Dostawali na tych postojach gorącą wodę i ohydną zupę. Żołnierze z bronią pilnowali, aby nikt nie uciekł. Za próbę ucieczki groziła śmierć. Podczas podróży mijali pewnego dnia kamieniołomy, w których widzieli przez mały otwór w wagonie pracujących młodych mężczyzn – Polaków. Pociąg jechał bardzo wolno, więźniowie podbiegali wtedy do wagonów, prosząc o chleb. Babcia opowiadała, że mieli ręce delikatne, całe we krwi, bo byli to prawdopodobnie polscy oficerowie. Ludzie z wagonów wołali do nich, że jadą na Sybir, na zesłanie.

Przypominając sobie opowieści babci Marii nie mogę pominąć jednego szczególnego wydarzenia. Historia dotyczy drewnianego krzyża. Mieszkając jeszcze w Ujeznej, będąc młodą 18-letnią dziewczyną, Maria Szczotka kupiła sobie podczas odpustu parafialnego drewniany krzyż. Z tym krzyżem wyjechała na Kresy. Towarzyszył jej także, już jako mężatce, w Kutkorzu. W noc wywózki zabrała ze sobą na Sybir także ten krzyż – symbol wiary i nadziei.
Podczas pakowania rzeczy do wagonu ów krzyż wypadł z przenoszonych bagaży. Żołnierz radziecki, widząc to, kazał podeptać krucyfiks. Dziadkowie odpowiedzieli, że tego nie zrobią. Wówczas żołdak podniósł ten krzyż, złamał w połowie i rzucił w śnieg. Powiedział do babci „Boga nie ma”. Dziadek złamany krzyż złożył w całość, przybijając od tyłu dwie listewki. Ten Święty Znak naszej wiary przetrwał z nimi na Syberii i powrócił do Polski. Przechowany na Syberii, na pewno był symbolem nadziei na powrót do ojczyzny, omodlony przez naszych bliskich podczas zesłania.
Żyli w sytuacjach dla nas nie do wyobrażenia. Taką wiarę może mieć tylko Polak, który powierzy swój los Bogu i Matce Najświętszej. O tym bardzo często mówiła babcia Maria. Krzyż znajduje się w domu mojej siostry Bernadety Cienki w Jarosławiu i jest cenną sybiracką relikwią.
Rodzina Dębskich po przybyciu do Syktywkaru została przetransportowana do tzw. lesozawodu czyli do tajgi. Każda rodzina dostała małą kwaterę. Były to drewniane baraki, bardzo zimne i brudne, być może wcześniej mieszkali w nich inni zesłańcy. Pamiętam z opowiadań babci o wszechobecnych pluskwach, które bardzo ich gryzły. Po morderczej podróży każdy natychmiast musiał iść do pracy w tajdze. Za ciężką pracę otrzymywali niewielkie ilości pożywienia.
Normy żywnościowe przysługiwały tylko osobom pracującym. Racje dla dzieci były symboliczne. Zasadą radzieckiej polityki było: „kto nie pracuje, ten nie je”. Głód był niewyobrażalny. Synowie: Tadeusz, Czesław i Franciszek byli jeszcze dziećmi. Prababcia Katarzyna także nie mogła ciężko pracować przy wyrębie tajgi. Z pracy trzech osób: dziadka, babci i wujka Stanisława musiała się wyżywić siedmioosobowa rodzina. Pracowali od świtu do nocy, wracając do baraku tylko na krótki sen. Głód, nieopisane zimno i choroby wykańczały ich fizycznie i psychicznie.
Zmarło w tej osadzie bardzo dużo dzieci i osób starszych. We wspomnieniach babci usłyszeć można było o ogromie ludzkich tragedii. Babcia bardzo przeżywała codzienny widok – umierających małych dzieci i współtowarzyszy niedoli. Także jej rodzinę dotknęło widmo śmierci. Prawdopodobnie zimą 1940/1941 lub 1941/1942 roku z głodu zmarła jej mama, a nasza prababcia Katarzyna. Ze wspomnień uzyskanych od Lidii Rynkiewicz, córki Czesława, wiemy, że dziewięcioletni Franiu, najmłodszy z synów, bardzo cierpiał z powodu głodu i płacząc obgryzał paluszki u rąk prawie do krwi. Prababcia oddawała mu część swojej racji chleba, aby nie umarł. Będąc już starszą osobą, wycieńczoną z powodu nieprzyjmowania pokarmu, konała śmiercią głodową około dwóch tygodni. Została pochowana prawdopodobnie w tajdze na Syberii. Miejsce chowania zmarłych musiało być w pobliżu. Może kiedyś dowiemy się, gdzie została pogrzebana.

Przez 6 lat pobytu na Syberii moi bliscy cierpieli na nieustanny brak pożywienia, a głód był ich codziennym towarzyszem. Ta skromna ilość pożywienia, którą jakimś cudem udawało się zdobyć, ledwo wystarczała, aby przeżyć. Największym marzeniem, zwłaszcza dzieci, było, aby chociaż raz najeść się do syta.
Pamiętam z opowieści babci, że obok nich mieszkała rodzina z kilkorgiem małych dzieci. Wszystkie zmarły z głodu, jedno po drugim. Rozpacz rodziców była niewyobrażalna. Ludzie trafiający na zesłanie znaleźli zupełnie odmienne, niż polskie, warunki bytowania. Większość z nich nie dysponowała wiedzą o sposobach zdobywania pożywienia w lasach i na stepach. Możliwość przeżycia poszczególnych rodzin zależała od wielu aspektów, w tym od: statusu zesłańców, możliwości zatrudnienia, zarobków, wielkości przydziałów żywności, ilości rzeczy przywiezionych z Polski oraz stanu zdrowia i wieku członków rodzin.
Tęsknili za domem, który został w przedwojennej Polsce, za beztroskim życiem, za zabawą. Tutaj – jak nazywano Syberię – w „największym więzieniu świata”, na tej „nieludzkiej ziemi” zostali tego wszystkiego brutalnie pozbawieni. Każda chwila była walką o przetrwanie. Babcia opowiadała, że w domu w Kutkorzu nigdy nie zaznali głodu, toteż sytuacja, w której się znaleźli, wymagała znalezienia sposobów na zapewnienie sobie i rodzinie niezbędnej żywności. Babcia wspominała, że po owoce i rośliny trzeba było chodzić nawet 10 km. Nie było to proste, ponieważ zesłańcy nie znali terenu i bardzo bali się zabłądzić w tajdze. Wokół czaiły się jeszcze inne pułapki, takie jak topieliska, bagna, moczary i dzikie zwierzęta. Zbieraniem roślin i owoców zajmowały się głównie małe dzieci bez dozoru i pomocy dorosłych, którzy w tym czasie pracowali przy wyrębie tajgi. Sytuacja żywnościowa zesłańców pogorszyła się po wybuchu wojny niemiecko – rosyjskiej w 1941 roku. Wszystkie produkty były zabierane dla wojska na front.
Wtedy prawdopodobnie zaostrzono kary za kradzież żywności. Właśnie w tym czasie został zastrzelony najstarszy syn babci Marii – Stanisław. Ze wspomnień kuzynów Lidii Rynkiewicz i Janusza Dębskiego wiem, że z powodu głodu postanowił ukraść z pola rzepę lub buraki i najeść się do syta. Mama ostrzegała go, aby powstrzymał się od tego zamiaru, bo grozi za to śmierć. Stasiu odpowiedział, że jest taki głodny i jest mu wszystko jedno, a przynajmniej przed śmiercią się porządnie naje. Został rozstrzelany na Syberii 5 października 1942 roku za kradzież pożywienia. Ciało zmarłego długo leżało ku przestrodze innych i nie można było go pochować. Babcia w rozpaczy rzuciła się z pięściami na żołnierzy i omal sama nie straciła życia. Widząc tę sytuację, inni Sybiracy uprosili enkawudzistów, aby ją oszczędzili, mówiąc, że kobieta jest psychicznie chora. W ten sposób ocalili babci życie. Nie znamy miejsca pochówku Stanisława Dębskiego. Myślę, że w dokumentach w Syktywkarze są zapisane szczegóły wyroku i miejsce śmierci. Trauma babci po stracie syna trwała bardzo długo. Ja, jako małe dziecko, nieraz słyszałam tę straszną historię.
Sybiracy z głodu i niedożywienia uciekali się do kradzieży ziemniaków i rzepy z daleko oddalonych pól. Lidia Rynkiewicz przywołała w swej pamięci opowieść ojca o takim właśnie wydarzeniu. Nocą wyszła babcia z synem Czesławem w pole, na którym były zrobione tzw. kopce z ziemniakami. Musieli iść bardzo daleko, ponieważ mieszkali w tajdze, a pola znajdują się raczej na otwartej przestrzeni. W obawie przed kradzieżami przez zesłańców pól pilnowało wojsko a, jak już wspominałam, za kradzież groziła śmierć. Czołgali się więc po ziemi, aby dotrzeć do kopca z ziemniakami. Mieli ze sobą dwa worki. Syn Czesław odkopał rękami ziemię i wszedł do kopca po ziemniaki. Nabierał ziemniaki do worków, jednocześnie jadł je surowe i brudne, aby zaspokoić głód i najeść się na zapas. Po dotarciu do domu musieli schować zdobyte ziemniaki w wykopanej jamie w podłodze, która była nakryta szmatą i ustawiony był tam stół. Na pewno zdarzały się rewizje w domach po raportach żołnierzy o dokonywanych kradzieżach na polach.
Oczywiście gotowanie skradzionych warzyw odbywało się pod osłoną nocy. Zjadane było wszystko, nawet obierki z ziemniaków były smażone na „blasze”, można powiedzieć coś w rodzaju naszych frytek. Bracia mamy zbierali grzyby i oddawali rosyjskiemu żołnierzowi, który w zamian dawał im garść kaszy, lub mąki. Grzyby były bardzo duże, mogły ważyć nawet kilogram. Niestety nie wiemy, jak się nazywały.
W sierpniu 1943 roku dziadek Jan Dębski zgłosił się do 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki i wyruszył pociągiem z Syktywkaru w kierunku Sielc wraz z innymi Polakami. Wierzył, że dzięki temu będzie mógł z rodziną wydostać się z Syberii do Polski. Postanowił wbrew zakazom zabrać żonę z synami i ukryć w wagonie pod rzeczami podróżujących osób. Myślę, że przemycana rodzina dziadka nie była jedyną w całym składzie wagonów zmierzającym w stronę granicy z Polską. Tym sposobem przebyli około 400 km na południe do miasta Kirów (Kirov). Niestety, tam szczęście ich opuściło i zostali złapani przez wojsko radzieckie. Wezwano NKWD, zostali aresztowani i zawiezieni do urzędu w celu zarejestrowania pobytu oraz skierowania do pracy.

Na skutek nasilających się działań wojennych Sowieci wcielali do wojska także młodych chłopców. Nad synami zawisła groźba przymusowego poboru do wojska. Wówczas moja babcia zniszczyła posiadane przez nich dokumenty, żeby Rosjanie nie wiedzieli, ile chłopcy mają lat. Wspominała, że Rosjanie uwierzyli w jej zeznania, że dokumenty zaginęły i wyrobili nowe. Podczas podawania danych babcia każdemu synowi zmieniła datę urodzenia odmładzając ich o 2 lata. W ten sposób uchroniła syna Tadeusza przed wcieleniem do wojska i wysłaniem na front. Dlatego podczas moich poszukiwań w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej rok urodzenia moich wujków: Tadeusza, Czesława i Franciszka różni się o 2 lata. Jan Dębski pojechał dalej, jego żona i synowie pozostali, a ich los był niepewny. Mogli zostać nawet rozstrzelani. Ponownie spotkali się dopiero po trzech latach w 1946 roku w Krakowie.
Tymczasem babcię Marię wraz z synami i pewną matkę z dziećmi skierowano do zakwaterowania w domu rosyjskiej rodziny. Rosjanie byli dla nich bardzo nieprzyjemni. Oczywiście od razu wszyscy musieli iść do pracy, aby otrzymać kartki na przydział żywności. Pracowali przy wyrębie lasu i spławianiu kłód drzewa rzeką. Była to bardzo ciężka praca dla kobiet i młodych chłopców zwłaszcza, że racje żywieniowe były bardzo skromne, wszyscy byli niedożywieni i słabi. Po pewnym czasie babcia zorientowała się, że spodziewa się dziecka.
W Kirowie 9 kwietnia 1944 roku na świat przyszła moja mama. Przez pierwsze dwa lata życia nosiła imię Helena. Dopiero po powrocie do Polski na chrzcie otrzymała imię Janina. Urodzona w warunkach urągających wszelkim humanitarnym normom miała niewielkie szanse na przeżycie. Babcia nie posiadała nic dla małego dziecka, ani ubranek, ani mleka. W dodatku sama była bardzo wyczerpana niekończącą się tułaczką, zimnem i głodem. Opowiadała, że owinęła ją w jakieś szmaty, a chłopcy przynieśli mech z lasu i obłożyli nim maleńką siostrzyczkę. Rozpacz. Co począć z małym dzieckiem, które potrzebuje pożywienia i stałej opieki. Do głowy przychodziły różne myśli. Niektóre były bardzo drastyczne do tego stopnia, że z rozpaczy i bezradności nosiła się z zamiarem wyniesienia dziecka do tajgi na pewną śmierć. Nie nam oceniać. Zachowanie tak nieracjonalne może tylko wynikać z bezsilności oraz wycieńczenia fizycznego i psychicznego matki. Zdawała sobie sprawę, że przede wszystkim z pracy jej rąk utrzymuje siebie i synów. Kiedy z rozpaczy podjęła decyzję, że wyniesie umierające z głodu około dwutygodniowe dziecko do lasu na pewną śmierć, rozszalała się burza śnieżna i trwała kilka dni. Opowiadała, że nie można było wyjść na zewnątrz. Gdy babcia rozmyślała o beznadziejnym losie swojej rodziny, wydarzył się cud.
Podczas tej zamieci zapukał do drzwi nieznajomy człowiek bardzo elegancko ubrany, w kapeluszu i zapytał, czy nie potrzebuje pomocy i jak sobie tutaj radzi. Babcia opowiedziała jak jest jej ciężko i wówczas w łóżku zakwiliło dziecko. Mężczyzna zapytał cóż to za odgłosy, babcia odparła, że ma tutaj małego prosiaczka i pokazała swoją córeczkę. Płacząc powiedziała, że nie wie, co począć, bo przecież i tak czeka ją śmierć. W niedługim czasie po wizycie mężczyzny otrzymała paczkę z ubrankami i mlekiem dla dziecka. Chłopcy dostali ciepłe buty i ubrania. Można powiedzieć, że sam Bóg wysłał anioła na tę przeklętą przez ludzi ziemię, aby w cudowny sposób uratować życie mojej mamy Janiny.
Działo się to w Kirowie w 1944 roku. Przebywając w tym mieście, synowie babci musieli cały czas ciężko pracować. Córka Czesława Dębskiego wspominała, że jej ojciec pracował w fabryce broni. Pewnego dnia uległ wypadkowi wskutek wybuchu pocisku i doznał poważnego urazu dłoni. Gdy Janina nieco podrosła, a amnestia cały czas obowiązywała, babcia Maria postanowiła uciec z tego zimnego kraju w kierunku południowym. Sama o tym często opowiadała. Przemieszczali się koleją lub pieszo. Zatrzymywali się na jakiś czas i wynajmowali do pracy w gospodarstwach, aby zarobić na chleb i dalszą drogę. Pobyt taki trwał około miesiąca lub dłużej, w zależności od rodzaju prac i możliwości zarobkowych. Mieszkali przeważnie w stajniach lub stodołach. Głodowali. Każdy zarobiony grosz oszczędzali na dalszą drogę. Przytoczę tu pewne wydarzenie, o którym opowiadała babcia, a które zatarło się w mojej pamięci. Przypomniał mi je mój brat Jacek Onuszko.

Wydarzenie miało miejsce zapewne podczas wędrówki na południe. W cieplejszym klimacie mieszkańcy hodowali indyki. Chłopcy jak zwykle byli bardzo głodni, bo jako najemnicy do prac polowych nie zarabiali dużo. Otóż do wynajętego przez nich mieszkania wjechał Cesiu, siedząc na ogromnym indyku, którego „uprowadził” z zagrody tutejszych gospodarzy. Był to nie lada wyczyn, a przy tym ogromne ryzyko. Dzięki temu mieli na kilkanaście dni jedzenie, które babcia gotowała nocą, żeby nikt nie zobaczył, bo konsekwencje dla nich mogły być tragiczne w skutkach. Wszak cały czas byli zesłańcami w obcym, nieprzyjaznym im państwie. Tak po dwóch latach tułaczej wędrówki dotarli do Kraju Krasnodarskiego nad Morzem Czarnym.
Z Kirowa do Krasnodaru jest około 2200 km. Tam właśnie otrzymali wiadomość, że mogą wracać do Polski. Niestety, nie mogli wrócić do rodzinnego domu w Kutkorzu, ponieważ po konferencji w Jałcie w lutym 1945 roku Polska utraciła Kresy Wschodnie na rzecz Związku Radzieckiego. Kutkorz zatem znajdował się w ZSRR i jeżeli zdecydowaliby się tam zostać, narzucono by im rosyjskie obywatelstwo, a tego nie chcieli, ponieważ byli Polakami. Musieli wybrać nowe miejsce w Polsce na dalsze życie.
Babcia Maria Dębska po otrzymaniu informacji o możliwości powrotu do Polski 11 lutego 1946 roku w Krasnodarze dostała zaświadczenie ewakuacyjne nr 18071. Na tej podstawie stali się repatriantami powracającymi z Syberii. Z pozyskanych dokumentów z Krasnodaru wynika, że wyjechali 16 kwietnia 1946 roku.
Po trwającej około dwóch miesięcy podróży, przemierzając prawie 2000 km, dotarli do Krakowa. Biedni, obdarci, nie mając żadnego majątku, wyglądali jak nędzarze zmordowani sześcioletnią tułaczką po syberyjskiej ziemi. Na dworcu kolejowym w Krakowie pewna kobieta sprzedawała pieczone bułki. Prawdopodobnie Franiu lub moja mama Janina, wygłodzeni, bardzo chcieli te bułki zjeść. Nie wiedzieli, niestety, co to jest. Kobieta, widząc dzieci, które nie wiedziały, co to są bułki, rozpłakała się i zapytała: „Ludzie, skąd wyście przyjechali, że dzieci nawet bułek nie znają?”. Babcia odpowiedziała:„ z Sybiru, z zesłania”. Kobieta o szczerym i dobrym sercu dała wszystkim po bułce za darmo. Wspominał o tym zdarzeniu Ryszard, syn Franciszka Dębskiego. W Krakowie przebywali około dwóch miesięcy w przeznaczonych do zamieszkania budynkach przy ul. Lubicz 16 . Prawdopodobnie z Krakowa do Jarosławia wyjechali 2 września 1946 roku. Na załączonej karcie Miejskiego Komitetu Opieki Społecznej w Krakowie zapisano artykuły żywnościowe, które otrzymała rodzina na drogę do Jarosławia: 2 kg cukru, 2 kg mąki, 2 kg pęcaku, 1 kg soi, 0,5 kg soli.
Po przybyciu do Jarosławia babcia otrzymała gospodarstwo rolne przy ul. Misztale 15. Było to gospodarstwo poukraińskie. Składało się z drewnianego domu ze stajnią, stodoły oraz pola uprawnego – około 3 ha. W momencie powrotu do Polski babcia miała 46 lat, Tadeusz – 19 lat, Czesław – 17 lat, Franciszek – 15 lat, Janina – 2 lata. Z mężem Janem Dębskim spotkali się w Krakowie. Moja mama Janina została ochrzczona dopiero po powrocie z Syberii 20.10.1946 roku, a odbyło się to w Kolegiacie Jarosławskiej. Wiele osób chciało zobaczyć uroczystość chrztu małej Jasi, dziecka przywiezionego z Syberii. Nadmieniam, że w tamtych czasach dzieci chrzczone były bardzo wcześnie, nawet dwa dni po urodzeniu.
Dlatego na ówczesne czasy było to wydarzenie niezwykłe i wyjątkowe. Moja mama opowiadała, że miała kręcone loczki i piękne kokardki. Niestety od dziecka była bardzo niedożywiona i jej rekonwalescencja trwała długo.
Cała rodzina musiała zmierzyć się z nową komunistyczną rzeczywistością. Wszystko zaczynali od nowa. Babcia z mamą zajmowały się domem i gospodarstwem. Dziadek poszedł do pracy na kolei. Także na kolei pracowali synowie: Tadeusz, Czesław i Franciszek. Każdy z nich założył rodzinę i zaczął normalnie żyć, czego nie doznali ich rodzice.
Zostali zmuszeni do opuszczenia swojego domu, by tułać się po bezkresnej Syberii – nieludzkiej ziemi. Po powrocie także nie było im lekko. Powojenna bieda, obcy dom, który nigdy nie zastąpił im rodzinnego domu zostawionego w Kutkorzu, nie pozostały obojętne w przechodzeniu traumy związanej z zesłaniem i koniecznością dostosowania się do nowej, niełatwej rzeczywistości. Moja mama, która jako małe dziecko nie znała domu na Kresach i nie pamiętała tułaczki po Syberii, inaczej niż jej rodzeństwo odnalazła się w nowym miejscu. Jej bracia, jak wiadomo z przekazów rodzinnych, nie chcieli wspominać tamtych czasów. Chcieli jak najszybciej zapomnieć o pobycie w tajdze, głodzie i zimnie.
Babcia jednak nigdy nie zapomniała tych tragicznych chwil, które tam przeżyli. Bez przerwy mówiła o Sybirze. Cały czas opowiadała, jaką gehennę tam przeszli. O głodzie, ciężkiej pracy w lesie, strachu o życie swoich dzieci. Obraz śmierci głodowej jej mamy i zamordowanego syna pozostawił w jej sercu niczym nieutulony żal, za to, co ich spotkało.
Urodzenie córki i widmo jej rychłej śmierci z głodu i zimna potęgowało rozpacz przed podzieleniem ich losu. Niekończące się opowieści o zesłaniu i doznanej tam krzywdzie utwierdzają mnie w przekonaniu, że mimo powrotu do Polski, babcia sercem pozostała na Syberii na zawsze. Po doznanej traumie nigdy nie wyzwoliła się z „największego więzienia świata”, którym jest określana Syberia.
Wszyscy moi bliscy „Sybiracy” już odeszli. Ich doczesne szczątki spoczywają na cmentarzu w Jarosławiu: Maria Dębska 1900 – 1975, Jan Dębski 1900 – 1953, Tadeusz Dębski 1927 – 1978,Franciszek Dębski 1931 – 1974, Janina Onuszko (Dębska) 1944 – 2016.
Czesław Dębski 1929 – 1981 jest pochowany na cmentarzu w Leżajsku.
Doczesne szczątki Katarzyny Szczotki 1871 – ? i Stanisława Dębskiego 1920 – 1942 pozostały gdzieś na nieludzkiej ziemi w Rosji.