Teresa Paryna, „Fotografia”

Niebo za oknem wypłowiałe jak sprana koszula. Jesień coraz śmielej łamie kolory, schodzi ze wzgórz ku sennej rzece i krętym uliczkom miasta. Na okiennej szybie drżą kropelki dżdżu. Jakoś nie bardzo mam ochotę wyjść z domu. Mój plan na dzisiaj to wciąż odkładane na potem uporządkowanie domowej biblioteki – gazet, pism, periodyków, albumów, publikacji, których już nie mieszczą półki w szafie. Filiżanka dobrej kawy i biorę się do pracy.

Co z tym zrobić? – wszystko wydaje się ważne, w każdym tekście zawarty skrawek historii, podniosłe wydarzenia, spotkania, promocje i wspomnienia… Za każdym zdjęciem szmat życia. Zatrzymuję się przy podniszczonej fotografii w kolorze sepii, cudem ocalałej z wojny, umieszczonej w albumie, do którego nie zaglądałam przez wiele lat. Spogląda na mnie twarz kobiety dość młodej, o regularnych rysach – owal pociągły, rysunek ust w leciutkim uśmiechu, spojrzenie jasne, wyraziste, nad wysokim czołem ciemne włosy zaczesane gładko do góry. Koronkowy kołnierz bluzki z mocno wydłużonymi końcami, zapięty wysoko pod szyją. To ciocia Frania, starsza siostra mamy z przebogatym życiorysem, wpisanym w kresowy pejzaż Lwowa, potem Warszawy, w zawieruchę wojenną i powojenną tułaczkę. Tak bliska, a jednak jakoś rozminęłyśmy się – chyba przez różnicę pokoleń i dzisiaj tylko domysły mogą posklejać w całość te epizody z jej życia, które znam. Postać na pewno bohaterska, choć bez odznaczeń i medali – jak wiele dzielnych polskich kobiet. W rodzinie często się mówiło o jej nieprzeciętnej urodzie, talentach, wesołym usposobieniu, wielkiej wrażliwości i życzliwości. Mimo to wydawało się, że jakoś nie miała szczęścia w życiu, chociaż kto to wie… bo czy jest jakiś miernik szczęścia i czy można do końca poznać ludzką tajemnicę?… Jednak wszystko na to wskazywało: nieudane małżeństwo, niespełnione macierzyństwo, piekło wojny, powojenna tułaczka, niedostatek i życie w samotności. Gdy po kolejnej awanturze z chorobliwie zazdrosnym mężem definitywnie odeszła z domu, podjęła pracę jako gosposia u pewnej bogatej rodziny we Lwowie. Akurat do tej życiowej roli była dobrze przygotowana – umiała piec, gotować, szyć i zajmować się domem. Była pracowita i zaradna. Często wynajmowano ją przy urządzaniu wesel. Wielu do dziś pamięta smak jej bigosu, jaki podała gościom na weselu mojej starszej siostry Myni. O wysokich walorach konfitur, jakie przyrządzała z zielonych pomidorów, pisałam w jednym z wierszy: „Gdy wymawiam jej imię/ zdjęte z ewidencji żywych -/ czuję na języku/ wyrafinowaną słodycz konfitur/ zielonych jak oko malachitu./ Może je teraz smaży/ samemu Panu Bogu?…/ Wszak tę słodką tajemnicę/ poniosła za próg grobu/ jak i cały swój świat/ z pępkiem Lwowa…” (Konfitury cioci Frani). Tak, Lwów był najważniejszy i choć po wojnie zakazany, to nie było świąt, wesela czy wiejskiej zabawy, by nie śpiewano lwowskich sztajerków, nie bałakano naśladując Szczepcia i Tońcia, nie wspominano ich dowcipów i smaku przylipki kulikowskiej, nie popijano ćmagi, a wszystko się kończyło stwierdzeniem, że „ni ma jak Lwów…” Przywiązanie do ziemi, tradycji i wiary było mocniejsze od gróźb i zakazów władzy ludowej – przekazywane następnym pokoleniom wciąż żyło. Jako dziecko, przy każdej wizycie cioci Frani, wsłuchiwałam się w jej opowieści zwłaszcza z okresu wojny, gdy działając w konspiracji przenosiła grypsy, wielokrotnie narażając się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Opowiadała jak pewnego razu Niemcy zabrali ją na przesłuchanie. Po śledztwie i kontroli osobistej, która niczego nie udowodniła, została wypuszczona. Na nasze pytające spojrzenia ciocia odpowiedziała krótko – żeby móc coś znaleźć, musieliby mnie przeciąć na pół… Mąż cioci Frani wojny nie przeżył. Ranił go śmiertelnie odłamek bomby. I wreszcie skończyła się najkrwawsza z wojen, ale nie skończyła się udręka. Polityczne układy przesunęły granice. Z rozdartym sercem trzeba było opuścić ukochaną ziemię Kresów i Lwów. Po przesiedleniu jakiś czas mieszkała na ziemiach odzyskanych. Następnie przeprowadziła się do Warszawy, gdzie zamieszkała z synem państwa, u których służyła przed wojną. Jakimś cudem ją odnalazł i do śmierci traktował jak matkę. To tam w Warszawie chodziła na Bazar Różyckiego, by kupować odzież dla nas, borykających się z powojenną biedą. Mówi o tym mój kolejny wiersz: „Były cudem./ Manną na pustyni biedy./ Niecierpliwie rozwiązywaliśmy/ zasupłaną tajemnicę./Z szarego pudła/ uderzał w nas słodkawy zapach…/ Skąd zdobywała te cuda?/ Oglądane z różnych stron/ wędrowały z rąk do rąk/ potem sorta, przydział/W kawałku zielonego aksamitu/ odkrywałam/ nowe piętro nieba…” (Paczki cioci…)

Uśpiona w albumie powraca powojenna przeszłość, dziś przez wielu trudna do wyobrażenia. Bo jak można żyć bez komórki, internetu, samochodu, modnych markowych ciuchów i innych zdobyczy cywilizacji tak powszechnych i nieodzownych… A jednak! Takie i inne, jeszcze bardziej zawiłe i trudne – czasem wręcz dramatyczne były ludzkie losy na polskich drogach. Dzisiaj, w blasku wolności, jak mało kto, mamy prawo do świętowania z wysoko podniesioną głową Jubileuszu 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. Możemy być dumni, że Polska nigdy nie była agresorem. Natomiast dzielnie stawiała opór broniąc swojej godności i niepodległości często za cenę najwyższą.

Zmęczony dzień usiadł na progu. Deszcz przestał padać. Za chwilę rdzawą zieleń wchłonie mrok. Album z pamiątkową fotografią pora na chwilę odłożyć.

Wrzesień 2018 r.