Teresa Korsak (z d. Dawiskiba) – Odziedziczone wspomnienia

Lwów – to słowo w pewien sposób naznaczyło moje dzieciństwo, a także mojej młodszej siostry Anny. Jesteśmy pokoleniem powojennym i nasza pamięć o tym mieście jest pamięcią odziedziczoną. Nasza relacja nie ma siły relacji bezpośrednich świadków historii, możemy przywołać tylko to, o czym opowiadano w domu, co wspominano, co znalazłyśmy w nielicznych dokumentach.

Nasi dziadkowie ze strony mamy –Paulina i Stanisław Patyńscy razem z naszymi przyszłymi rodzicami Władysławą (nazywaną Dziunią) i jej mężem Józefem Dawiskibą oraz matką naszego ojca, Katarzyną (dziadek Dawiskiba zmarł we Lwowie w latach 30.), opuścili swoje ukochane miasto w maju 1944 r.

Los oszczędził im straszliwych, dramatycznych przeżyć, jakie były udziałem tysięcy kresowian: tragedii wywózek, mordu wołyńskiego, wegetowania w Kazachstanie czy niewolniczej pracy na Syberii. Jednak poczucie zagrożenia, opuszczenie rodzinnego miasta, porzucenie domu, utrata dobytku, konieczność rozpoczynania wszystkiego od zera odcisnęły piętno na ich życiu. Jak prawie każda polska rodzina ponieśli też straty osobowe: ktoś zginął w Katyniu, ktoś inny w niemieckim obozie koncentracyjnym, jeszcze inny w masakrze więźniów we Lwowie.

Ale charakterystyczne też było to, że chociaż mówiono o rzeczach przykrych, bolesnych czy wręcz tragicznych, nie było jakiegoś stałego rozpamiętywania nieszczęścia. Jakby chcieli pamiętać tylko rzeczy przyjemne, radosne.

Zanim opiszę wojenne losy naszych bliskich i okoliczności ich przyjazdu do Jarosławia, chciałabym w wielkim skrócie nakreślić historię naszej rodziny, aby w ten sposób zachować pamięć o bliskich mi osobach, ale także o tych członkach rodziny, których nie było mi dane poznać, którzy odeszli bezpotomnie i których imion nikt już nigdy nie wypowie.

Odkąd pamiętam słowo Lwów w naszym domu było wszechobecne i odmieniane przez wszystkie przypadki, np. ze Lwowa (jesteśmy, przyjechaliśmy), we Lwowie (ach, to było inne życie; tam zostawiliśmy wszystko), do Lwowa (wrócilibyśmy choćby zaraz), za Lwowem (tęsknimy), a także wspominanie: „a pamiętasz?” (tamten kościół, tę cukiernię, to wzgórze, tamto drzewo w ogrodzie, aleję w parku). Nazwy ulic we Lwowie znałam równie dobrze, jak nazwy ulic w Jarosławiu.

Nasza babka ze strony mamy, Paulina Ludwika Patyńska z d. Szpetman (ur. w 1897 r.) była lwowianką z urodzenia. Z zachowanych oryginalnych dokumentów wynika, że jej dziadkiem, czyli naszym prapradziadkiem był Sebastian Szpetmann (tu pisane przez dwa „n”), który miał dwóch synów: Jana i Józefa. Sebastian był właścicielem gruntów na Wulce, które odziedziczyli synowie. Pochodził bez wątpienia z rodziny kolonistów niemieckich, ale skąd przybył i czym się zajmował nie udało się ustalić. Ojciec naszej babci, a nasz pradziadek Jan Szpetman, całkowicie spolonizowany, był tzw. budowniczym. Doszedł do pewnej zamożności, wybudował dom na rzeczonej Wulce i ożenił się w 1883 r. z panną Franciszką Buczkowską z Brzeżan, której rodzice mieli duży majątek i młyny. Z tego małżeństwa urodziło się ośmioro dzieci. Liczna rodzina Szpetmanów mieszkała na Wulce, dzieci budowały tu swoje domy, tworząc z czasem całą kolonię. Brat pradziadka, Józef, sprzedał swoją część odziedziczonych gruntów prof. Stanisławowi Grabskiemu, który tu na Wólce Panieńskiej wybudował piękny dom oraz prawdopodobnie senatorowi Juliuszowi Makarewiczowi (powstał tu jego letni dom). Nazwę ulicy Wólka Panieńska zmieniono później na Krusznik. W domu rodzinnym naszej babki panowały dość tradycyjne poglądy: chłopcy mieli się uczyć, dziewczyny wychodzić za mąż. I tak dwaj bracia babki, Władysław i Marian, zostali architektami, trzeci Józef (Jan), zakochawszy się w samochodach, kupił Chevroleta i woził nim lwowskie osobistości jako taksówkarz. Dziewczyny zgodnie z oczekiwaniami wychodziły za mąż.

Nasz dziadek, Stanisław Patyński, był lwowianinem z wyboru. Urodzony w 1891 r. w Krakowie, w zubożałej po powstaniu styczniowym rodzinie (jego ojciec pracował jako zarządca w różnych majątkach, w pewnym okresie także u Czartoryskich w Pełkiniach), ukończył Krajową Szkołę Ogrodniczą w Tarnowie, odbył praktykę w Wiedniu, a w 1914 r., powołany do wojska, poszedł walczyć za cesarza Franciszka Józefa. Szczęśliwie przeżył walki na froncie włoskim (w Dolomitach), wynosząc z tamtego czasu niechęć do zimna i nawyk ubierania się ciepło. O tym, co musiał tam przejść, dowiedziałam się któregoś sezonu narciarskiego, zwiedzając małe Muzeum Wielkiej Wojny na północnym zboczu masywu Marmolada (2950 m n. p.m.) w Dolomitach. Ale to nie był jedyny epizod wojenny w życiu tego łagodnego, dobrego człowieka. Kiedyś, gdy podwinął rękaw koszuli, zobaczyłam długą bliznę na jego przedramieniu. Na pytanie: dziadziu, co się stało, skąd to masz? – odpowiedział krótko: bolszewik pchnął mnie bagnetem. Machnął ręką, nie chcąc nic więcej mówić. Kiedy nastał czas pokoju, Stanisław Patyński osiadł we Lwowie. Nie wiemy, kiedy i w jakich okolicznościach nasza babcia Inka poznała swojego przyszłego męża, w każdym razie 1 września 1923 r. w kościele św. Marii Magdaleny we Lwowie odbył się ich ślub. Z tego małżeństwa urodziło się jedno dziecko: nasza mama Władysława, po mężu Dawiskiba (ur. 1924)

Pod koniec lat 20. ubiegłego wieku dziadek Patyński został kierownikiem ogrodów miejskich przy Parku Stryjskim. Dbał bardzo o jego rozwój i urodę, sprowadzając, także z zagranicy, wiele atrakcyjnych, nieznanych do tej pory we Lwowie roślin, krzewów i drzew. Był zapewne dobrym fachowcem, ponieważ pozostał na tym stanowisku do końca swojego pobytu we Lwowie. Za swoją długoletnią pracę, „służbę” dla miasta, został w marcu 1939 r. odznaczony Brązowym Medalem.

Rodzice naszego ojca Józefa Dawiskiby, Jan (zm. w latach 30. we Lwowie) i Katarzyna, pochodzili z Trembowli. W pierwszych latach XX w. rodzina z dwójką czy trójką najstarszych dzieci przeniosła się do Lwowa, gdzie Jan Dawiskiba zaczął pracować w Urzędzie Celnym. Nasz ojciec (ur. w 1913 r. we Lwowie) miał ośmioro rodzeństwa, dwie siostry i sześciu braci. Siostry powychodziły za mąż za wojskowych i wyjechały ze Lwowa. Maria – za kpt. Józefa Zasadniego (późniejszy major w 2. Korpusie Polskim u Andersa, brał udział m.in. w bitwie pod Monte Cassino), Stefania – za rotmistrza Antoniego Próchniewicza (zamordowany w Katyniu). Najstarszy z braci, Karol, rocznik 1900, który walczył w obronie Lwowa w okresie 1918/1919 r., obrał karierę wojskową, niestety tragicznie przerwaną. (W sierpniu 1924 r. młody porucznik zginął podczas ćwiczeń na poligonie w Wesołej koło Warszawy. Pozostawił żonę i trzymiesięczną córeczkę. Jego córka, Zofia „Zorika” Zarzycka, ma dziś 93 lata, mieszka w Warszawie i wciąż jest w całkiem niezłej formie).

Do obrony swojego miasta rwał się też drugi brat naszego ojca, Stanisław (ur. w 1904). Nie mając zgody rodziców – miał niespełna 15 lat – kilkakrotnie próbował uciec z domu. Trzeciego dnia walk udało mu się wreszcie wyjść przez okno w łazience po zaliczeniu kąpieli w wannie z zapasem wody, co zdradziły mokre plamy na podłodze. Nasz ojciec opowiadał, że matka głównie martwiła się o to, że Staszek dostanie zapalenia płuc (był przecież listopad, a on poszedł się bić w mokrym płaszczu gimnazjalisty). Stanisław Dawiskiba zgłosił się jako ochotnik, podając nazwisko Stanisław Skibiński i wiek 17 lat. Brał udział w walkach pozycyjnych i wielu bitwach nie tylko na terenie Lwowa i jego okolic, ale też na Podolu. W wojsku pozostał do 22 czerwca 1919, zwolniony jak napisano w dokumencie „na podstawie małoletniości i w celu kontynuowania przerwanych studyów”. W moim posiadaniu są papiery świadczące o jego udziale w bitwach, waleczności i „odkręcaniu” fałszywych danych (ojciec przywiózł je po jego śmierci). Stanisław osiadł po wojnie w Cieplicach koło Jeleniej Góry, zmarł w 1949 lub 1950 r. Miał prawdopodobnie syna ze swoją partnerką Oleńką (znam tylko jej imię), para rozstała się przed narodzeniem dziecka.

Złowrogie fatum ciążyło na tej rodzinie; w połowie lat 30. zginął od kuli, odbitej rykoszetem od lampy, inny brat ojca, porucznik Władysław Dawiskiba. Można sobie wyobrazić okoliczności – młodzi oficerowie bawią się szampańsko w jakiejś knajpie, ktoś wpada na pomysł, żeby sobie postrzelać …

Wisi u mnie na ścianie jego patent oficerski, na którym jest napisane „…wykazawszy zalety właściwe powołaniu oficera oraz zdolności do spełnienia obowiązków nadanego mu stopnia oficerskiego i gotowości poświęcenia wszystkiego KU DOBRU i CHWALE OJCZYZNY otrzymuje” itd. Myślę sobie z gorzką ironią, że już za parę lat miałby mnóstwo szans poświęcić wszystko dla ojczyzny. Została też po nim wizytówka, na której eleganckim krojem jest napisane: Władysław Dawiskiba porucznik W.P. Lwów. Był stanu wolnego. Na zdjęciach wielkości znaczków pocztowych jest nierozpoznawalny.

W marcu 1938 r. kolejna tragedia dotknęła rodzinę Dawiskibów. W wypadku motocyklowym zginął w wieku 30 lat brat naszego ojca, Jan, urzędnik skarbowy, kawaler. Po nim mam jedynie kilka zdjęć, widać na nich, że był bardzo przystojny.

Piąty brat naszego ojca, Adam, po ukończeniu gimnazjum wstąpił do zakonu dominikanów, święcenia kapłańskie otrzymał w 1938 r., przyjmując imię zakonne Jozafat. Najmłodszy brat, Edward, aresztowany w 1942 r. we Lwowie przez Niemców został przewieziony do obozu koncentracyjnego Groß Rosen, gdzie wykonywał niewolniczą pracę w kamieniołomach i zmarł (dokładnej daty jego śmierci nie znam) po wypadku i utracie nogi.

Nasz ojciec, po kilku latach nauki w gimnazjum poszedł do jakiejś szkoły przemysłowo- technicznej (jej nazwy nie pamiętam, wiem tylko, że czasem wspominał o trudnym przedmiocie: goniometrii – nazwa dziś rzadko używana). Uczęszczał też do szkoły muzycznej, ucząc się grać na skrzypcach. W czasach mojego dzieciństwa sięgał w jesienne wieczory po skrzypce i, po podstrojeniu, wygrywał przedwojenne szlagiery. Grał też trochę na gitarze, ale w tym był gorszy. Nie znam dokładnie jego miejsc pracy przed wojną, pamiętam, że była mowa o jakimś przedstawicielstwie handlowym i agencji koncertowej. Jego wejście w dorosłe życie nastąpiło w latach kryzysu ekonomicznego, ale chyba sobie jakoś radził, bo nie pamiętam narzekań na ten temat.

Pamiętam natomiast gwałtowną reakcję mamy na wychwalanie pewnego razu przez kogoś, znajomego lub z rodziny, przedwojennych czasów. – Było tak cudownie? zapytała. –Tak wspaniale? A nie pamiętacie, ilu młodych po uniwersytecie przychodziło do tatusia szukać jakiejkolwiek pracy w ogrodzie? Mówiła o połowie lat 30. Ta rozpieszczona dziewczynka uważnie obserwowała życie obok siebie.

Nie mamy niestety większości dokumentów związanych z rodziną mojego ojca – metryk urodzenia, aktów zgonu, świadectw szkolnych. Przechowywała je babka Dawiskibowa, którą córki, dwa lata przed jej śmiercią w 1972 r. zabrały do Gliwic. Tam trafiły w ręce osoby, która nie miała żadnych sentymentów rodzinnych i zapewne je zniszczyła.

Ale chciałabym wrócić do kręgu najbliższej rodziny. Życie naszych dziadków i naszej mamy toczyło się w pobliżu Parku Stryjskiego i ogrodów miejskich na Persenkówce (w związku z obowiązkami dziadka mieli do dyspozycji dom przy ul. Sportowej 8 przy szkółce) i kolonii rodzinnej na Wulce, gdzie mieli nieduży własny dom z olbrzymim sadem. Adres Wólka Panieńska 31 pojawia się w roczniku Małopolskiego Towarzystwa Ogrodniczego z 1937 r., którego członkiem zwyczajnym był Stanisław Patyński. Zamierzali zbudować większy dom, w tym celu dokupiona została od rodzeństwa odpowiednia parcela (mam gdzieś akt notarialny, podoba mi tam bardzo fragment, w którym notariusz pisał „… w dniu itd. stawiła się pani Paulina Patyńska, ZNANA MI OSOBIŚCIE itd.”. Nie trzeba było dowodu osobistego, nie było nr PESEL, wystarczyło słowo notariusza), kupiono trochę materiałów budowlanych, a brat babci, Marian, wykonał projekt. Ale historia skorygowała te plany.

Okolica, w której żyli, była pełna zieleni, z dużymi ogrodami, z bardzo urozmaiconym terenem i wieloma atrakcjami. Park Stryjski, pobliskie Wzgórza Wuleckie, wówczas niezalesione, stawały się w zimie terenem wyczynów narciarskich nie tylko młodzieży, nieopodal znajdowały się pawilony Targów Wschodnich, tuż obok miał siedzibę Korpus Kadetów. Była też Panorama Racławicka, którą, jak mówiła mama, można było oglądać bez końca.

Dziadkowie nie byli ludźmi zamożnymi, ale powodziło im się całkiem nieźle. Nasza mama, jedynaczka, wiodła beztroskie dzieciństwo w otoczeniu wspaniałej przyrody, w towarzystwie dwojga kuzynów (Janki i Zbyszka Szpetmanów, trzecia kuzynka, Krysia, była sporo młodsza), dzieci brata babci Władysława, i ukochanych psów. Babcia bardzo o nią dbała; mama miała ładne sukienki i pantofelki (co po latach wspominały kuzynki); uczyła się gry na fortepianie (krótko przed wojną dostała nowy fortepian), zimą szalała z kuzynami na nartach na pobliskich pagórkach. Gdzieś w tle była szkoła, najpierw powszechna, potem gimnazjum ss. urszulanek, ale we wspomnieniach najważniejsze było życie we Lwowie. Lwów, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, miał bogatą ofertę kulturalną i sportową, z czego młodzi ludzie korzystali, ale, jak wspominała mama, sam spacer po Wałach Hetmańskich i pójście do jakiejś cukierni to już była atrakcja.

To normalne, spokojne życie skończyło się 1 września 1939 r. Od pierwszego dnia Lwów był silnie bombardowany, co spowodowało wiele zniszczeń, w tym uszkodzenie Dworca Głównego (nasz ojciec z owdowiałą matką i młodszym bratem mieszkał niedaleko, przy Kaweckiego 2). Walki z Niemcami w obronie miasta trwały do 21 września, kiedy to Niemcy ostatecznie się wycofali, przekazując swoje pozycje oddziałom Armii Czerwonej.

Zaczęła się okupacja sowiecka. Nasi bliscy opowiadali, jak nagle zmieniło się miasto, jak zbrzydło, posmutniało, poszarzało. Rozpoczęły się aresztowania, a potem wywózki. Zainteresowanym życiem Lwowa w tym okresie polecam Wspomnienia wojenne Karoliny Lanckorońskiej, która bardzo przejmująco opisuje ten nowy rozdział w życiu miasta.

Nasz ojciec, zmobilizowany 31 sierpnia, nie nawojował się wiele, wrócił dość szybko do Lwowa, do matki i młodszego brata Edzia. Nie wiem, gdzie w tamtym momencie przebywał stryj Adam, dominikanin. Stryj Stanisław mieszkał wówczas w Żółkwi, a potem chyba przedostał się do Warszawy. Z opowieści o tamtym czasie pamiętam następujący epizod: wkrótce po wkroczeniu do miasta władze sowieckie nakazały pod rygorem zgłaszać się młodym mężczyznom w określonych punktach zbornych. W przypadku naszego ojca była to jakaś szkoła. Ojciec udał się tam z przyjacielem (na szczęście, bo przyjaciel był bardziej przewidujący); w środku okazało się, że jeden z czerwonoarmistów każe oddawać wszystkie dokumenty, a inni zbierają tych młodych mężczyzn na szkolnym dziedzińcu. Przyjaciel ojca przytomnie zauważył, że nie wiadomo, co będzie, więc lepiej nie pozbywać się wszystkich dokumentów. Ojciec rzucił na stos kartę członkowską klubu sportowego czy coś w tym rodzaju. Po pewnym czasie sformowano kolumny i wyprowadzono ich. Wkrótce zorientowali się, że prowadzą ich w kierunku zachodnim, co ich zresztą trochę zdziwiło. Ponieważ eskorta była dość niemrawa i niezbyt liczna, a droga wiodła przez las, po kilkunastu godzinach marszu ojciec i jego przyjaciel postanowili uciec. Do Lwowa wracali trzy dni, kryjąc się w dzień i wędrując nocą. Na szczęście w kieszeni mieli dokumenty. Ojciec nigdy nie dowiedział się, co się stało z tamtymi ludźmi.

Dziadek, Stanisław Patyński, mimo nowych władz miejskich, pozostał na swym stanowisku i nadal rządził zielenią miejską. Pozwoliło mu to na zatrudnienie wielu zagrożonych inteligentów, których białe ręce były dla przedstawicieli nowej władzy dowodem na bycie znienawidzonym polskim panem. Rozległy teren ogrodów miejskich, liczne szklarnie, cieplarnie i inne zabudowania pozwalały na ukrycie tych nowych pracowników przed niepowołanym okiem. Podobno dziadek prosił tylko, żeby po przyjściu do pracy porządnie ubrudzili sobie ręce.

Pierwsze miesiące roku 1940 upłynęły całej rodzinie na nocnym czuwaniu ze spakowanymi tobołkami z najważniejszymi rzeczami i czekaniu ze ściśniętym sercem, gdzie zatrzyma się samochód NKWD. Czasem, jak dowiedziałam się z relacji najmłodszej siostry babki, Bronisławy, widzieli ze swojego wzgórza poruszające się światełka. To enkawudziści z latarkami w ręku otaczali dany dom, z którego wyprowadzano następnie ludzi przeznaczonych do wywózki. Potem sytuacja nieco się uspokoiła, ale niepewność i lęk towarzyszyły im każdego dnia.

W tym czasie do pracy w ogrodach miejskich zgłosił się też nasz przyszły ojciec. Był przystojnym 27-letnim człowiekiem i zrobił zapewne wrażenie na młodziutkiej dziewczynie, naszej przyszłej mamie.

W kwietniu 1941 r. został aresztowany mąż Emilii, jednej z sióstr naszej babci, Piotr Biernat. Był zawiadowcą stacji Persenkówka i działał w konspiracji. Został zamordowany w więzieniu przy Łąckiego w czerwcu 1941. Po tym, jak na Lwów spadły pierwsze niemieckie bomby, Sowieci na odchodnym rozpoczęli bestialsko mordować więźniów. Na Łąckiego strażnicy rozstrzelali ponad tysiąc osób, przeżyło kilka, które padły na ziemię, udając zabitych. Apokaliptyczne sceny rozgrywały się też w innych więzieniach. Były to dla Lwowa dni grozy i żałoby.

Wejście Niemców do Lwowa poprzedziły liczne bombardowania; rodzice opowiadali, że w okolicy Parku Stryjskiego i ogrodów miejskich przed desantem spadochronowym zrzucono ponad 20 bomb. Oni sami przetrwali to piekło w schronie, który dziadek wybudował w skarpie ogrodu po doświadczeniach 1939 roku.

Rozpoczęły się kolejne lata terroru, teraz brunatnego, i masowej śmierci. Już na początku lipca 1941 r. Lwowem wstrząsnął mord na profesorach i innych pracownikach naukowych  lwowskich uczelni dokonany na Wzgórzach Wuleckich, niedaleko domów naszej rodziny. Rozpoczęły się represje, a potem eksterminacja ludności żydowskiej, polowania na ludzi, wywózki do obozu w Bełżcu. Bardzo uaktywnili się też nacjonaliści ukraińscy.

Mimo zmiany okupanta dziadek Patyński nadal zarządzał ogrodami miejskimi, mając odpowiedniego nadzorcę w komendanturze miasta. I nadal przewijali się przez te ogrody ludzie, których należało chronić np. przed wywiezieniem na roboty. Nie wiemy, komu to zawdzięczać, jakim mocom, nigdy, zarówno pod okupacją sowiecką, jak i niemiecką nie było żadnego donosu, żadnej denuncjacji.

Wyobrażam sobie, że życie w czasach wojennych, okupacyjnych, kiedy nie było żadnej pewności jutra, ma trochę inny rytm. Żyje się szybciej i intensywniej. Nasza mama zakochała się, zapewne ze wzajemnością – rodzice nie byli w stanie wyperswadować jedynaczce niczego i 26 września 1942 r. 18,5-letnia Dziunia Patyńska i Józef Dawiskiba (starszy prawie o 11 lat) wzięli ślub u dominikanów w kościele Bożego Ciała. Podobno kościół był przepięknie udekorowany białymi kwiatami (w końcu ojciec panny młodej był ogrodnikiem).

Kolejne lata okupacji przeżyli bez głodu dzięki posiadaniu własnego ogrodu, gdzie uprawiano, co tylko było jadalne, oraz sadu, jak i faktowi, że nieopodal ogrodów miejskich była stacja kolejowa Persenkówka. Ze wsi spod Lwowa przyjeżdżały kobiety z żywnością na handel, pociągi często stawały przed stacją, wówczas one wysiadały i przechodziły na teren ogrodów, znikając w szklarniach, cieplarniach, itp. Na stacjach były przecież patrole, które wyłapywały handlujących. W podzięce za to schronienie odsprzedawały na miejscu część towaru.

Czasem, przy okazji świąt wielkanocnych, nasz ojciec wspominał, jak to w 1944 „Ruski” nalotem odpędził ich od stołu wielkanocnego. Podobno było ciepło, świętowali na dworze, a tu nagle musieli się chować do piwnicy. Jako dziecko przyjmowałam to bez pytań. Dużo, dużo później, kiedy wróciłam do tego tematu i wiedziałam, że Sowieci weszli do Lwowa w lipcu 1944 zaczęły mnie dręczyć pytania: Jakie naloty, jaka Wielkanoc? Ale przecież ojciec, kiedy to mówił, nie był sklerotycznym starcem, któremu daty się mieszają. Reszta rodziny też zresztą o tych nalotach mówiła. Nie miałam już jednak kogo zapytać. Odpowiedź na to pytanie znalazłam jakiś czas temu w Internecie: faktycznie w kwietniu i maju 1944 miały miejsce nękające naloty sowieckie, które uszkodziły Panoramę Racławicką, gmachy Ossolineum i Biblioteki Uniwersyteckiej. I jak się niedawno dowiedziałam (potwierdzone dokumentem administracji niemieckiej), bomba spadła też w sadzie jednej z sióstr babci, uszkadzając przy okazji dom.

Rodzice i dziadkowie nigdy nie precyzowali, dlaczego podjęli decyzję o opuszczeniu Lwowa już w 1944 r. Przecież wojna jeszcze trwała, Niemcy wypierani byli na Wschodzie, ale centralnie trzymali się całkiem dobrze, nie było jeszcze aliantów w Normandii. Teraz myślę, że decyzję podjęli właśnie po tych nalotach i nieubłaganym zbliżaniu się do Lwowa Armii Czerwonej. Zapewne docierały do nich wiadomości, co się dzieje na ponownie zajmowanych przez Sowietów terenach. Po ponad półtorarocznej pierwszej okupacji sowieckiej nie mieli też żadnych złudzeń, co do charakteru tej władzy i chyba przeczuwali, a może wiedzieli, że Sowieci już nie opuszczą tych terenów. Za żadną cenę, nawet utraty wszystkiego, nie chcieli przeżywać tego po raz drugi. Przygotowywali się do wyjazdu już w kwietniu – poznać to po datach na urzędowych odpisach metryk urodzenia, ślubu, itp., które zgromadzili. Na jednym z dokumentów wystawionych przez niemieckie władze Lwowa widnieje data 5 maja, a na kennkarcie ojca, która się zachowała, można zobaczyć, że 18 maja 1944 r. został zameldowany w Jarosławiu przy ul. Głowackiego 18.

Dlaczego Jarosław? Tu w klasztorze dominikanów był brat ojca Adam, tylko on mógł im dać jakieś oparcie. Poza tym nie mieli właściwie dokąd w czasie wojny pojechać. Jedna siostra ojca była internowana z rodzinami wojskowych na Węgrzech, druga mieszkała w Warszawie. Cała rodzina babci była we Lwowie. Część rodziny dziadka była w Jarosławiu, ale to nie odegrało chyba wielkiej roli przy podejmowaniu decyzji. No i pewnie mimo wszystko gdzieś tam tliła się nadzieja, że to może tylko na trochę, że może wrócą…

Zdecydowali więc, żeby wyjechać do Jarosławia. To nie była ewakuacja z całym dorobkiem życia, a choćby z jego częścią. Mogli zabrać ze sobą tylko walizki. Zapakowali ubrania, pościel, trochę książek (głównie dotyczących Lwowa), parę obrazów, trochę pamiątek. Babcia Inka przewiozła w jednej z toreb psa Bepcia, któremu zaaplikowano silny środek nasenny. Zwierząt nie wolno było zabierać do pociągu, więc sporo ryzykowała, ale Bepcio był nieduży. Ukochana bokserka mamy, Żaba, została we Lwowie u przyjaciela rodziny. Druga babka, Katarzyna, przewiozła ręcznie malowany serwis ćmielowski (niedobitki, jak zwykle wazy i półmiski, przechowuję do dzisiaj) oraz samowar. Za nimi został dom, parcela, zostały meble, inne sprzęty gospodarstwa domowego, został fortepian naszej mamy, całe tamto życie zostało we Lwowie.

Nie umiemy odtworzyć, jak wyglądały ich pierwsze chwile w Jarosławiu. Na pewno stryj dominikanin wykorzystał swoje znajomości i znalazł pomoc u oo. reformatów, bo wśród papierów jest niemiecki dokument, że Władysława Dawiskiba została zarejestrowana w urzędzie pracy jako robotnica w przyklasztornym ogrodzie. Ważny jest tu stempel, że nie należy jej „verpflichten”czyli angażować do innych robót. Bez wątpienia miało to chronić młodą kobietę przed ewentualną wywózką na roboty. Wydaje mi się, że także nasz ojciec znalazł zatrudnienie u reformatów. Co robił dziadek w tym czasie, nie wiem. Z czego żyli? Jak mieszkali? Kątem u kogoś, czy coś wynajmowali? Pewnie mieli jakieś zasoby, które pozwoliły im przetrwać kolejne miesiące. Czy ówczesna Głowackiego 18, gdzie byli zameldowani, to ten sam dom, który dzisiaj ma ten numer? Dużo pytań, na które nie ma już odpowiedzi. Później, od stycznia 1945 r., zarówno dziadek Patyński, jak i nasz ojciec pracowali w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym.

Kiedy zakończył się exodus przesiedlanych i wypędzanych i PUR rozwiązano, dziadek został zatrudniony w Powiatowej Radzie Narodowej jako człowiek od wszystkiego, co się wiązało z rolnictwem. Nie były to łatwe zadania, pamiętam, że w swoim czasie najpierw musiał w okolicznych wsiach pomagać zakładać spółdzielnie rolnicze, a potem je (z radością) rozwiązywał. Przemierzał dziesiątki kilometrów na zdezelowanym rowerze, żeby sprostać nonsensownym wymaganiom planowej gospodarki i szacować np. przyszłe zbiory. Jakoś się dogadywał z chłopami, bo nigdy nie doznał od nich żadnej przykrości. Później w referacie rolnictwa pojawili się pierwsi absolwenci uczelni rolniczych, a dziadek w 1956 lub 1957 r. przeszedł na emeryturę. Jakiś czas później dostał od władz miasta (był taki Urząd jak Miejska Rada Narodowa) propozycję zajęcia się doradztwem ogrodniczym; chodziło o utrzymanie parku i wygląd jarosławskich skwerów, klombów itp. Odtąd przez kilkanaście lat nasz dziadek zajmował się upiększaniem Jarosławia, projektował nasadzenia krzewów, ukwiecenie parku, klombów miejskich, instruował i nadzorował pracę ludzi zatrudnionych przy zieleni miejskiej, cieszył się tam dużym szacunkiem. Stanisław Patyński zmarł w styczniu 1973 r.

Nasz ojciec po odejściu z PURu w czerwcu 1948 r. pracował przez pewien czas w Komunalnej Kasie Oszczędności, w 1951 r. przeszedł do Banku Rolnego, oddział w Lubaczowie, a potem, już do wcześniejszej emerytury w 1975 r. (którą umożliwiła reforma administracyjna) pracował w Rejonie Eksploatacji Dróg Publicznych.

Mama przez pewien czas zajmowała się dzieckiem, czyli mną, Teresą (ur. 1945), ale pewnie trochę się nudziła, a trochę ze względów finansowych zaczęła rozglądać się za pracą. W domu była przecież babcia. Pamiętam letni słoneczny dzień, kiedy mama wróciła do domu i powiedziała, że dostała pracę w Narodowym Banku Polskim.Przepracowała tam równe 30 lat do lipca 1979 r. Pamiętam też noc (chyba z soboty na niedzielę), kiedy do domu przyszedł jeden ze strażników bankowych (musiał się porządnie dobijać, zanim mu otworzono) i przekazał wezwanie do natychmiastowego stawienia się w banku. Mama wróciła do domu późnym popołudniem w niedzielę i dowiedzieliśmy się, że jest wymiana pieniędzy.

Wybiegłam jednak trochę w czasie. Wracamy do 1945 r. – przez jakiś czas rodzice (nie wiem, czy z dziadkami Patyńskimi, bo babka Dawiskibowa dostała w którymś momencie jeden pokój bez wygód, z toaletą w korytarzu, w niedużej kamienicy przy ul.  Kilińskiego) mieszkali przy ul. Konfederackiej – ten dom, pierwszy po prawej stronie przy wyjściu z parku, stoi do dzisiaj. Tam się urodziłam 1 września 1945 r. Następny adres to Żeromskiego 6 (po zmianie numeracji 10), dość duży dom bez wygód (wygody były zakładane po latach, kiedy na ulicy pojawiła się instalacja wodociągowa, kanalizacyjna i gazowa), w dużym ogrodzie, w bezpośrednim prawie sąsiedztwie parku. Dom należał do ukraińskiego księdza Haśki, który musiał opuścić Jarosław w ramach wymiany ludności (miał też inne poważne powody, żeby nie zostawać w Polsce).Pamiętam, że nie tylko okoliczni mieszkańcy wyrażali ubolewanie, że rodzina Haśko musiała wyjechać, ale jakoś nie słyszałam słów współczucia wobec nas, którzy też stracili wszystko. Dom ten nie stał się naszą własnością, mimo możliwości ubiegania się w którymś momencie o rekompensatę za utracone mienie; należał do końca do miasta. Dziadek nie chciał, jak mówił „brać cudzego”. W latach 80. na tym terenie wybudowano osiedle.

Prawdziwą bohaterką tamtych trudnych czasów była nasza babcia Paulina Patyńska. Dotarło to do mnie po latach. Po wyjeździe ze Lwowa warunki życia rodziny znacząco się zmieniły. Nie cierpieli głodu, ale praktycznie niczego nie mieli (kompletowanie jakichś przyzwoitszych mebli trwało do połowy lat 50.). Babcia odwiesiła swoje jedwabne sukienki i futro w głąb szafy (jakże lubiłam tam zaglądać), odłożyła buty na wyższym obcasie. Zakasała rękawy i wzięła się do roboty.Nie wstydziła się tego. Zrobiłaby wszystko dla córki. Ciężko pracowała, uprawiając ogród, który dostarczał warzyw i owoców. Przez kilka lat hodowała kozę, aby było zdrowe i świeże mleko dla dziecka, czyli mnie, chyba przez dwa sezony w komórce była tuczona świnka, przerabiana potem na niedostępne na rynku specjały (przeżycia związane z egzekucją świnki, do której się przyzwyczajano, położyły kres tej hodowli). Gotowała dla wszystkich obiady, a potem, kiedy na świat przyszła moja siostra Anna (ur. w 1951 r.), miała też na głowie niemowlę. Kiedy trochę podrosłam, nauczyła mnie czytać, pisać i rachować na długo przed moim pójściem do szkoły. I nie słyszałam, żeby narzekała na swój los. Nasza dzielna babcia odeszła w 1988 r.

Z licznej rodziny Szpetmanów we Lwowie zdecydowały się zostać dwie siostry babci Patyńskiej, owdowiała Emilia Biernat i Katarzyna (Kazia) Czabanowska, obie bezdzietne. Nie wiemy, co nimi kierowało, być może nie chciały zostawiać swojego majątku. Brat Marian z żoną Wandą zamieszkał w Gliwicach, brat Józef znalazł się z rodziną w Zabrzu. Wdowa po bracie Władysławie, który zmarł w 1943 r. osiedliła się z dorosłymi już Janką i Zbyszkiem oraz młodszą Krysią w Krakowie. Jednym z ostatnich transportów wyjechała najmłodsza siostra Bronisława, po mężu Potoczna, z mężem, trzyletnią córeczką Danusią i urodzonym w styczniu 1946 r. synem Rysiem oraz matką Franciszką. Jak niedawno napisała mi mieszkająca obecnie we Wrocławiu Danka Potoczna-Petru, od której uzyskałam wiele interesujących szczegółów dotyczących dalszej rodziny, ich podróż – z przygodami – trwała ponad miesiąc, a tam, dokąd dotarli (Jelenia Góra), czuli się odizolowani od świata i swoich korzeni, otoczeni przez bardzo przypadkowych ludzi.

Nasi rodzice i dziadkowie po przyjeździe do Jarosławia poznali wiele osób pochodzących z Kresów lub w jakiś sposób związanych z utraconymi terenami, nawiązały się przyjaźnie, które przetrwały wiele lat. Wśród bliskich znajomych rodziców byli pp. Kubasiewiczowie, którzy przybyli do Jarosławia z Sambora już przed wojną, pp. Kozłowscy, których los rzucił w czasie wojny z Nadwórnej do Jarosławia, pp. de Cordé (ich córka Elżbieta mieszka chyba w Jarosławiu). W naszym domu bywał major Adam Domaradzki i fotograf Emil Domański. Mama pracowała w banku z p. Stefą Hulakówną. Wszystkich ich łączył jakiś sekretny kod.

Stryj Adam (ojciec Jozafat Maria Dawiskiba), przez wiele lat przebywał w klasztorze oo. dominikanów w Jarosławiu – miał specjalne pozwolenie prowincjała ze względu na matkę staruszkę, po jej śmierci w 1972 r. został przeniesiony do Gidel, gdzie zmarł w 1987 r.

Nasi najbliżsi przez całe pozostałe życie tęsknili za swoim miastem. Lwów był wielokulturowym, tętniącym życiem miastem; brakowało im tego bardzo. Z biegiem lat jednak intensywność tej tęsknoty się zmniejszała, nie godząc się ze stratą, oswajali się z nią. W 1966/1967 r do Lwowa pojechała babcia Patyńska odwiedzić swoją siostrę Kazię, zaś w 1969 z Orbisem wybrał się tam nasz ojciec. Nasza mama nigdy nie chciała tam pojechać. Myślę, że widok tych samych ulic i tych samych domów, ale z innymi ludźmi i innym językiem byłby dla niej nie do zniesienia.

Nasz ojciec zmarł w 1996, a mama w 2005 r. Moja siostra Anna, po mężu Szpunar, i ja, jesteśmy poniekąd ostatnimi strażniczkami rodzinnej pamięci o Lwowie. Dla naszych synów te sprawy nie mają już znaczenia.

Przez długie lata nie mogłyśmy się zdecydować, żeby pojechać do Lwowa. Wreszcie w 2006 r. odwiedziłyśmy miasto naszych przodków. Kiedy znalazłyśmy się w centrum i przebiegłyśmy kilkoma ulicami, a potem wybrałyśmy się w okolice rodzinnej Wulki (jakże niestety zmienionej), spojrzałyśmy na siebie i powiedziałyśmy: teraz już rozumiemy, po czym płakali i do czego tęsknili przez całe życie.

 

Warszawa, wrzesień – październik 2017 r.