Tarnopol – utracona Arkadia. Marta Sęk – Spirydowicz, Barbara Wójcik
Całe nasze młode lata były przepełnione Tarnopolem – miastem dzieciństwa naszej Mamy, Ryszardy Zdzisławy Nowerskiej (ur. 1929 – zm. 1991), prywatnie używającej drugiego imienia. Zastanawiam się czy w ogóle był jakiś dzień, w którym Mama nie wspomniała choćby kilkoma słowami swojego miasta…? Trudno się więc dziwić, że powojenne granice straciły dla nas prywatnie swoje znaczenie i żyłyśmy raczej na mapie wytyczonej przez geografię wspomnień Mamy.
Generalnie w opowieściach i w życiu Mamy były dwa fenomeny stanowiące równoważnik czegoś najlepszego, najpiękniejszego, po prostu doskonałego wyrażone jej określeniami: „jak przed wojną” lub „jak w Tarnopolu”. Dwa „superlativa” równoważniki – czegoś co najlepsze i nie do prześcignięcia, a przy tym bezpowrotnie utracone!
Ojciec Mamy Włodzimierz Nowerski (ur. 1901 – zm. 1950) pracował w Polskich Kolejach Państwowych – przed II Wojną Światową była to bardzo ważna strategiczna instytucja państwowa, a środowisko kolejarskie było w swojej przeważającej części niezwykle patriotyczne. Nie można pominąć faktu, że pracownicy PKP byli też jedną z najlepiej wynagradzanych grup „budżetowych”, cieszących się odpowiednią opieką państwa i powszechnym szacunkiem. Zaangażowanie Dziadzia i jego rodziny w Legionach, jego radość i zapał płynące z faktu odrodzenia Polski przesądzały o atmosferze domu Mamy. Dlatego też wspomnienia z jej tarnopolskiego dzieciństwa – dostatniego, upływającego w atmosferze codziennej pracy i wysiłku ale też „wiary, miłości i nadziei” charakterystycznych dla ówczesnego procesu budowy normalnego życia w ramach odrodzonego państwa – były tak pełne radości i poczucia szczęścia.
Było to szczęście dziecka kochanego, z pewnością rozpieszczanego, któremu spełniano wiele dziecięcych zachcianek, jak choćby między innymi prezent w postaci nieznośnej małpki niszczącej w parę minut pokój z misternie upiętymi firanami włącznie. Stan tej dziecięcej szczęśliwości potwierdzały liczne opowieści Mamy o różnych jej wybrykach, figlach, czasem wręcz niestosownym zachowaniu, jak wówczas gdy na potknięcie i upadek swojej mamy przy „przekraczaniu” tarnopolskiego mostu, mała Zdzisia zareagowała wybuchem śmiechu widząc wielki kapelusz z piórami lecący z głowy nieszczęśliwie i boleśnie upadającej rodzicielki. Nie zabrakło jednak też opowieści, w których nasza Mama jako dziecko błyszczała dobrym przykładem, jak w przypadku wspomnień poświęconych szkole (Żeńska Siedmioklasowa Publiczna Szkoła Powszechna im. Adama Mickiewicza). Opowiadała wówczas o swoich pierwszych sukcesach i bardzo dobrych wynikach w nauce, o zajmowaniu przez nią w nagrodę pierwszej ławki do spółki z innymi „prymuskami” w klasie. Wspominała przy tej okazji o typowej dla Kresów mieszaninie etnicznej Polaków, Żydów, Rusinów towarzyszącej jej tak w życiu szkolnym, jak i tym codziennym, na ulicy, w świątyniach, w sklepie oraz o urokach tego wspólnego bycia obok siebie aż do momentu wybuchu kataklizmu w 1939 r., kiedy cały ten świat zgodnej różnorodności legł w gruzach!
Mocą naszej wyobraźni i za sprawą opowieści naszej Mamy spacerowałyśmy wielokrotnie ulicami Tarnopola w różnych porach roku a szczególnie w czasie, kiedy tamtejsze Corso zapełniało się studentami powracającymi do swoich tarnopolskich domów z ośrodków akademickich – latem na wakacje, a zimą na ferie świąteczne. Pośród nich był również nasz wuj Włodek – najstarszy syn Babci Heleny Nowerskiej (ur. 1894 – zm. 1956) a Mamy przyrodni brat – który przyciągał wzrok Tarnopolanek swoim pięknym i trochę „pysznym” ułańskim mundurem oraz szablą (czyszczoną pieczołowicie przed wyjściem z domu).
Lubiłyśmy opowieści o spacerach małej Jedynaczki” z jej ojcem po niedzielnej sumie w dominikańskim kościele (wg. Dziadzia należało chodzić koniecznie tam z uwagi na wysoki poziom kazań), osłodzonych wyprawami do wspaniałej lodziami-cukierni, której niestety ni nazwy ni adresu już nie pamiętamy. Po latach trafiłam w Warszawie u 00. Dominikanów na ul. Freta, na niezwykle dynamiczną i zaskakującą swoją „niegrzeczną” oryginalnością rzeźbę Matki Bożej łamigcej gromy gniewu Bożego uratowanej i przewiezionej z tarnopolskiego kościoła. Został on spalony przez bolszewików już 19 września 1939 r. ale jeszcze w czasie okupacji w latach 1942-1945 odrestaurowano go wysiłkiem Tarnopolan. Dzisiaj mieści się w nim katedra grecko-katolicka. Oczywiście brakuje przed nią też konnego pomnika Piłsudskiego (najwyższego monumentu Marszałka jaki stał przed wojną w Polsce), który runął na bruk okręcony stalową liną zaczepioną do sowieckiego czołgu w pierwszym dniu wejścia wschodnich okupantów do miasta.
Wyjątkowo na naszą dziecięcą wyobraźnię działały bardzo barwne opowieści o pięknych mieszkaniach na ul. Puncherta i Mickiewicza, które rodzice Mamy wynajmowali w śródmieściu Tarnopola, podczas, gdy na dużej parceli, przy ul. Mostowej, przygotowywano obok już istniejącego skromniejszego budynku budowę wielopokoleniowego domu z mieszkaniami dla Zdzisi -„Limonidki” (czyli naszej Mamy tak nazywanej pieszczotliwie przez swojego Ojca chyba z powodu uwielbienia przez nią w dzieciństwie napoju o podobnej nazwie), dla Zosi (naszej Cioci) i może nawet Janki (najstarszej przyrodniej siostry Mamy) – takie były marzenia i plany kochanego Dziadzia Włodzia, który chciał zebrać całą rodzinę pod jednym dachem.
Nie sposób zapomnieć też wspomnień Mamy o wizytach we Lwowie, gdzie Babcia Helena również wcześniej mieszkała i który stanowił dla niej jedyne właściwe miasto na Kresach, jeśli chodzi o wybór eleganckich i najlepszej jakości wyrobów, dostępność rozmaitych sklepów oraz wysokiej klasy mistrzów rzemiosła w zakresie obuwia, kapeluszy, kostiumów, garniturów i wszelkiej odzieży. Wiele z tych artykułów później, w czasie autentycznie głodowych na tamtych terenach lat okupacji sowieckiej i niemieckiej, było wymienianych w okolicznych wsiach na kilka jajek, trochę mleka czy parę kartofli.
Były też opowieści o wypadach za miasto, o łanach wysokich dorodnych złotych zbóż niewidzianych już nigdzie i nigdy więcej, o drodze na Zaleszczyki, uzdrowisku w Truskawcu, o Trembowli, Zbarażu i wielu innych podolskich miejscowościach, których nazwy zostały nam wryte w pamięć przez wielokrotne ich powtarzanie we wspomnieniach Mamy. Była też nieśmiało zdradzona tajemnica Mamy o jej dziecięcej „ochocie na krzyk stepowy” – wyrażonej słowami: …„marzyłam aby tak wyjść za miasto i krzyczeć w nieskończoność”. Była to „ochota” chyba nigdy niezrealizowana – potrzeba wykrzyczenia radości życia, ale może krył się za tym też podświadomy lęk przed tym co niewiadome, a co brutalnie i boleśnie realnie wkroczyło w egzystencję mojej kresowej rodziny we wrześniu 1939 roku i co odmieniło wszelkie jej plany na życie osobiste, jak też społeczne w wymiarze dopiero co odzyskanego, a już utraconego Państwa. A jednak również potem, po 17 września, to życie pomimo ogromnych strat toczyło się dalej, tym bardziej, że na ten czas przypadł najpiękniejszy okres dorastania i wczesnej młodości naszej Mamy,
Najpierw była okupacja sowiecka, z głodem, zimnem, dostarczonymi przez Sowietów przemarzniętymi „kawonami” (arbuzami) toczącymi się po skutych lodem ulicach głodującego Tarnopola i co najgorsze, ze stałym lękiem przed wywózką na Wschód pod każdym możliwym pretekstem. Następnie okupacja niemiecka, a potem znowu Sowieci. Nie sposób w tej małej notatce informacyjnej opowiedzieć coraz to bogatszych z wiekiem Mamy wspomnień mówiących o życiu w Tarnopolu z Niemcami, z Moskalami (najczęstsze określenie w codziennych wspomnieniach), o epizodach tragicznych, dramatycznych, o usilnych próbach uniknięcia przymusu głosowania pod sowiecką okupacją, o przerażających a jednak cudem bez tragedii zakończonych doświadczeniach z Gestapo, o upokarzających warunkach życia okupacyjnego, przedłużających się morderczych walkach na linii frontu, o dobrych i złych ludziach po każdej ze stron tej dziejowej zawieruchy.
Co nas szczególnie zadziwiało w tych wojennych relacjach – to próba prowadzenia mimo wszystko normalnego życia przez Mamę i towarzyszących jej młodych ludzi, przyjaciół. Dorastania młodej dziewczynki nie uprzyjemniały drewniaki zastępujące normalne obuwie, mycie głowy w wyciągniętej z ruin miednicy wypełnionej zimną wodą przerywane nagłymi nalotami i obstrzałem, czy wiele dni spędzonych w przeludnionej i pełnej insektów piwnicy. Śmierć, choroby, brak leków, walka o przetrwanie, niemal codzienne dramaty nie wykluczały jednak romantycznych spotkań, sympatii, tańców czy wypadów za miasto, na wieś, by zaczerpnąć powietrza i odrobiny „normalności”. Edek Gajewski, Kazik Korczyński, Dziunek Rajterowski, ich siostry, dalsze i bliższe rodziny pojawiali się raz po raz we wspomnieniach Mamy z lat okupacji stając się niejako naszymi – Mamy córek – dobrymi choć nigdy osobiście niepoznanymi znajomymi. Zarys ich sylwetek i twarzy możemy odnaleźć na pożółkłych, niewyraźnych małych zdjęciach wyjętych cudem gdzieś z gruzów rodzinnego domu w Tarnopolu.
Wkrótce również wspomniana powyżej „spokojna wieś” pod Tarnopolem okazała się kolebką jeszcze większego zagrożenia i bestialstwa niż samo miasto z gestapowcami czy enkawudzistami. Ten bliski przyczajony od wielu lat za sąsiedzkim ogrodzeniem wróg okazał się najbrutalniejszy i najbardziej zawzięty w oczyszczaniu podolskiej wsi z „polskiego żywiołu”. Podobnie zdarzało się jednak i w miastach, jak widać na podanym dalej przykładzie naszej rodziny.
Ostatni front przeszedł i pozostawił w oczach oraz pamięci nastoletniej Zdzisławy obraz bez nadziei, zupełnie podobny do tego, jak dobrze znany obraz popowstaniowy Starego Miasta w Warszawie. Ojciec Mamy nie dopuszczał jednak do siebie absolutnie myśli o opuszczeniu Tarnopola. Dalszy pobyt okazał się wszak niemożliwy. Rusińscy sąsiedzi z ulicy Mostowej, z którymi mieszkający tam Polacy pozostawali w dobrym sąsiedztwie przed wojną okazali swoje różne oblicza: jedni pomagali i ratowali, drudzy, pochodzący z tych samych rodzin, sygnalizowali znakiem krzyża na drzwiach i okiennicach pozostałych zabudowań rodziny Nowerskich wyroki śmierci. Ojciec Mamy musiał podjąć tę najtrudniejszą dla niego decyzję o opuszczeniu swojej tarnopolskiej parceli z pozostałościami domu, na której później w latach 70-tych ubiegłego wieku, w czasie krótkiej wizyty w tym zmienionym nie do poznania sowieckim już mieście, ujrzeliśmy 6 dużych ponurych bloków.
Decyzję o wyjeździe z Tarnopola Nowerscy podjęli po dramatycznej nocy spędzonej u sąsiadki, pani Musułowej, która wraz z córką udzieliła im schronienia pozwalając na pozostanie w ukryciu w jednym z pokojów swego domu, podczas gdy tuż obok miało miejsce spotkanie jej męża Musuła z jego synami i innymi rezunami z UPA, którymi dowodził i układał z nimi plany grabieży mienia swoich polskich sąsiadów – stąd malowane na drzwiach krzyże. Tak zapamiętała te dni i te wydarzenia nasza Mama. Ta sama rodzina, a dwie różne kategorie ludzi! Dobrzy bliźni i zbrodniarze pod jednym dachem. Dziadziowi Włodziowi nie pozostało nic innego jak przystać na wypędzenie zwane kłamliwie „repatriacją”. Wyjechali w początkowych dniach lutego 1945 roku. Naprędce zbity kufer z jakimiś przypadkowymi rzeczami wygrzebanymi z ruin zbombardowanego jeszcze za okupacji niemieckiej domu, koniecznie „koza” czyli prymitywny piecyk do ogrzewania w drodze wagonem towarowym, miednica – tak wyruszyli do nowej innej już Polski. Dotarli do Bytomia i tam ojcu Mamy wskazano adres domu do zamieszkania – poszedł i wrócił jeszcze bardziej zrozpaczony. To, co zobaczył dotknęło jego żywej rany po straconym tarnopolskim gnieździe. Zupy w garnkach, porozścielane łóżka, chleb na stołach. Niemcy zmuszeni do porzucenia swego dobytku, płacący straszną cenę za zbrodnie Hitlera, ale też przecież ludzie! Dziadek Włodzimierz raz jeszcze podjął trudną decyzję o wyjeździe do Jarosławia położonego tuż przy nowej wschodniej granicy, jako miejsca, z którego blisko będzie do Tarnopola, ponieważ dla niego oczywiste było, że taki stan nie może trwać długo i jego kochany Tarnopol niedługo do Polski powróci.
Czy z tych naszych strzępów „wspomnień” po wspomnieniach Mamy, przepuszczonych przez sito niepamięci dwóch pokoleń (Mamy i naszej – jej córek) można odtworzyć realny i obiektywny obraz Tarnopola, Kresów? Można mieć wątpliwości. Czy jednak o obiektywny fotograficzny zapis chodzi? Czy selekcja wspomnień przez upływ czasu nie służy zachowaniu tego co najważniejsze dla pamięci o Kresach, to znaczy pewnego ogólnego obrazu i zespołu wrażeń po utraconej Arkadii o nieuchwytnym często uroku?
Jakby cudem, mimo doszczętnie zrujnowanego niemiecką bombą domu, zachowało się zarówno małe zdjęcie okna jednego ze wspominanych przez Mamę mieszkań, jak też małej Zdzisi w towarzystwie Cioci Zosi na tle podolskich łanów zbóż ale niestety spłowiały biało-czarny kolor nie oddaje ani uroku pięknie oświetlonych granatowych ścian tarnopolskiego mieszkania na ul. Puncherta, które zwracało swoją oryginalnością uwagę przechodniów, ani złotej poświaty i potęgi kresowych zbóż Podola.