Stefania Kawulka, „Wspomnienia z Wolicy”
Nazywam się Stefania Kawulka z domu Grabowska. Los mojej rodziny związany jest z wydarzeniami, jakie miały miejsce na Kresach w latach 1943 -1945. Dzisiaj mogę powiedzieć, że ocalałam cudem.
Razem z rodzicami – Anną i Janem mieszkałam na Wolicy w powiecie Sokalskim. Ojciec był szewcem oraz razem z mamą zajmowali się gospodarstwem i rolnictwem. Mieszkaliśmy w domu pod lasem. W czasie wojny zajeżdżali tam czasami po żywność Niemcy, ale nie stanowili zagrożenia dla mieszkańców.
Wszystko zaczęło się od Wołynia. W roku 1944 mordy na ludności najpierw żydowskiej, a potem polskiej zaczęły się w rodzinnej miejscowości. Ratunkiem była ucieczka. Tak jak staliśmy, bez czasu na spakowanie, czy zabranie dokumentów. Ojciec ukrył się w lesie, a ja razem z mamą znalazłyśmy schronienie u jej siostry Marii, która wyszła za mąż za Ukraińca, a ten pełnił we wsi funkcję sołtysa. Pamiętam, jak do jego domu przybiegła na bosaka Żydówka Tauba z błaganiem o ratunek. Dał jej swoje dopiero co kupione buty i kazał uciekać do lasu, bo ją zabiją. Banderowcy przeszukiwali również dom sołtysa. Mnie mama ukryła pod pierzynami w zasłanym łóżku, a dzięki temu, że Maria wyszła do sąsiadów, liczba domowników się zgadzała, uszłyśmy z życiem. Ojciec lasami przedostał się do Sokala, później dołączyła do niego mama. W tym czasie pozostawałam pod opieką babci, która mieszkała z córką Marią. Tato dowiedział się o niemieckim kontyngencie, który miał przyjechać na Wolicę po prowiant. Dogadał się z Niemcami, przyjechał razem z nimi i zabrał mnie do Sokala, a stamtąd pociągiem przyjechaliśmy do Polski. Akty urodzenia wystawił nam ksiądz Targosz, proboszcz naszej parafii na wschodzie: Grabowski Jan – rok urodzenia 1910, Grabowska Anna 1907, Grabowska Stefania – 1937.
Na początku mieszkaliśmy w Gniewczynie kątem u ludzi, którzy nas przyjęli. Najpierw koło kościoła, a potem u starszej kobiety. Pamiętam, kiedy bawiłam się z dziećmi, podszedł do mnie ksiądz i powiedział, żeby rodzice się do niego zgłosili. Dostali od niego mąkę. Wtedy tato pracował w polu u gospodarzy zarabiając na kawałek chleba. Aby znaleźć mieszkanie, udał się do Jarosławia. Zamieszkaliśmy przy ulicy Daszyńskiego 16 (obecnie ul. Tarnowskiego). Zajmowaliśmy jeden duży pokój. Był to rok 1945. W mieście zawiązała się spółdzielnia szewców, tak więc tato dostał pracę. Zaczęłam chodzić do szkoły. W pierwszej klasie uczyło się kilka roczników. Było bardzo ciężko i biednie. Zaczynaliśmy od zera, ale nasze życie zaczęło się stabilizować.
Mama miała pięcioro rodzeństwa. Najstarszy Józef z powodu biedy przed wojną wyemigrował do Kanady. Maria wyszła za mąż za Ukraińca i razem z babcią wdową zamieszkała w domu męża, dzięki temu przeżyła. Katarzyna z rodziną mieszkała w innej miejscowości – Komarów. Przeżyła i pozostała na Ukrainie. Magdalena razem z mężem została zamordowana w tragicznych warunkach. Przytroczeni byli do furmanki pełnej ciał bestialsko uśmierconych. Za wsią zmuszeni byli do wykopania dołu, wrzucenia do niego wszystkich trupów, a na końcu nad brzegiem tej zbiorowej również oni zostali zabici i zepchnięci do dołu śmierci. Ich dzieci: Tekla i Tadeusz zostali wywiezieni na Sybir.
Po latach udało im się wrócić. Pozostali w swojej rodzinnej wsi – Komarów. Najstarszy Franek jeszcze przed wojną w celach zarobkowych wyjechał do Niemiec – on również przeżył, na stałe osiedlił się w Polsce. Kolejne rodzeństwo mamy to najmłodszy brat Stefan. Jemu także z całą rodziną udało się uciec do Polski. Zamieszkali w Jarosławiu.
W Wolicy został ze strony ojca mój dziadek Franciszek z dwójką dzieci: Katarzyną i Stefanem. Jego żonę zamordowali Ukraińcy, ale on bał się uciekać w nieznane. Ukrywał się, jak inni, którzy przetrwali, po lasach, po polach w snopach. Już kiedy sytuacja się uspokoiła Polacy schodzili się do jego domu na majówki czy różaniec. Gdy po wielu latach odwiedził nas w Jarosławiu, powiedział, że gdyby wiedział, iż będzie tyle lat żył, uciekłby na pewno. Przez te wszystkie lata we wsi byli wytykani jako „Polaczki”.
Jako dorosła osoba dwukrotnie odwiedziłam rodzinę, której udało się przeżyć. Były to spotkania pełne radości i wspomnień. Po naszym domu pod lasem nie było śladu, podobno ludność miejscowa rozebrała go na materiał do własnych gospodarstw. Mama szukała
na cmentarzu grobu swojej mamy. Niestety, domyślała się tylko, że to ta górka porośnięta trawą pod drzewem – bez krzyża, imienia… Polacy, rodzina, u której zatrzymaliśmy się, ciągle się bali. Podczas naszej obecności nie spali po nocach, czuwali.
Kiedy uciekaliśmy przed banderowcami byłam małym dzieckiem, miałam siedem lat. Wiele zatarło się w mojej pamięci, nie pamiętam nawet jaka była wtedy pora roku. Nie opowiadałam o tych wydarzeniach, a zapytana dlaczego, odpowiadałam, że chciałam zapomnieć.
O wszystkich zamordowanym na wschodzie Rodakach pamiętam w modlitwie.