Stanisława Szim – „Z Kołomyi do Jarosławia”
Wojna skończyła się, zmieniały się granice Rzeczpospolitej. Polacy masowo opuszczali wschodnie tereny kraju, wyjeżdżając przeładowanymi pociągami towarowymi w stronę nowych granic Polski. Przeważnie kierowali się na tzw. Ziemie Odzyskane.
Miałam wówczas niespełna siedem lat. Repatriację z Kołomyi (dawne województwo stanisławowskie) do Jarosławia zapamiętałam jak koszmarny sen, z którego obudziłam się dopiero w ramionach taty 5 maja 1945 roku, gdy dotarł do nas po przekroczeniu nowej granicy. Jako porucznik był wyznaczony do służby w Rejonowej Komendzie Uzupełnień w Jarosławiu. Tutaj uzgodnił zatrzymanie pociągu, by wyładować rodzinę.
Ciężar przygotowań do wyjazdu spadł wyłącznie na mamę. Z tatą kontaktowała się przez rzadkie listy poczty polowej. Chciała zabrać wszystko, co się dało: porządne meble, starannie opakowane przez kuzyna mamusi – stolarza, kufer, maszynę „Singera”, pościel, odzież, łóżeczko plecione dla dwuletniego Zbysia, kuchenne garniki itp. Wagon miał zmieścić cztery rodziny z dziećmi i bagażami. Brakło miejsca, więc większa część naszych rzeczy została na peronie.
Sceny z tej dwutygodniowej podróży pociągiem wracają do mnie po dziś dzień, mimo upływu lat.
Kilkanaścioro dzieci pod sufitem wagonu, na środku piecyk, by coś zagrzać czy ugotować. Długie postoje pociągu, wyczekiwanie na jazdę. Nasza żywicielka – koza Zuzia, wepchnięta siłą do ostatniego wagonu między inne zwierzęta, dojechała półżywa do granicy. Wtedy Rosjanie zapowiedzieli, że wagon ze zwierzętami będzie odczepiony – trzeba je zabrać do naszego wagonu. Nastąpił dramatyczny moment. Mamusia pobiegła po Zuzię, wymęczoną i upartą, jak to z kozą bywa. Wyciągnięta, zaparła się czterema nogami, a mama bezskutecznie usiłowała ją skłonić do ruszenia się z miejsca. Pociąg zaczął jechać. Ja widząc, że mama z kozą nie wsiądzie, wyskoczyłam z wagonu, bo jak bez mamy?!!Stasiu! Wracaj do wagonu! Rozpaczliwy krzyk mamy wywołał reakcę ludzi. Pociąg stanął, ktoś wrzucił mnie do wagonu. Ktoś inny pomógł wnieść Zuzię do środka, i tak jechała już z nami.
Dwutygodniowa jazda była utrapieniem: niespodziewane postoje, brak toalet, brudne papierzyska i fekalia wzdłuż torów kolejowych, brak wody, jedzenia. Insekty (pluskwy, wszy) – dokuczały ponad miarę.
Wkrótce przekroczyliśmy granicę. Tatuś nas odnalazł (byłam wtedy najszczęśliwsza!), a Zuzia zrewanżowała się, sytuując swoje bobki w za szerokich butach oficerskich taty. Pan porucznik przyjął to na wesoło. Najważniejsze, że znów byliśmy razem. Zaczął się dla nas nowy etap życia – w Jarosławiu. We wrześniu 1945 roku poszłam do pierwszej klasy.