Stanisława Szim „Powroty”

„Przez 60 lat jechałam na Kresy Wchodnie, do Kołomyi i w końcu dojechałam. Trzeba wejść w określony wiek, by odnalezienie miejsca urodzenia i dzieciństwa stało się palącą potrzebą, ważniejszą od wszelkich innych pragnień. Musiałam tam pojechać, bo rodzice nie mogli. Po repatriacji w 1945 roku osiedli niedaleko nowej granicy wchodniej, a nie na Ziemiach Odzyskanych, by „było bliżej, jak będziemy wracać”. Na tę powrotną podróż czekały dwa stare kufry, początkowo otaczane szacunkiem jako użyteczny jeszcze relikt przeszłości, ale skończyły marnie – porąbane i spalone.
    Tak więc dopiero po wielu latach pojechałam odnaleźć ulicę i dom swego dzieciństwa.
Z drżeniem serca i starą fotografią w ręku wysiadałam z samochodu. Mała, wąska uliczka. Kiedyś wydawała mi się szeroką. Tak, to będzie ten skromny dom w zapuszczonym ogrodzie. Ale czy są brzozy i sosny w alejce, sadzone przez tatę? Na szczęście są, zostały. Wprawdzie tylko cztery drzewa, ale za to jakie wyrośnięte, potężne, piękne! Poczciwe, tyle lat stoją na straży starych i nowych czasów. I rozłożysty krzak fioletowego bzu, właśnie kwitnący, też jest! Do tych drzew wracałam wspomnieniami przez tyle lat. Teraz witałam je jak kogoś najbliższego.
    Potem studnia z korbą i wiadrem na granicy dwóch posesji, też dawna znajoma. I wreszczie ganek (tu tatuś wieszał sikorkom skórki ze słoniny), a na ganku starsza kobieta, skromnie ubrana, z uśmiechem i serdecznym gestem zaproszenia, by wejść do środka. Gościnna, dobra pani Ola, jeszcze przed herbatą, pozwoliła zajrzeć w każdy zakątek domu. A ja znów stałam się małą dziewczynką z balastem wojennych wspomnień.
    Oto wąska sień wypełnia się dramatyczną sceną sprzed wielu lat. Gwar podniesionych głosów i ciekawość dziecka, co się tam dzieje? Niemiecki oficer wrzeszczy, uderza mojego tatę w twarz, a babcia w obronie syna rzuca się na niego z pięściami. Mamusiu! Tato chwyta matkę za ręce, a ja w przerażeniu zamykam oczy… No, na szczęście Niemiec nie strzelił. Przez wiele lat wracała do mnie ta scena. Nie mogłam darować, że mojego  tatę ktoś ośmielił się uderzyć w twarz. Wiedziałam, że to bardzo poniżające.
    A teraz weranda od zachodniej strony domu, ulubione miejsce moich zabaw. W jakieś sierpniowe słoneczne popołudnie przykucnełam przy drewnianych nieckach, w których suszyła się zdobyta przez mamę pszenica. Na domowych żarnach męłło się ją na mąkę. Z ręki do ręki przesypywałam wigotne ziarna, gdy na raz otwarte okienko werandy przesłonił cień. Podniosłam głowę: czarne oczy dziewczynki, pewnie starszej ode mnie, pożądliwie wpatrywały się w niecki, a wyciągnięta ręka trzymała małą ryneczkę. Daj mi trochę tej pszenicy! Rozejrzałam się, czy mama nie widzi, bo przecież tak, bez pytania mamy, nie powinnam…. Dziewczynka ponaglała. Szybko napełniłam ryneczkę. Daj mi jeszcze! Może masz jakąś torebkę?! Torebkę? Ależ oczywiście, miałam! Piękną, huculską, skórzaną, z którą mogłam paradować tylko raz w tygodniu, w niedzielę do kościoła. Szybko pobiegłam do pokoju. Dobrze wiedziałam, w którym zakamarku szafy się znajduje. Nasypałam zboża. Ale pamiętaj, żebyś mi ją odniosła, bo mamusia bardzo by się gniewała! Tak, tak, na pewno ci ją oddam! Cień zniknął. Jeszcze przez długi czas wyczekiwałam na tajemniczego gościa i na torebkę. Dziewczynka nie wróciła.
    Nie przyznałam się mamie, co się wówczas wydarzyło. Po prostu nie upominałam się o torebkę. Dopiero po kilku latach, już po wojnie, opowiedziałam o spotkaniu z dziewczynką z pobliskiego getta. Nie miałam do niej żalu. Wiedziałam już o tragedii Żydów.
    Przepełniona wzruszeniem wrcałam do Polski z bukietem fioletowego bzu i posmakiem chłodnej wody z „naszej” studni. Z obietnicą przyjazdu jeszcze kiedyś… Tak, tak, postaram się powrócić, choć na chwilę! Twarz pani Oli rozjaśniła się uśmiechem. Pisujemy do siebie serdeczne listy”

 

Pani Stanisława Szim jest emerytowaną nauczycielką języka polskiego w Zespole Szkół Spożywczych i Chemicznych w Jarosławiu. Do Jarosławia przybyła z Kołomyi w 1945 roku wraz z rodzicami i bratem Zbigniewem.