Stanisława Szim – „Mój ojciec. Wspomnienie o Janie Szimie z Kołomyi”

Mój ojciec zakochany był w Kołomyi, w urodzie Karpat Wschodnich, Góry Oskrzesinieckiej, w „szumie Prutu, Czeremoszu” i Dniestru, a nawet w Młynówce, która często, pod wiosnę, rozlewała swe wody na nasze ziemniaczano- kukurydziane pole.

Tu przeżył najlepsze tata swojej młodości. Wyprawiał się z kolegami na górskie wspinaczki (pamiętam opowieści o burzy z piorunami na Howerli), na narty kolejką w kierunku Słobody Rungórskiej, na kajakowe spływy Dniestrem i wędkowanie w rwącym nurcie Prutu.

Nie był stąd, bo miejscem jego urodzenia i wczesnego dzieciństwa były Zgłobice koło Tamowa, z Dunajcem, przypominającym późniejszy Prut. Urodził się w roku 1896, był synem Kazimierza, urzędnika samorządowego i Marii Zawickiej. W roku 1909 wraz z rodzicami i młodszą siostrą Marią (Maniusią-Nusią) wyjechał na stałe do Kołomyi.

Z domu rodzinnego wyniósł wychowanie patriotyczne, więc gdy skończył 18 lat, jako ochotnik wstąpił w maju 1915r. do Legionów Polskich. Tak zaczęła się jego służba wojskowa – liniowa i nieliniowa, trwająca do zakończenia II wojny światowej. Oto pobieżny przegląd jej etapów.   Ojciec służył kolejno w 2.p.p., następnie w 4.p.p. Legionów Polskich. Po odmowie złożenia przysięgi został wcielony do 110 p.p. armii austriackiej, uczestnicząc w walkach nad Piavą na froncie włoskim, gdzie zginęło wielu jego kolegów. Dnia 8.11.1918r. wstąpił na ochotnika do 1.p. Strzelców Podhalańskich i otrzymał przydział do komendy dworca kolejowego w Nowym Sączu. Latem i jesienią 1920r. służył w 49 p.p.  Później pełnił w wojsku funkcje administracyjne (kancelaria demobilizacyjna), a cd 1932 do 1939r. pracował w PKU w Kołomyi.Po upadku państwa polskiego, po 17.09.1939 r. musiał zająć się uprawą roli, potem pracował jako robotnik w młynie, w magazynie starzyzny, by uniknąć wywozu na roboty do Niemiec.

W maju 1944r. został pobrany do wojska przez sowiecki Wojenkomat i skierowany do Sum, gdzie tworzyła się I Armia Polska. Miał wtedy 48 lat, więc uznany został za zdolnego do służby nieliniowej, otrzymując przydział do pracy w Komisji Poborowej RKU w Jarosławiu. Służbę zakończył 3.04.1946r. w randze porucznika. Za to swoje wojowanie od I wojny, przez rok 1920 i II wojnę światową otrzymał liczne medale i odznaczenia. Odszedł z wojska wbrew własnym pragnieniom – po weryfikacji kadry oficerskiej Ludowego Wojska Polskiego. A w jakich okolicznościach to się stało, wyjaśnię później.

    Mój ojciec nie żyje już od 1968 roku. Zapamiętałam go wyraziście, może dlatego, że byłam tzw. „córeczką, tatusia”. Nigdy nie dostałam klapsa, a upomnienia łagodził tato skrywanym pod wąsem uśmiechem. Wydaje się, że wobec młodszego brata był bardziej surowy i wymagający, choć równocześnie niezwykle z niego dumny. Synowi nadał imię słynnego sportowca, Zbyszka Cyganiewicza i rzeczywiście Zbyszek swymi zamiłowaniami i sukcesami żeglarskimi czy narciarskimi sprostał później wymaganiom i marzeniom taty, nie mówiąc już o świetnie ukończonej politechnice i pracy w Nowym Sączu. Jedynym podłożem konfliktu między ojcem a synem była ambicja taty, by Zbyszek grał na skrzypcach. Tymczasem żaden z kolegów brata nie chodził do szkoły muzycznej, a on m u s i a ł !! Podczas gdy inni grali w piłkę, zamieniając ogródki przydomowe w boiska piłkarskie, on m u s i a ł ćwiczyć, by zadowolić wymagającego nauczyciela, pana Linnera. W końcu tato skapitulował. Zbyszek grał w piłkę, na czele bandy chłopaków wyruszał nad San, ścigał się po wypalonych murach 49. pal-u. Oczywiście chodził do szkoły, stopniowo doroślał i mądrzał, a potem nawet żałował, że zerwał ze skrzypcami.

W naszym powojennym domu w Jarosławiu żyło się skromnie, nawet w niedostatku, jak w wielu polskich rodzinach. Rodzice wychowywali nas swoim dobrym przykładem. O nikim nie wolno było mówić źle, powtarzać jakichś plotek. Nie odprawiało się biednego bez wsparcia. Każdy człowiek zasługiwał na szacunek. Za grzeczność czy przysługę nie należało oczekiwać wynagrodzenia. Gama obraźliwych słów w naszym domowym języku była bardzo wąska, słowa „durny” i „głupi” powinny były wystarczyć do negatywnej oceny czyjegoś postępowania. Tata był bardzo gościnny, bardzo rodzinny. Utrzymywał kontakty z dalszymi krewnymi, zapraszał do Jarosławia. Sam jeździł do Krakowa i Nowego Sącza, by odwiedzić rodzinę. Wychodził na dworzec, przyprowadzał, odprowadzał… Pisał listy, a gdy ja nauczyłam się pisać, scedował na mnie całą korespondencję rodzinną.

Wesoły, towarzyski, szanowany i lubiany… Łatwo dawał się zachęcić do snucia wspomnień z czasów I i li wojny światowej, szczególnie z czasów legionów i ukochanego Komendanta – Józefa Piłsudskiego. Nieraz zupa stygła na stole, a my, oboje z bratem, zapatrzeni i zasłuchani, chłonęliśmy każde słowo ojca. Dziecięca wyobraźnia przychodziła z pomocą: Oto…

-… żołnierskie marsze, okopy, czujki. Nocna inspekcja wart przez Piłsudskiego i taki dialog, ginący w listopadowej szarudze:

–  Obywatelu, nie boicie się?

–  Nie, panie Komendancie!

–  To dobrze.

Brak snu, świst kul i szrapneli. Front włoski, przerwanie tamy na Piavie, śmierć wielu kolegów. Dyzenteria, podleczona kwaśnym mlekiem w chacie miłosiernej Włoszki. Orzełek na czapce, ratujący życie, gdy zabłąkana kula miała śmiertelnie ugodzić.

Wyrastaliśmy w kulcie marszałka Piłsudskiego. Prawda domowa różniła się od tej, szkolnej. Wiedzieliśmy, co znaczyły słowa „nóż w plecy” z 17 września 1939, co to Katyń.

Ojciec nie potrafił mieć dwóch twarzy, miał odwagę głoszenia własnych poglądów politycznych. Zaciążyło to boleśnie na całej jego karierze w powojennym wojsku polskim i na sytuacji materialnej naszej rodziny.

Otóż w kwietniu 1946 r. odbywała się weryfikacja kadry oficerskiej. Ojciec, jako dawny legionista Piłsudskiego, pracownik administracyjny sanacyjnego wojska w dwudziestoleciu międzywojennym, znalazł się pod szczególnym ostrzałem.

Oficer polityczny postawił mu pytanie:

–   Jak sądzicie, poruczniku, czy Anders mógłby wrócić do Polski?

–   Uważam, że tak. Nie popełnił żadnego przestępstwa.

Twarz politruka poczerwieniała. Zerwał się jak oparzony, rąbnął pięścią w stół i ryknął:

         – Nigdy noga tego wrażego syna nie stanie na polskiej ziemi!

I tak skończyła się wojskowa kariera mojego ojca w Ludowym Wojsku Polskim. Został natychmiast zwolniony bez prawa do wojskowej emerytury, a na dodatek nie mógł jeszcze długo dostać żadnej pracy. Szła za nim opinia wroga Polski Ludowej.

   Jaka szkoda, że tato nie żyje. Że nie doczekał zrodzenia się poczucia siły i entuzjazmu dziesięciomilionowej „Solidarności”, upadku komunizmu. Że nie doczekał przywrócenia czci gen. Andersowi i powrotu na cokoły pomników marszałka Piłsudskiego. Szkoda, że nie może oglądać przemian w ustroju i życiu Polski. Pewnie też martwiłby się teraz, że ta nasza polska solidarność wygasa, gdy kończy się pole bitwy, burzenie czegoś starego, znienawidzonego, a brakuje już energii i umiejętności do budowania lepszego systemu dla wszystkich, bo przeważają osobiste, partykularne interesy. Zapewne miał rację Norwid, mówiąc, że jesteśmy „żadnym społeczeństwem”, chociaż „wielkim narodem”.

Jaka szkoda, że nie doczekała wielkich przemian nasza mama, Jadwiga z Lenerów, w moich dotychczasowych wspomnieniach przysłonięta cieniem ojca. Skromna, ale energiczna, zawsze zapracowana, dorabiająca szyciem za marny grosz. To ona trzymała w swym ręku całe domowe życie. Ona najbardziej głowiła się, jak ze skromnej, urzędniczej pensji taty (bezrobotnego przez kilka powojennych lat) wyżywić i ubrać rodzinę, posłać dzieci do szkoły i na studia (ja skończyłam polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, brat wydział mechaniczny Politechniki Krakowskiej).  To mama dokonywała iście karkołomnych zabiegów, by kochanemu synkowi (ale nie maminsynkowi!) kupić wymarzoną futbolówkę, buty narciarskie, a wreszcie francuski rower – wyścigówkę – marzenie Zbyszka. Do dziś wisi ten rower sprzed 45. laty, bardzo, bardzo już sfatygowany, na ścianie garażu w Nowym Sączu.

Jestem emerytowaną nauczycielką po 31 latach pracy w technikum. Na polonistykę zaprowadziła mnie romantyczna poezja, ale i opowieści ojca z Polską w tle. Mam czas i potrzebę serca, by sięgać w przeszłość, uświadomić sobie, ile zawdzięczamy, ja i my wszyscy, poprzednim pokoleniom, ich walce o biologiczne i duchowe przetrwanie narodu. Cieszę się z wolności politycznej mojego kraju. Ubolewam równocześnie, że całe rzesze wspaniałej, wykształconej młodzieży opuszczają na razie Polskę w poszukiwaniu chleba. Nadzieja w tym, że będą wracaćz otwartego świata do ojczyzny z nowymi doświadczeniami i nową wiedzą.

Tymczasem ja, starsza pani – emerytka, na wiosnę tego roku próbowałam odnaleźć swoją „małą ojczyznę” w Kołomyi. Zobaczyć stare kąty oczyma dziecka sprzed 60. lat. Nawzruszać się do łez, nacieszyć spotkaniem z życzliwymi ludźmi.

Kołomyja – „kraj lat dziecinnych”. Kiedyś o tym napiszę.

W Jarosławiu – wrzesień 2005 r. Stanisława Szim