s. Bożena Wilman, „Wspomnienia o rodzinie Hnatowskich i Wilmanów”.

Horpin, wieś w pow. Kamionka Strumiłowa (obecnie Kamionka Bużańska), była majątkiem sióstr benedyktynek ze Lwowa. W miejscowości znajdował się kościół i cerkiew, obie religijne wspólnoty odnosiły się do siebie przyjaźnie, nie było przeszkód w zawieraniu związków małżeńskich. Niejeden raz mama wspominała, że jako dziecko chodzili całą rodziną na święta do cerkwi, a sąsiedzi przychodzili do kościoła. Wspólnota również była praktykowana przy domowym stole świątecznym, do którego zasiadali razem. We wspomnieniach nie brakowało opowiadań o pielgrzymkach do Milatyna, gdzie był cudowny Pan Jezus Ukrzyżowany. Obraz z jednej z pielgrzymek, papierowy, oprawiony w ramki (dziś już mocno nadgryziony przez mole) wisi w moim rodzinnym domu (pamiątka tamtych czasów). Jako dziecko odmawiałam z rodzicami krótką modlitwę, którą pamiętam do dziś: „O, mój cudowny w Milatynie Boże, niech mnie Twa łaska w potrzebie wspomoże.” Jeszcze w mojej młodości szukałam informacji, gdzie może być cudowny wizerunek z Milatyna. Udało się, odszukałam i odwiedzam jak tylko mam okazję. Obecnie kult Cudownego wizerunku Ukrzyżowanego kontynuowany jest w Krakowie u księży misjonarzy na Kleparzu (mój domowy obraz w żaden sposób nie oddaje oryginalnego piękna Jezusa konającego na krzyżu). W domu wspominano też pielgrzymki piesze do Łopatyna, gdzie znajdował się cudowny obraz Matki Bożej Pocieszenia. Dlaczego piszę o Horpinie i bliższej okolicy? Obydwoje moi rodzice urodzili się i wychowali w Horpinie.

Rodzina Wilmanów to potomkowie osadników austriackich, wyróżniali się dokładnością, porządkiem w obejściu i w pracy, tym też odznaczał się mój tato, który z zawodu był krawcem, zawsze wszystko dokładnie obszyte i uprasowane…. Dziadek Piotr Wilman zginął w czasie walki pod Sokalem w 1915 r. i został pochowany w mogile zbiorowej. Babcia Tekla (1873?–1965) z domu Ciumra wyszła za mąż po raz kolejny za Czernieckiego (imienia nie znam), mieszkała z nim i jego dziećmi. Tekla była bardzo zapobiegliwą i gospodarną kobietą. Przed wojną, a i w latach powojennych, zajmowała się przyjmowaniem porodów, czyli była tzw. „akuszerką”. Tato wspominał też, że pomagała w organizowaniu wesel na wsi, piekła kołacze, gotowała kapustę, żurek…, robiła to na tyle dobrze, że na tamte czasy była gospodynią weselną.

Rodzice mamy to małżeństwo mieszane, jednak z mocnym przywiązaniem do Polski i wszystkiego, co polskie. Andrzej Hnatów, nazywany „Bass”(1898?–1972), pracował przy zarządcy w folwarku i Anna (1900–1995) z d. Chrzanowska, która, mając pięcioro dzieci, zajmowała się gospodarstwem domowym. Młodsze rodzeństwo mamy to: Stefania, Jadwiga, Maria i Michał. Powojenne ich życie związane było z Radymnem i Jarosławiem, ale to są już odrębne historie. Dziadkowie po wojnie, już w Radymnie, zmienili nazwisko na Hnatowscy. Resztę życia spędzili właśnie tam i na miejscowym cmentarzu spoczywają.

Moi rodzice, o których chcę w tym wspomnieniu pisać, to Jan Wilman (1915–2012) i Helena (1924–2003) z domu Hnatów. Sakrament małżeństwa zawarli 25 maja 1939 r. w kościele parafialnym w Horpinie, uczynili to w obecności ówczesnego proboszcza ks. Buraczka, którego wielokrotnie wspominano jako religijny autorytet dla tamtego pokolenia. Można powiedzieć, że w przeddzień wybuchu wojny związali swoje życie, jak się okazało na 64 lata. Młodzi małżonkowie zamieszkali w prawie nowo wybudowanym domu, o czym mówiono z tęsknotą, gdyż dom, który stał się później moim rodzinnym, był tylko tęsknym marzeniem za tym, co zostało w Horpinie. Jako młode małżeństwo musieli się zmierzyć z rozłąką, gdyż tato wkrótce po ślubie został wezwany, by stawić się na obowiązkowe szkolenie wojskowe, a z chwilą wybuchu wojny znalazł się w oddziałach broniących Lwowa. Po rozbiciu Wojska Polskiego wraz z innymi oddziałami udał się w kierunku Besarabii, niestety po kilkudniowej tułaczce i marszu zostali rozbrojeni przez wojsko radzieckie i załadowani na transport do „łagru”. Pierwsza próba ucieczki nie powiodła się, druga była udana i z trzema innymi żołnierzami zbiegli z transportu. Po jakimś czasie ojciec dotarł do Horpina, gdzie musiał się przez pewien czas ukrywać, ale i mógł cieszyć się młodą żoną. W 1943 r. urodził się im syn Adam.

Nie wiem dokładnie, kiedy moja rodzina opuściła Horpin, ale z opowiadań pamiętam, że dziadek Andrzej został ostrzeżony przez sąsiada Ukraińca i przynaglony do opuszczenia wioski. Pierwszym krokiem, jaki uczynił, było wywiezienie dzieci, w tym również mojej mamy
z malutkim dzieckiem, do wynajętego pokoju u znajomych w Kamionce Strumiłowej. Niestety choroba 13-letniej siostry mojej mamy Jadwigi zmusiła ich do zabrania jej z powrotem do Horpina, gdzie oboje z babcią przygotowali obejście przez zabezpieczenie i schowanie tego, co się dało. Ciocia Jadwiga wspomina, że „gdy gorączka ją trochę odpuściła, to dotarła do niej rozmowa rodziców o tym jak ją pochowają, bo nie ma już księdza na miejscu…”. Z wyjazdem zwlekali jak długo się dało, jednak, gdy bojówki stały się coraz bardziej niebezpieczne, załadowali chorą i osłabioną córkę oraz wszystko, co mogło się przydać, na „furmankę”, klucze dziadek dał sąsiadowi i udali się do Kamionki. Do Horpina po schowaną żywność, m.in. mąkę, posłano jeszcze 17-letnią wtedy Stefanię, siostrę mojej mamy. Z pomocą wspomnianego sąsiada Ukraińca przetransportowała to do Kamionki. Moja mama z malutkim Adasiem przebywała z młodszym rodzeństwem przez ten czas w Kamionce. Tato natomiast wracał jeszcze do Horpina, skąd m.in. przywiózł maszynę do szycia „Singer”, która do dzisiaj jest w posiadaniu rodziny. Myślę, że wszyscy, ale moi rodzice na pewno, byli wyposażeni w odręcznie napisane na kartce z zeszytu metryki chrztu i podpisane przez ks. Buraczka. Takim dokumentem posługiwali się do lat 60. XX w., gdy wszedł obowiązek wyrobienia dowodów osobistych, a wspomniany dokument jeszcze w latach 90. XX w. służył nam w sprawach majątkowych. Tak „zabezpieczeni” byli gotowi do tułaczki w nieznane. W Horpinie z najbliższych pozostała babcia Tekla i siostra taty Katarzyna zamężna za Ukraińca Teodora Dworaka (liczyli, że to uchroni ich przed tym, co już coraz głośniej dochodziło z różnych stron).

Kiedy już nie było widoku na powrót i robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, dziadek wykorzystał znajomość języka niemieckiego i postarał się
o wagon kolejowy dla siebie oraz kilku innych rodzin z Horpina (nie umiem przypomnieć sobie nazwisk). Nie wiem komu, ale zapłacono za to „cielakiem” i jakąś kwotą pieniędzy. Po załadowaniu tego, co się dało, na wagon towarowy, znalazły tam miejsce trzy rodziny ze wszystkim, co wydawało się konieczne oraz żywy inwentarz (konie, krowy). Wszyscy wyruszyli nie mając bliżej określonego celu podróży w nieznane, ale bezpieczniejsze tereny Polski. Transportem kolejowym dotarli do Rzeszowa, tam w czasie postoju podszedł do nich kolejarz i zaproponował im mieszkanie w zamian za uprawę roli (dziadek Andrzej miał konie). Przyjęto tę propozycję i cała rodzina zamieszkała na Pobitnym (było to na peryferiach Rzeszowa). Tato zaangażował się w działalność Armii Krajowej, co pozwala mi określić czas, że gdzieś wiosną 1944 r. na pewno już mieszkali na terenie Rzeszowa. Mama z innymi kobietami wyrabiała mydło, które później sprzedawała po wsiach, pamiętam wymieniała miejscowości: Albigowa, Markowa, Husów. Obydwoje wspominali wyzwolenie Rzeszowa, w którym tato jako szeregowiec AK brał udział, a także
o ostrzelaniu wojska niemieckiego z wieży kościoła w Staromieściu.

Dziadek Andrzej jeszcze w czasie trwającego frontu, gdy dowiedział się, że Lwów już jest wolny, podjął dość szybką i pochopną decyzję o powrocie. Załadowali na „furmankę” cały posiadany dobytek oraz młodsze dzieci i wyruszyli w kierunku Horpina „do domu”. Ciocia Jadwiga wspominała, że całą noc jechali z Rzeszowa do Rogóżna, gdzie pozostali na jakiś czas. Tam już wcześniej zatrzymali się inni wysiedleńcy z Horpina, m.in. siostra mojej babci Katarzyna Królik z mężem i dziećmi. Podróż odbywała się w czasie ulewy, jak wspomina ciocia, ona i dwoje młodszego rodzeństwa Maria i Michał swoimi ciałami ochraniali worki z mąką, aby nie zamokła. Babcia poboczem za „furmanką” prowadziła krowę, która była żywicielką rodziny (ale też ze wspomnień: „gdy było ją czym nakarmić, jeżeli nie było czym, to i mleka nie było”). Mimo iż rodzina mamy udała się w drogę „powrotną”, rodzice pozostali w Rzeszowie wraz z mamy siostrą Stefanią. Dziadkowie nie zostali długo w Rogóżnie, przybliżając się nadal do granicy na Sanie, przenieśli się do Radymna, gdzie zamieszkali w pustych stajniach końskich na folwarku (obecnie znajdują się tam sklepy, m.in. Biedronka). Dziadek miał konie, dlatego w krótkim czasie znalazł zatrudnienie w tymże gospodarstwie. Po jakimś czasie przeprowadzili się do budynków mieszkalnych (możliwe, że była to tzw. oficyna), później zamieszkali w tzw. „czworakach”.

Po jakimś czasie, pod wpływem rodziny, która mieszkała w Radymnie i Skołoszowie wśród innych rodaków z Horpina (w Skołoszowie mieszkał również pradziadek Piotr Chrzanowski oraz jego syn Jan z żoną Katarzyną, a z czasem również córki – Katarzyna Królik i Salomea Krzanowska ze swoimi rodzinami) rodzice moi przyjechali do dziadków do Radymna. Wszyscy żyli nadzieją na powrót do Horpina, „jak tylko się uspokoi i zostanie otwarta granica na Sanie, dlatego warto być blisko granicy”.  W jakim to było czasie nie wiem, ale na pewno na początku 1946 r. już mieszkali
w pomieszczeniach na piętrze na tak zwanej „Blajcherówce” (tak zawsze jako dziecko to słyszałam). Właścicielem domu chyba był p. Blajcher (nie wiem, czy używam poprawnej pisowni). Wiele zabawnych historii jest do dziś opowiadanych w mojej rodzinie, a związanych z tym miłym starszym już panem (był ochrzczonym Żydem, żona miała na imię Maria). Jedną z moich ulubionych jest, kiedy już w latach powojennych handlowano, czym się dało, pan Blajcher pewnego razu przyprowadził do tego wspólnego gospodarstwa kozę, żona od razu zareagowała nerwowo „po co to nam”? I tak się z nim awanturowała, a on spokojnie odpowiedział: „Maryniu jakbyś widziała, jaka piękna kobieta ją sprzedawała, sama byś kupiła.”

W 1946 r. właśnie w Radymnie zmarł mój brat Adaś, ale i urodziła się moja siostra Teresa. Dwa lata później na świat przyszedł brat Henryk. W tym też czasie przez granicę na pieszo z Horpina dołączyła do moich rodziców babcia Tekla, która już do końca swojego życia mieszkała z nimi i jest pochowana na cmentarzu w Sośnicy. Siostra taty Katarzyna Dworak z dziećmi (Michaliną i Mikołajem) pozostała w Horpinie i udało się jej przeżyć (zmarła w latach chyba 80. XX w., w wieku 90 lat). Później, gdy kolejne dzieci: Wiktoria, Ryszarda, Jerzy przychodziły na świat, rodzice zamieszkali
w Skołoszowie, w domu po Ukraińcach przesiedlonych na ziemie odzyskane. Tato utrzymywał rodzinę z szycia, a o jego dokładności niejeden raz słyszałam już po latach od ludzi, których spotkałam, a którym cokolwiek szył. Dokładność i solidność zapewne wpłynęły na propozycję, by objął kierownictwo zakładu krawieckiego „Gwiazda” w Jarosławiu (tak zapamiętałam, ale nie wiem, jak to się ma do prawdziwej nazwy). Jednak lęk przed uzupełnieniem wykształcenia, a może męskie ambicje, które nie pozwalały i później przyznawać się do braku podstawowego wykształcenia, spowodowały, że tato nie przyjął proponowanego mu stanowiska. Nadal oczywiście szył, a przez lata małżeństwa i mama nauczyła się tych umiejętności. Niejeden raz jeździł do Łodzi (w Aleksandrowie Łódzkim osiedlili się jego kuzyni), przywoził materiały, z których przede wszystkim obszywał swoje dzieci, ale i na sprzedaż dla sąsiadów. Charakterystyczne dla mojego rodzeństwa było, a i częściowo później dla mnie, że zawsze przy okazji różnych uroczystości mieliśmy nowe spodnie, koszule czy sukienki. Na początku lat 50. XX w., gdy właścicielka domu, w którym mieszkała moja rodzina, powróciła do swojej własności z tzw. ziem odzyskanych, rodzice musieli opuścić zajmowane pomieszczenia w Skołoszowie. Trzeba było poszukać jakiegoś domu dla rodziny. W tym czasie w Sośnicy pojawiła się możliwość otrzymania własnego domu w zamian za pracę w tzw. „Kołchozie”. Rodzice podjęli taką decyzję i przeprowadzili się do Sośnicy. Tato nadal szył, a mama pracowała przy trzodzie i krowach. Po rozwiązaniu Kołchozu ziemię podzielono i rodzice stali się rolnikami na 3,5- hektarowym gospodarstwie. Wszystkiego musieli się uczyć, gdyż nie wychowywali się na gospodarce, ale zawsze w obejściu panował porządek, i choć krawiec stał się rolnikiem, to starał się na swoje możliwości prowadzić gospodarstwo tak, by utrzymać z niego rodzinę. Tak wyglądało ich życie w powojennej Polsce. Swoje życie zakończyli w Sośnicy, gdzie na miejscowym cmentarzu spoczywają ich doczesne szczątki.

Tato gdzieś ok. 1958 r. pojechał odwiedzić swoją siostrę z nadzieją na zbadanie możliwości powrotu do Horpina. Po powrocie nie chciał rozmawiać
o tym wyjeździe, jedynie czasem mówił: „że to, co zobaczył, tak go przeraziło, że na zawsze pożegnał nadzieję na powrót”. Czasem mówił: „…takie piękne lasy były, a nie ma śladu, a po domu, który przecież był nowy, pozostała tylko podwalina, wszystko zniszczone, bo było polskie”. Mama natomiast mówiła, że gdy wrócił, to powiedział, żeby nie pytać go o nic i od tego czasu był bardziej nerwowy, często zrywał się w nocy z krzykiem, że „mordują”. To, co napisałam, jest wszystkim, co zapamiętałam jako najmłodsza z rodziny, bo urodziłam się, gdy rodzice mieli za sobą już 30 lat wspólnego życia… Wiem, że w Skołoszowie, Radymnie, Zadąbrowiu mieszkają do dzisiaj potomkowie Wilmanów, Chrzanowskich, Królików, Krzanowskich, Czernieckich, których korzenie zostały wyrwane właśnie z Horpina… (wszyscy jakoś jesteśmy spokrewnieni, jednak ja już tego nie umiem wyjaśnić). Samą Sośnicę zamieszkują potomkowie rodzin, których dziadkowie czy rodzice zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domostw we wsi Czyszki k. Lwowa oraz Winniczki. Razem z nimi przyjechali też ojcowie franciszkanie, którzy prowadzili w Czyszkach parafię, pamiętam już jako nastolatka, że niektóre liturgiczne wyposażenie kościoła w Sośnicy pochodziło właśnie z Czyszek. Z opowiadań wiem też, że zanim w Sośnicy została utworzona parafia, franciszkanie mieszkali w Świętym i przy tamtejszej świątyni prowadzili duszpasterstwo. Jednym z franciszkanów przybyłych z Czyszek był o. Błażej Wierdak (1914–2000). Już po latach spotkałam go w Sanoku. W 1988 r. miałam okazję odwiedzić Czyszki, okazało się, że tam zostali osiedleni Ci, których brutalne losy wyrwały właśnie z Sośnicy…

W 1991 r. przebywałam w Kamionce Strumiłowej (dzisiaj Kamionka Buska), ale nie było możliwości, aby pojechać do Horpina, aby dotknąć ziemi, skąd wyrosły moje korzenie. Gdzie jest pochowana ciocia, której nigdy nie poznałam, gdzie mieszkają jej dzieci, może wnuki… Rodzice słuchali o tym, jak wyglądała dzisiejsza Kamionka, próbowali zadawać pytania o szczególne miejsca…Dzisiaj rozumiem to, jak musiało być dla nich ważne, by choć w myślach dotknąć miejsc, które były bliskie w czasach, gdy byli bezpieczni i na swoim…

s. Bożena Wilman (służebniczka starowiejska)                                                                                                                                                                               najmłodsza córka Jana i Heleny Wilmanów

                                                                                                                                                                          obecnie pracująca jako katechetka w Jarosławiu.