Mackiewicz Irena – Wspomnienia

Lato. Było gorące, złote lato. Dojrzewały zboża na niedalekich polach. W zbożach chabry, kąkole, rumianki, jak zawsze. Wąska ścieżka na skraju wysokiego łanu żyta wiodła do źródełka z krystaliczną wodą. Wypływało u podnóża wysokiej zielonej skarpy, fruwały motyle, skakały zielone żaby w bujnej trawie. Stary żebrak – muzykant wygrzewał się w słońcu. Cisza, zupełna cisza, nawet szczekania psa. Wiejska sielanka, żadnego niepokoju “wsi spokojna, wsi wesoła”, cóż może zmącić twój odwieczny spokój? Nie może, nie powinien, to twoje prawo, tak samo jak prawo posuchy i urodzaju.

Tą wąską ścieżką biegali ludzie do źródełka w skwarne lata. Może i ktoś obcy z dalekiej drogi. Zdarzali się przecież obcy nawet z miasta. Szukali nie tylko chłody. Wędrowali w poszukiwaniu żywności, uciekali przed głodem, przed “łapanką”, przed więzieniem, przed wywózką do łagrów na wschód, lub do innych kazamatów na zachód.

“Wsi spokojna, wsi wesoła”, ciebie też nie ominęło piekło wojny.

W to upalne lato, kiedy dojrzewały zboża, przedzierały się przez wysokie żyto dwie ludzkie istoty. Chyłkiem, niepewnie, bały się wyjść na ścieżkę wiodącą do źródła. Bały się żywych ludzi, tym bardziej polskiego policjanta z nabitą ostrą bronią. Policjant jednak dojrzał dwie kobiety, dużą i mniejszą, właściwie cienie dwóch żywych kobiet. Poznał znajomą twarz tej większej, którą wszyscy we wsi znali. Policjant nie wystrzelił, zacisnął tylko zęby, nie wiadomo, czy ze strachu czy ze złości. Poczuł się przecież niepewnie, kiedy poznał znajomą twarz Żydówki – Chajki. Nie był to czas przychylny Chajce. Skończyły się jej wędrówki do polskich przyjaciół po kawał chleba czy słoniny. Tak jak wszystkich jej krewnych, czy znajomych rodaków, zamknięto ją w żydowskim getcie. W więzieniu co najmniej bez wygód. Droga z owego getta nie wiodła do rajskiego źródełka. Kto jakimś nadludzkim sposobem, czyli cudem nie uciekł z getta, trafiał do zupełnego piekła, a stamtąd prosto z dymem do nieba.

Może jeszcze wszyscy nie znali prawdy do końca, lecz uciekali przed śmiercią na miejscu. Głód i choroby nie dawały zbyt wielu szans na przeżycie. Chajka z dziesięcioletnią córką uciekały przed śmiercią.

Polski policjant też bał się śmierci. Bał się polskiej Żydówki, bał się jej pomóc. O jej bezpiecznym schronieniu nawet nie myślał. Miał broń i nikt dobrze nie wie do dziś, co o tej broni myślał.

Mówił ze strachem kogo widział. Mówił do mamy – “Pani Zofio, pani wie, co nam grozi, jeśli Niemcy znajdą tu Chajkę”…

Mama wiedziała, co grozi zaszczutej kobiecie, nie tylko od naszych wrogów. Od naszych wspólnych wrogów. Ironia losu bywa tak okrutna, że prawie śmieszna.

W ten letni dzień bawiłam się na werandzie naszego domu. Też dziecko, trochę młodsze od dziecka błąkającej się Chajki, kiedy spostrzegłam je obie idące w naszą stronę. Kobieta z ufnością szła do znajomej, która wspierała ją od dawna. Trudno było ją poznać, przypominała widmo człowieka, ze strachem wielkim i pokorą prosiła o ratunek. Pani Zofia mogła tylko ostrzec, mogła tylko węzełek naładować żywnością, mogła tylko pokazać drogę do lasu i radzić schronienie o wiele dalej. Właściwie nic nie mogła.

Pamiętam te dwa blade cienie wystraszonych kobiet, dużej i tej małej, idące w stronę rzeki, gdzie był bród dla pieszych i dalej stromą piaszczystą drogą w stronę lasu. I tak już stale idą, a ja nie mogę się nadziwić dlaczego są takie blade i tak chude, mało podobne do ludzi, którzy chodzą w słońcu, w upalne lato. Nie mogę się nadziwić, bo jestem dzieckiem, które biega wzdłuż werandy z kolorowym, drewnianym motylkiem.

30.06.2018

Koncert Barszczewskiego

 

Siedziałam na wysokich drewnianych schodach naszego domu. Boso, na schodku, bo było lato.

Daleko stąd, w bardzo odległym czasie i miejscu, które istnieje na mapie w innych granicach.

Dzień był szary, pochmurny i życie jakby mniej kolorowe wycichłe po chatach, nie szumiało w ogrodach. Jak zwykle bieliła się ściana pobliskiego dworku, a zajazd przed domem w zupełnym bezruchu.

Pośrodku na klombie majaczyły jakieś niepozorne kwiaty, a może zresztą zeschłe badyle. Nie bardzo dbano tu o porządek, nie było już czasu “na głupstwa” i może zabrakło serca. Nikt nie wiedział, czy warto, jak długo i dla kogo.

Rządzili obcy, nieproszeni goście, nam odbierali energię do życia, przynieśli strach i gorycz.

Ale ta ciemna chmura, jak tamtego dnia nie wisiała zawsze, nie zawsze uciekaliśmy jak myszy po kątach. Resztki humoru i pasji wybuchały z niespożytą siłą. Śpiewano piosenki głośno, z odwagą i przekorą, grała harmonia, zakrapiano samogonem. Szumiała rwącym nurtem kapryśna Wilenka. Niosła kryształowo czyste wody, jak w wykwintnym kurorcie. Co za kraina? Otoczona przepastnym niekończącym się lasem, dającym dom partyzantom w tym przeklętym czasie, dającym schronienie uciekinierom z wileńskiego getta. Kraina deptana, palona, wyludniana, kochana do utraty tchu przez wielu uciekinierów i tułaczy, jak nasz Tadeusz Konwicki – w owym  czasie kraina licznych żebraków poszukujących chleba, żeby w ogóle żyć.

Żebraków nawet z “dobrych domów” ubranych w bogate dworskie stroje, albo zakonne habity. Wszyscy już byliśmy żebrakami, uciekinierami bez domu. “To wszystko” – już nie było nasze.

I właśnie kiedy siedziałam na drewnianym schodku, przede mną żebrak, jak najbardziej żebraczy, grał na skrzypcach. Wygrywał z wielką swadą obertasy i polki na “swoją nutę”. Łachmany niewyobrażalnie poszarpane trzęsły się przy każdym ruchu, a on przytupywał bosą nogą do rytmu i grał swój koncert. Wielki wspaniały koncert. Kto jeszcze to słyszał? Może mama przez okienko w kuchni. Gotowała codziennie obiad. Mama, pocieszycielka ubogich i wystraszonych sama nie bała się tyfusu, ani żadnej piekielnej zarazy. Zapraszała do stołu, dawała “gościńca” do żebraczej torby.

I tak to koncertmistrz – Barszczewski, bo to on właśnie nosił to piękne nazwisko, wysiorbał talerz gorącej zupy i ruszył w dalszą żebraczą drogę. Znali go wszyscy i jakby co lata oczekiwali jego “wizyty”. Nawet krążyły legendy o pochodzeniu ze znakomitego rodu. Może to była zresztą prawda… Barszczewski miał u nas chatę na lato. Klecił z gałęzi i mieszkał przez kilka tygodni, póki chata nie spłonęła żywym ogniem. Pozostawiał zgliszcza i szedł dalej, nie wiadomo dokąd.

On ciągle dla mnie gra, mija życie, a ja ciągle go słyszę. Kto by się spodziewał, że w tej historii pozostanie tyle liryzmu, swojskości, może nawet żalu. Za czym? Jesteśmy nieprzewidywalni, aż do absurdu.

 

03.02.2018