Janina Bosak (z d. Hałas), Wspomnienia z Sokala

W moim rodzinnym domu życie w Sokalu, na Kresach, było częstym tematem wspomnień. Moi rodzice, Stefania i Władysław Hałasowie, urodzili się w Sokalu, tu pobrali się i z pięciorgiem dzieci mieszkali do tragicznego dla nich i wielu innych rodzin Polaków, roku 1944, kiedy to zmuszeni zostali do ucieczki. Do tego czasu wiedli dostatnie i spokojne życie. Obydwoje byli nauczycielami, mama matematyki, tato, był polonistą i pełnił zarazem funkcję kierownika szkoły. Byli zacnym ludźmi, szanowanymi i lubianymi również przez Ukraińców. Moje starsze rodzeństwo przyszło na świat przed II wojną światowa, również w rodzinnym Sokalu.

Ja urodziłam się po wojnie, w Harcie, w pow. dynowskim i losy mojej rodziny znam  z opowiadań. Tato często wspominając mówił, że mieszkali jak w raju. Ich dom przy ulicy Odsieczy Wiednia, był przestronny, wygodny, z piękną werandą, otoczony olbrzymim, pięknym sadem. Niedaleko Sokala mieli podmiejską posiadłość ze stadniną koni.  Kiedyś zapytałam ojca, czy  nie chciałby odwiedzić tamte strony, on spojrzał na mnie ze smutkiem i odrzekł: „Nie Jasiu, bo by mi serce pękło z rozpaczy. Wyobraź sobie córko, że stoisz przed swoim domem, który nie jest już twój. Jak byś się wtedy czuła?   Pamiętam doskonale Jego słowa.

Kiedy do Sokala weszła Armia Czerwona (bolszewicy) ojciec otrzymał „prikaz” zdjęcia krzyży  w szkole, pod groźba wywózki na Sybir. To było niewykonalne.Moja mama, która znana była ze swoistego poczucia humoru, obok krzyża powiesiła portret Stalina. Przyjechał Naczelnik na lustrację, spojrzał na portrety i powiedział: „Ci dwaj się nigdy nie pogodzą”, na co moja mama odpowiedziała: „ Jak będą razem wisieć, to się pogodzą”. Mój ojciec jednak został zwolniony z pracy, jego miejsce zajął nowy kierownik, z zawodu kowal, a moja rodzina została wpisana na listę zesłańców na Sybir. Mama uczyła w dalszym ciągu i często musiała pomagać kierownikowi, który nie miał pojęcia o uczeniu matematyki i kierowaniu szkołą. Rozwiązywała mu zadania i uczyła uczyć dzieci. Któregoś dnia kierownik powiedział do mamy : „To wy Polaki takie mądre, a mnie powiedzieli, że takie durne, że ja, kowal, mogę być kierownikiem”. Ten człowiek, kiedy dowiedział się, że rodzina moja ma być zesłana na Sybir, stanął w jej obronie i powiedział, że jeżeli Stefania z rodziną zostanie zesłana, to on zrzeka się kierownictwa, bo bez niej sobie nie poradzi, bo ona mu bardzo pomaga i bez niej nie dałby rady uczyć ani prowadzić szkoły. Nie ważne są pobudki, które nim kierowały, ważne, że rodzina odzyskał spokój.

Pamiętam też takie wspomnienie: Ukraińcy donieśli na Gestapo, że rodzice mają ukrytą broń. Uzbrojeni w karabiny Niemcy wyprowadzili wszystkich przed dom, na rozstrzelanie. W ostatniej chwili ojciec podszedł do gestapowca i powiedział, czystą niemiecczyzną, że to doniesienie może być sprawką Ukraińców, którzy najpierw Polakom podrzucają broń, a potem donoszą. Zdezorientowany Niemiec nie wiedział jak ma zareagować, gdyż zdziwiło go, że ktoś, w takim miejscu, mówił  w jego ojczystym języku. Gestapowiec odłożył broń mówiąc „sprawdzimy”. Chciano, po tym zajściu, wpisać ojca na volkslistę, ale tato, który był ranny w czasie wojny bolszewickiej i utykał na nogę powiedział: „Do czego wam się przyda kulawy Niemiec?” No i dali spokój. Nawet gdyby był zdrowy i sprawny też odmówiłby. Był Polakiem i patriotą.

To, że mój ojciec znał j. niemiecki, było zasługą mojej babci Marii Hassmann, mamy mojego taty, która pochodziła z Bawarii i nauczyła syna literackiego j. niemieckiego.

Nastały niespokojne czasy. Młodzi chłopcy wstępowali w szeregi bandy UPA i byli bardzo wrogo nastawieni do Polaków. Dokuczali, uprzykrzali życie, grozili, że w nocy ich „zaryzajut”. Sąsiadka mojej rodziny, kiedy się dowiedziała, że jej synowie planują ich zamordować  powiedziała: ” Najpierw zabijcie mnie, a potem Hałasów”.

Moja rodzina była lubiana i szanowana także przez Ukraińców. Oni też pomogli im uciec, kiedy sytuacja zaogniła się. Nocą, w pośpiechu, sąsiad, Ukrainiec, zawiózł ich na  stację skąd kolejką wąskotorową, w bydlęcym wagonie, wyruszyli w uciążliwą podróż w kierunku zachodnim.

Niemcy wycofując się ze Związku Sowieckiego bombardowali różne obiekty, szczególnie stacje kolejowe. Jedna z bomb uderzyła blisko kolejki, którą jechała moja rodzina. Ojciec rozpłakał się i powiedział:” Uciekliśmy spod ukraińskiego noża i od Sybiru, ale tu zginiemy”. Wtedy moja mama wyjęła z szafki obraz cudowniej Matki Bożej Sokalskiej ( jedną z niewielu rzeczy które udało im się zabrać ze sobą) i wszyscy zaczęli się modlić o ocalenie. Wierzymy, że to Matka Boska ich uratowała. Szczęśliwie dotarli do Bachórz i docelowo, do Harty, gdzie zamieszkali  najpierw u rodziny, w jednej izbie, w której nie było nawet podłogi. Tu też było niebezpiecznie i trzeba było kryć się w lesie, bo Ukraińcy często podchodzili nocą i palili wsie. Tak spłonęła, jednej nocy, cała wieś Pawłokoma, za Sanem, razem z mieszkańcami.

Po zakończeniu działań wojennych rodzice w Harcie zorganizowali szkołę  i w niej zamieszkali. Tato był kierownikiem, mama nauczycielką. Poprawiły się im warunki mieszkaniowe. Ojciec jakoś nie przystawał do nowego ustroju i kiedy nie wykonał polecenia zdjęcia krzyży w szkole oświadczając, że został wychowany w wierze i nigdy nie podniesie ręki na krzyż, został zwolniony z pełnionej funkcji kierowniczej, ale uczył w dalszym ciągu. Mieszkańcy wsi długo nie mogli się do nich przekonać, nie bardzo chcieli żeby „jakieś ruskie uczyły ich dzieci” i ten przydomek „Ruskie” przywarł do nich do czasu, kiedy szkołę opuścili pierwsi absolwenci którzy wspaniale zdawali egzaminy do szkół średnich.

Pod koniec lat 70. ubiegłego wieku, po śmierci rodziców, ze swoją rodziną:mężem i dwiema córkami, przeprowadziłam się do Jarosławia. Tu poznałam swoją rodzinę, pp. Kuczerowskich i Zadorożnych, pochodzących również z Sokala. Mama wujka Marcina Kuczerowskiego ( z domu Burchardt) i mama mojego taty (z domu Hassmann) pochodziły z Bawarii. Od wujka dowiedziałam się, że kiedy Niemcy wkroczyli do Sokala, to chcieli nasze rodziny wpisać na volkslistę, ale nikt nie wyraził na to zgody. Jestem z tego dumna.  Któregoś dnia zwierzyłam się wujkowi, że chciałabym pojechać do ZSRR i zobaczyć ten Sokal. On, z lekkim oburzeniem powiedział: „Dziecko, ty nie pojedziesz do żadnego ZSRR, ty pojedziesz do Polski”.

Do Sokala pojechałam z Władkiem, najstarszym bratem. Przyjechaliśmy w ostatniej chwili, bo nasz dom, w najbliższym czasie, przeznaczony był do rozbiórki. Stanęłam na pięknej werandzie od ulicy i ze wzruszeniem ucałowałam wejściowe drzwi. W miejscu sadu wznosiły się bloki dużego osiedla mieszkaniowego.Wzruszające było spotkanie z rodziną.

Muszę jeszcze dodać, że mój ojciec był żołnierzem wyklętym, walczył u boku Marszałka Piłsudskiego, ale o tym się nie wspomina, albo bardzo niechętnie. Dwaj bracia ojca – Jan i Józef uciekli z Syberii i pod wodzą gen. Andersa. przeszli cały szlak bojowy.  Nie wrócili do ojczyzny, obawiając się represji. Wujek Józek wyjechał do Ameryki, a wujek Janek pozostał w Anglii.

 

 

Państwo Władysław i Stefania Hałasowie z pięciorgiem dzieci, Władysławem, Stanisławą, Marią, Tadeuszem i Jerzym mieszkali w Sokalu, przy ul. Odsieczy Wiednia, a w pobliskiej miejscowości mieli posiadłość z ośmioma morgami ziemi i stadniną koni. Pan Władysław, polonista, pełnił funkcję kierownika szkoły, pani Stefania uczyła matematyki. Żyło się im dostatnio i spokojnie. Niestety, od pewnego czasu odczuwało się wrogie nastawienie do Polaków, szczególnie młodych Ukraińców, którzy wstąpili do UPA. I przyszedł taki czas, że musieli uciekać.

W Sokalu pozostały dwie siostry Stefanii.  W 1944r. stracili obszerny dom rodzinny, w pełni wyposażony, z pięknym sadem i podsokalską posiadłość. Ewakuacja odbyła się nocą, w nerwowej atmosferze. Świadomi zagrożenia zbierali się w pośpiechu. Sąsiad, Ukrainiec, który pozostał na ich gospodarstwie, zawiózł rodzinę na stację kolejową, skąd wyruszyli bydlęcym wagonem, w uciążliwą podróż. Wzięli ze sobą szafkę nocną z ubraniami, krowę, którą Niemcy pozwolili zabrać i rzecz najświętszą: obraz Cudownej Matki Bożej Sokalskiej Pocieszenia.

Niemcy wycofywali się ze Związku Sowieckiego i bombardowali wszystko „co popadło”. Jedna z bomb eksplodowała w pobliżu pociągu, którym jechali.   Umęczeni  podróżą wysiedli na stacji w Bachórzu, skąd udali się do Harty, w gminie Dynów. Początki nowego życia do łatwych nie należały, tak licznej rodzinie było ciężko i ciasno,  w małej izbie bez podłogi, kątem u krewnych p. Władysława.

Państwo Hałasowie, po pewnym czasie, otrzymali mieszkanie w szkole, w której uczyli aż do emerytury. Zmarli w Harcie i tam zostali pochowani. Zawsze z ogromnym wzruszeniem wspominali dawne, dobre czasy.

Po śmierci rodziców, najmłodsza córka Janina, urodzona po wojnie, też nauczycielka, przyjechała do Jarosławia i zamieszkała przy ul. Kilińskiego.     W latach siedemdziesiątych ojcowiznę odwiedził najstarszy syn z najmłodszą córką państwa Hałasów.