Bolesław Karol Duszka – wspomnienia cz. IV – Powrót z zesłania

Nadszedł rok 1944, Polacy mieszkający w Sosnowce w liczbie kilku rodzin zaczęli się organizować, by otrzymać dokumenty i możliwość wyjazdu w kierunku Polski. W tym czasie Sowieci już parli na Zachód. Powołano komitet, który miał załatwiać dokumenty uprawniające do wyjazdu. W skład tego komitetu weszli: moja Mama, Kot, Jan Paradowski i Tołpa. Jak pamiętam ludzie ci wyjeżdżali dwa lub trzy razy do Tambowa – miasta wojewódzkiego. Pod koniec marca lub na początku kwietnia przyszły dokumenty z województwa do powiatowych władz NKWD. Otrzymały je wszystkie rodziny – my, Kot, Paradowski, Moczulska, Michno, Federuk, Sołtys (dwie siostry). Być może jeszcze był ktoś jeszcze, ale tego nie pamiętam. Wszystkim nam wydano dokumenty, które wystawiono do stacji Nowozybków, obłast Orłow. W dokumentach był dopisek „na rodinu”. Pociąg osobowo – towarowy do Sosnowki przychodził raz na dobę, około godziny 9 –tej, a odchodził między 11-tą a 12-tą. Mieliśmy wyznaczony dzień odjazdu, gdzieś około połowy kwietnia. Nie mogliśmy się doczekać tego dnia. Gdy nadszedł, już we wczesnych godzinach rannych byliśmy na stacji. Jeszcze kasa była zamknięta. Gdy ją otworzono, kupiliśmy bilety do Nowozybkowa i czekaliśmy cierpliwie na pociąg. Około 11-tej podstawiono wagony, do których szybko załadowaliśmy się. Nie zdążyliśmy dobrze się ulokować, gdy nagle do wagonu wkroczyło czterech uzbrojonych NKWD-zistów oraz piąty oficer tejże instytucji. Wyczytał on cztery nazwiska: Duszka, Kot, Paradowski i Tołpa – wszyscy mieli opuścić wagon. Gdy to usłyszeliśmy, wszyscy zamarliśmy bez ruchu. Nastąpiła śmiertelna cisza. Oficer powtórzył to jeszcze raz i żołnierze zaczęli wyrzucać nas siłą z wagonu. Gdy tylko znaleźliśmy się na ziemi, oficer dał natychmiast rozkaz odjazdu i pociąg odjechał. Pozostało nas około 17 – 18 osób. Zabrano nam wszystkim dokumenty na wyjazd. Rodzice zaczęli pytać co się stało, lecz dowiedzieli się jedynie, że taki był rozkaz. Mieliśmy wrócić na swoje kwatery. Jednak nie mieliśmy gdzie wracać, gdyż gospodarze już przejęli zajmowane przez nas uprzednio pomieszczenia. NKWD-ziści odjechali, a my pozostaliśmy w wielkiej rozpaczy nie mając dokąd wracać. Cały dzień spędziliśmy   w   dworcowej poczekalni bez jedzenia. Wieczorem ktoś przyniósł garnek gorącej wody. Zjedliśmy po kawałku chleba i popili ciepłą wodą. Porozkładaliśmy swoje rzeczy na betonowej posadzce i poukładali rzędem. Na to przyszedł naczelnik stacji i chciał nas wyrzucić na zewnątrz, mówiąc, że to nie jest hotel. Nie daliśmy się jednak usunąć, więc wezwana została milicja, która wyrzuciła nas z poczekalni. Kazano nam wracać tam, skąd przyszliśmy. Gdy powiedzieliśmy, że nie mamy swoich domów, milicjanci odjechali, a my wróciliśmy do budynku stacji i położyliśmy się spać. Około 11-tej w nocy pan Tołpa wstał i wyszedł – nikt nie wiedział gdzie i po co. Wrócił około pierwszej w nocy, skacząc do góry jak małe dziecko. Zapytał nas co mu damy jak nam odda dokumenty? Wszyscy patrzyli na niego jak na wariata, nikt jego radości nie podzielał. Po chwili włożył rękę do kieszeni kurtki i wyciągnął wcześniej zabrane nam dokumenty. Nastąpił szał radości – nikt do rana nie zmrużył oka, czekając na przyjazd pociągu. Jak się okazało później, pan Tołpa poszedł prosto do naczelnika NKWD (widocznie wiedział gdzie mieszka). Jego dom stał na wysokiej podmurówce. Udało mu się wdrapać tak, by zapukać do kuchennego okna. Powiedział żonie naczelnika, która podeszła do niego, że jest Polakiem i chce rozmawiać z jej mężem. Tołpa padł na kolana przed żoną naczelnika i zaczął prosić, by wpłynęła na męża, by oddał dokumenty, gdyż bardzo tęsknimy za krajem i chcemy do niego wrócić. Po dłuższej rozmowie, naczelnik zdecydował się oddać nasze dokumenty. Pan Tołpa z wdzięczności padł znowu na kolana, po czym szybko uradowany przybiegł do nas. Sytuację tę pan Tołpa opowiedział nam później (Tołpa był mężczyzną około 55 letnim).

Nazajutrz w godzinach popołudniowych odjechaliśmy pociągiem. Pod wieczór, gdy dojeżdżaliśmy do jakiejś węzłowej stacji (nazwy nie pamiętam), czekali na nas ludzie, z którymi mieliśmy wyruszyć poprzedniego dnia. Wielkie było nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy ich przy torach. Pociąg jechał bardzo powoli, dzięki czemu ludzie ci mogli wsiąść do niego. Uciecha była niesamowita – witali nas tak gorąco, jakby nas nie widzieli od dawna. W nocy odjechaliśmy innym pociągiem w kierunku Orłowa, do stacji docelowej Nowozybkow. Miasto to było bardzo zniszczone działaniami wojennymi. Front był niedaleko – świetnie słyszeliśmy wystrzały z dział i armat. Wszyscy zamieszkaliśmy na przedmieściu w opuszczonym i trochę uszkodzonym domku. Nie było w nim szyb w oknach i brakowało niektórych drzwi. Mieszkaliśmy tam około dwóch tygodni, pożywienie gotowaliśmy na podwórzu, bo piec piekarski był zniszczony. Front przesuwał się na zachód w dość szybkim tempie. Postanowiliśmy poruszać się wraz z nim, byle bliżej do Polski. Z Nowozybkowa wyruszyliśmy chyba bez ważnych dokumentów. Wiem, że staraliśmy się o nie, ale czy je otrzymaliśmy nie pamiętam. Nie mieliśmy pieniędzy na pociąg, więc postanowiliśmy ruszyć piechotą. Był to już koniec kwietnia 1944 r. Obraliśmy drogę na Czernigów, Kijów idąc codziennie ok 30 – 40 km. Nocowaliśmy przeważnie po wsiach. Co 4 lub 5 dni, robiliśmy dzienny postój, aby nogi mogły wypocząć. W tych dniach wypoczynku, staraliśmy się zarobić na życie. Rozchodziliśmy się po wsi pytając czy możemy coś zrobić koło domu. U starszych, samotnych ludzi znajdowaliśmy robotę – a że była to wiosna, głównie kopaliśmy działki przyzagrodowe, naprawiali płoty, cieknące dachy, rozsypujące się kominy. Za pracę otrzymywaliśmy przeważnie chleb, mąką, kaszę, czasami kawałek słoniny, mleko lub nawet pieniądze. Ludzie mieszkający na Ukrainie, mieli sporo zboża w domach, bo Niemcy znosili kołchozy i zwracali ludziom ziemię. Idąc piechotą setki kilometrów przez Ukrainę bardzo często widywaliśmy spalone całe wsie. Żadnego życia tam nie było, ani jednego całego domu. Sterczały tylko kominy po budynkach mieszkalnych. Był to bardzo straszny i przykry obraz. Czasami mówiono nam, że Niemcy spędzali ludzi do paru domów, oblewali je benzyną i puszczali z dymem wraz z całą wsią. Idąc wciąż piechotą dotarliśmy do Kijowa i tu mieliśmy poważny problem z przekroczeniem mostu na Dnieprze. Nie mając ważnych dokumentów baliśmy się posterunków stojących na moście. Przeżegnaliśmy się i ruszyliśmy do przodu. Straż poprosiła o dokumenty. Patrzyli, czytali i powiedzieli nam, że nasze dokumenty były tylko do Nowozybkowa. My powiedzieliśmy, że tam jest napis „na rodinu”, a my jesteśmy Polakami i wracamy do kraju. Strażnicy wciąż wpatrywali się w nasze dokumenty, a potem w nas – brudnych, obdartych, wynędzniałych ludzi i pozwolili nam iść. Gdy przeszliśmy przez most, był wieczór 15 maja 1944 roku. Nie poszliśmy na noc do miasta, gdyż był obowiązek meldowania się, więc postanowiliśmy zanocować w zaroślach. Nie wiedzieliśmy, że w tych krzakach były ukryte działa przeciwlotnicze. Nocą nastąpił nalot samolotów niemieckich na miasto i właśnie z tych zarośli, kilkadziesiąt metrów od nas odezwały się działa przeciwlotnicze. Nie spaliśmy całą noc. Jak się okazało w dzień, miasto nie zostało zbombardowano – ucierpiały jedynie koszary wojskowe. Na rynku – targu, kupiliśmy coś do jedzenia. Po śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Żytomierza. Idąc w dalszym ciągu pieszo, dotarliśmy do Żytomierza. Miasto było bardzo zniszczone. Były ostatnie dni maja. Postanowiliśmy pozostać w jednym z rozbitych budynków by odpocząć, wykąpać się w łaźni miejskiej, wyprać bieliznę. Spotkaliśmy tu sporo Polaków tu urodzonych i mieszkających. Część z nich rozmawiała słabą polszczyzną. Otrzymaliśmy trochę mydła i sody do prania oraz jedzenia. Po paru dniach odpoczynku, z przypadkowo napotkanymi sowieckimi żołnierzami dogadaliśmy się że zabierzemy się wraz z nimi samochodem ciężarowym do Równego. Za podróż mieliśmy zapłacić wódką. Kupienie 1 litra alkoholu nie nastręczało trudności, ponieważ niemal w co drugim domu pędzono bimber. Trzech żołnierzy od razu przy samochodzie od razu wypiło pół litra, po czym kazali nam wsiąść do auta. Troszkę baliśmy się wsiadać na pakę, ale nie mieliśmy innego wyjścia. Byliśmy już bardzo zmęczeni tą podróżą trwającą około miesiąca. Do Równego dotarliśmy szczęśliwie tego samego dnia, a był to czwartek Bożego Ciała. Trwała procesja. Z ciężarowego samochodu wysiedliśmy na jednej z ulic miasta (było nas około 30 osób). Każdy miał na plecach woreczek lub trzymał w ręku swój dobytek. Staliśmy na chodniku pod płotem zastanawiając się, gdzie się mamy udać, aby znaleźć jakieś pomieszczenie na nocleg. Wśród przechodzących ulicą, pewna pani w wieku około 50 lat spojrzała na nas – strasznych nieszczęśników i zapytała cośmy za jedni i skąd przybywamy. Odpowiedzieliśmy kim jesteśmy i jaką przebyliśmy drogę. Kobieta ta bez zastanowienia zaprosiła nas wszystkich do siebie do domu. Był to parterowy drewniany dom na wysokiej podmurówce z czterema pokojami. Odstąpiła nam dwa pokoje do spania. Tej nocy jednak nie spaliśmy wcale. Przed spaniem otrzymaliśmy zupę kartoflaną, którą dla nas specjalnie ugotowała nasza gospodyni. Zupa omaszczona była słoniną z przysmażoną cebulką. Do tego otrzymaliśmy chleba do woli. Bardzo nam smakowało. Olbrzymi kocioł, około 30 litrów zupy zjedliśmy w przeciągu kilku minut. Po posiłku odpoczywaliśmy w ogrodzie, w towarzystwie tej bardzo sympatycznej i uczynnej pani, która była bardzo zainteresowana naszym losem. Z wielkim współczuciem wsłuchiwała się w nasze opowieści. Pod wieczór powiedziała nam, że chyba źle się stało, że właśnie dziś trawiliśmy do Równego, bo od kilku dni nocami przylatują niemieckie samoloty i robią zwiad, co mogło sugerować zbliżające się bombardowanie (w Równem było dużo koszar wojskowych). Około 10 wieczorem położyliśmy się na podłodze do snu – niektórzy z nas natychmiast usnęli, inni nie mogli. Nagle nadleciała duża ilość samolotów bombowych, miasto zostało oświetlone jak w dzień – zaczęło się bezlitosne bombardowanie, które trwało do wschodu słońca. Obok stała trzypiętrowa kamienica, do której piwnic przenieśliśmy się wszyscy. Było tam już pełno ludzi. Przez tych parę godzin, przeszliśmy istne piekło. Bomby padały dosłownie obok nas (może 30 – 40 m), z kamienicy wyleciały wszystkie szyby, a elewacja budynku została posiekana odłamkami. Dookoła powstawały kolejne pożary. Przestraszeni tym bombardowaniem, zapytaliśmy naszej dobrodziejki, gdzie możemy pójść, niedaleko od miasta, by zatrzymać się na parę tygodni – może znaleźć pracę i trochę się odżywić. Znajdujący się w pobliżu front nie pozwalał nam na dalszą wędrówkę na zachód. Wiedzieliśmy także o tym, że polskie Kresy do rzeki Bug nie będą już należały do Polski. Ta kobieta wskazała nam jedno miejsce, które miało być bezpieczne od grasujących dookoła band ukraińskich – był to majątek rolny z cukrownią i gorzelnią, położony około 3 km od miasta – nie pamiętam niestety nazwy tej miejscowości. Udaliśmy się tam wszyscy. Idąc ulicami tego miasta, trudno było przez nie przejść. Wielkie doły po bombach, rozwalone kamienice tarasowały ulice. Były też mniejsze doły, przy których stały tabliczki z napisami: „uwaga niewypały”. Przedzierając się przez zrujnowane miasto dotarliśmy pod wskazany adres tego majątku. Strzegli go partyzanci gruzińscy, bo prawdopodobnie oni go zdobyli. W majątku tym zarządzał rządca o nazwisku Gaj. Zgłosiliśmy się do niego, aby dał nam pracę i pomieszczenie do zamieszkania. Przydzielił nam jedną izbę o powierzchni 30 m2 w starym, drewnianym czworaku, krytym słomą, opuszczonym przez fornala, który przeniósł się do nowego domku. Podobno połowa stałych fornali zamieszkiwało już w nowych, jedno lub dwurodzinnych budynkach (dwupokojowych z kuchnią, spiżarką i podpiwniczeniem). Wraz z budynkami mieszkalnymi otrzymali także budynki gospodarcze.

W tym jednym pomieszczeniu zamieszkało nas cztery rodziny: pani Moczulska z synem Gienkiem i córką Kazią, pan Michno, Helena z synami Jankiem i Władkiem, pan Federuk ze swoją córką i małym wnukiem oraz nasza czteroosobowa rodzina. Później zamieszkała z nami jeszcze jedna pani w wieku około 35 lat, ale nie wiem skąd ona się wzięła. Prawdopodobnie dołączyła z wojska, bo była w polskim kobiecym mundurze. Wszyscy spaliśmy na słomie na podłodze. Ja z Tatą, zaczęliśmy pracować w polu. Tato miał trudności, bo rolnikiem nigdy nie był, na roli nigdy nie pracował – toteż przy każdej pracy się męczył. Ja – zahartowany w pracach kołchozowych w Rosji i o 40 lat młodszy nie miałem żadnych problemów przy takich pracach jak: koszenie konną żniwiarką, składanie zboża w stogi, grabienie skoszonej koniczyny, mechanicznym omłocie zboża. Ludwik pasał krowy rządcy – pana Gaja. Było ich chyba cztery sztuki. Po paru tygodniach wspólnego zamieszkiwania w tym czworaku, pan Gaj zabrał naszą rodzinę do dworku zwanego rządcówką i odstąpił nam jeden pokój z oddzielnym wejściem z drugiej strony od ogrodu (wraz z dużą werandą). Tam nam już było dobrze. Spaliśmy w normalnych łóżkach, tak jak w domu, zarabialiśmy stosunkowo dobrze, zaczęliśmy też lepiej się odżywiać. Pod dostatkiem mieliśmy chleba, kartofli, częściowo nawet mięsa i chyba ze dwa litry mleka dziennie, które brat otrzymywał jako zapłatę za wypasanie krów rządcy. Był to okres nasilenia prac polowych. Ludzi do pracy było mało, pozostali przeważnie starsi, więc z konieczności pracowaliśmy od 5.30 do zachodu słońca. Z tego okresu przypominam sobie mój drugi dramat życiowy. Przejeżdżałem wozem drabiniastym parokonnym przez wąwóz. Otaczały go skarpy o wysokości około 3.5 metra. Na górze wąwozu po mojej prawej stronie stał mocno podpity ruski żołnierz, o azjatyckiej urodzie. Na jego piersi wisiał automat z okrągłym bębenkiem. Obok niego stała tutejsza, ukraińska czarnowłosa kobieta lekkiego prowadzenia się o imieniu Marusia. Na dole, w wąwozie stał polski żołnierz, który rozmawiał z tym Uzbekiem. Omijając polskiego żołnierza musiałem skierować konie i wóz na prawą stronę skarpy. Ów żołnierz, zauważył w ostatniej chwili wystające z wozu widły, złapał je rękami i odrzucił na bok. Ten ruch zauważył ruski żołnierz. Zsunął się z góry do wąwozu, zdjął automat z piersi, odbezpieczył, przyłożył mi do czoła i powiedział: „ja tebie ubiju kak soboku, ty banderowiec chotieł ubit polskogo sołdata”. Niewiele myśląc złapałem obiema rękami za lufę automatu i podniosłem do góry. On szarpnął automat, pociągając jednocześnie za spust, wystrzelał całą serię naboi i tak szamotaliśmy się przez chwilę. Widząc to Marusia, także zsunęła się ze skarpy i rzuciła się na szyję temu żołnierzowi, zaczęła go całować i prosić aby nie robił mi krzywdy, bo nie jestem żadnym banderowcem, a pracownikiem pobliskiego majątku ziemskiego. Żołnierz po chwili dał spokój. Dzięki niej pozostałem przy życiu. Polski żołnierz stojący parę kroków od nas, w ogóle nie reagował.

Zbliżał się początek września, nasi rodzice zastanawiali się dokąd mamy się udać. Do Sokala w tej sytuacji nie było po co – po pierwsze nie będzie już należał do Polski, po drugie nasz dom był zajęty i obawialiśmy się napadów band ukraińskich. Pan Federuk, który był Ukraińcem (miał żonę Polkę, która zmarła w obozie) skierował się ze swoją córką i wnukiem do swojej miejscowości położonej w powiecie sokalskim. Pani Emilia Moczulska z synem Gienkiem i córką Kazią skierowała się do Sokala, do braci swego męża. Pan Piotr Moczulski był Ukraińcem ożenionym z Polką. Pozostali, tzn. nasza rodzina, pani Helena Michno ze swoimi synami Jankiem i Władkiem, pan Jan Paradowski wraz z żoną, córką Gienią i synem Edwardem (już bez córki Stefanii, ponieważ w Sosnowce w 1943 r. powołano ją do wojska polskiego), pan Tołpa wraz z żoną, synem Tadkiem i drugim młodszym, którego imienia nie pamiętam, postanowiliśmy pojechać do Polski w jej nowych granicach. We wrześniu 1944 roku wsiedliśmy do pociągu w Równem i już istniejącą granicę na Bugu przekroczyliśmy po uprzedniej odprawie celnej ze sprawdzeniem dokumentów, przez żołnierzy radzieckich. Przyjechaliśmy do Chełma. Z Chełma pan Michno wraz z synami pojechał do Horodła do swojej rodziny, gdyż rodem stamtąd pochodziła owa rodzina. My pozostali, pojechaliśmy przez Lublin, Rozwadów do Przeworska. Pan Paradowski Jan ze swoją rodziną udali się do wsi Żurawiczki i tam zamieszkali, gdyż stamtąd pochodziła pani Paradowska. My z rodziną państwa Tołpów pojechaliśmy do Jarosławia. Państwo Tołpowie pojechali następnie do Radymna, a stamtąd dalej do niedaleko położonej wioski (nazwy nie pamiętam) i tam zamieszkali na stałe. Nasza rodzina z Jarosławia udała się do wsi Szczytna leżącej około 3 – 4 km od Jarosławia – we wsi tej moja Mama miała wujka Sławińskiego i ciocię, u których przez parę miesięcy zatrzymaliśmy się. Wiosną 1945 roku moi rodzice złożyli dokumenty, potwierdzające nasz pobyt w Rosji. Dostaliśmy domek po Ukraińcach w Jarosławiu przy ulicy Dolnoleżajskiej 46 (potem 44). Ja poszedłem do szkoły – początkowo ukończyłem 4 klasy gimnazjalne w ciągu dwóch lat, a później trzyletnie liceum w Państwowej Szkole Budownictwa w Jarosławiu. Od 1 sierpnia 1950 roku rozpocząłem pracę na podstawie otrzymanego nakazu pracy w Komunalnym Przedsiębiorstwie Remontowo – Budowlanym w Lublinie, ul. Bernardyńska 7. Rodzice moi pozostali do swojej śmierci w Jarosławiu, w domku na ulicy Dolnoleżajskiej 44.

PS.

W obozie Rżawki oprócz wspomnianej rodziny Kazimierza Pióry z Kolonii Walawka, przebywała sześcioosobowa rodzina Stanisława Pióry, także z tej Kolonii. Zamieszkiwali w baraku nr 3 lub 4. Obie rodziny wróciły do Jarosławia pod koniec 1944 roku lub na początku 1945. Pióro Stanisław i żona Teresa wraz z córkami Kazimierą, Janiną, Władysławą, Józią i synem urodzonym w obozie (imienia nie pamiętam), zamieszkali na stałe w Jarosławiu obok Rynku. Natomiast Pióro Kazimierz wraz z żoną Rozalią, synami Zygmuntem, Adamem (który zmarł), Marianem oraz córkami Krystyną i najmłodszą, której imienia nie pamiętam zamieszkali w miejscowości Widna koło Jarosławia.

Na początku roku 1946 przyjechała do Jarosławia pani Maria Szczepańska ze swoim synem Zbigniewem, którzy zamieszkali w Stawkach koło Jarosławia, a od kilkunastu lat mieszkają w Jarosławiu na ulicy Kościuszki.
Pan Tadeusz Szczepański, jak i Marian Michno zginęli na wojnie.
Pan Piotr Moczulski po zakończonej wojnie, jako żołnierz zdemobilizowany, otrzymał dom poniemiecki w Nowej Rudzie, pow. Wałbrzych, dokąd ściągnął swoją rodzinę. Eugeniusz Moczulski – syn – mieszka od kilkudziesięciu lat we Wrocławiu, tam mieszkają także Jan i Władysław Michno, przy ulicy Lądeckiej. Rodzina Michnów nie była w obozie Rżawki, ale w innym powiecie – Szangały, w którym to mieście spotkaliśmy się w grudniu 1941 r. Córka Moczulskich – Kazimiera, od momentu wyjścia za mąż mieszka w Warszawie do dnia dzisiejszego.

 

/Rękopis wspomnień został udostępniony przez rodzinę pana Bolesława Duszki, za co składamy serdeczne podziękowania/