Bolesław Karol Duszka – wspomnienia cz. III – W drodze do Polski

Gdy nadeszła zima Mama i ja z bratem przestaliśmy pracować. Tato pracował już w lepszych warunkach, tzn. przy remoncie i murowaniu pieców grzewczych oraz remoncie przewodów kominowych w budynkach mieszkalnych i stołówce.

Myśleliśmy o wyjeździe, a na to trzeba było mieć spełnione przynajmniej dwa warunki: pierwszy – to właściwe dokumenty, drugi – to pieniądze. Niektórzy ludzie mieszkający w obozie Rżawki zaczęli chodzić do miasteczka powiatowego Szangały po dokumenty. Dokumenty wydawano do dwóch miejscowości,
w których tworzyła się polska armia pod dowództwem gen. Władysława Andersa. Nazw tych miejscowości w tej chwili nie pamiętam. Jedna z nich kojarzy mi się jako Czkałów. Był koniec listopada lub pierwszy dzień grudnia 1941 r., nasza Mama wybrała się w drogę piechotą ponad 40 km do tego miasteczka, celem załatwienia dokumentów na wyjazd. Idąc do tego miasteczka, napotkała Mama w połowie drogi wracającego już z dokumentami starszego człowieka o nazwisku Paszko. Właściwie to człowiek ten leżał na śniegu, wyczerpany, półprzytomny. Mama nic nie mogła mu pomóc, gdyż na tej przestrzeni, za wyjątkiem lasu żadnej zabudowy nie było. Jak się później okazało, ten człowiek zmarł – być może zamarzł na leśnej drodze. Mama mimo pobytu tam na miejscu dwa lub trzy dni, dokumentów dla nas nie otrzymała, mimo, iż inni dostawali je bez przeszkód. W dniu 5 grudnia 1941 r. około godziny 6 wieczór, do naszej izby przyszedł naczelnik bazy (nazwiska nie pamiętam). Wcześniej nigdy do nas nie przychodził, dlatego zaskoczenie nasze było większe. W izbie tył Tato, brat i ja. Mamy nie było. Rozmowę zaczął o tym i owym, następnie przeszedł na rozmowę „jak nam się żyje, czy Tato jest zadowolony z pracy, czy zarobione pieniądze wystarczają na wyżywienie, czy chciałby tu pozostać?” Tato jak pamiętam odpowiedział, że jest trochę lepiej niż było na początku, mamy oddzielną izbę, lżejszą pracę, zarobki ledwo wystarczają na tą śmierdzącą zupę z dorsza i kawałek przydziałowego chleba. Tato zdecydowanie odmówił pozostania tam na Syberii. Wówczas on powiedział, że przeniesie Tatę na etat majstra i będzie pracował jako umysłowy pracownik, rodzina będzie otrzymywała znacznie większe przydziały chleba i w pierwszej kolejności otrzyma odzież letnią. Większe miały też być zarobki Taty. Zaoferował także na lato nowy, dwupokojowy drewniany budynek dla naszej rodziny, przy którym mielibyśmy możliwość trzymania kozy. Po wysłuchaniu tego, Tato odpowiedział zdecydowanie: NIE! Wówczas naczelnik zdenerwował się i doniosłym głosem oświadczył, że wobec tego nigdzie nie wyjedziemy i zostaniemy tu na zawsze bez żadnych awansów i przywilejów, a ojciec będzie zwykłym robotnikiem przy wyrębie lasu i spławianiu wiosną budulca. Nie oczekując na odpowiedź wstał i wyszedł, nie powiedziawszy do widzenia. Nastąpiła grobowa cisza. Nasza trójka przez dłuższą chwilę nie odzywała się. Po chwili, Tato powiedział, abyśmy się przebrali i poszli spać. Tak niebawem uczyniliśmy, ale o spaniu nie było mowy. Gdzieś ok. godziny 9 wieczór przyszła wyczerpana Mama, po ponad 40 km podróży – była bardzo przygnębiona. Po paru minutach powiedziała, że nie otrzymała dokumentów na wyjazd, mimo iż wszystkim innym wydawano je bez problemu. Tato przedstawił Mamie historię jaka rozegrała się tutaj mniej więcej przed dwiema godzinami. Tato powiedział, że wniosek jest prosty, naczelnik bazy powiadomił naczelnika obwodowego NKWD w Szangałach o zatrzymaniu nas na stałe. Tato zdecydował, że jeszcze tej nocy musimy uciekać. Mama położyła się na chwilę, aby odpocząć, zjedliśmy po kawałku chleba, napiliśmy się ciepłej wody, spakowaliśmy swoje manatki i o północy z 5 na 6 grudnia 1941 r. uciekliśmy. Noc była jasna i bardzo mroźna. Na pewno było ponad 45 stopni mrozu. Podczas marszu, ostre, zimne powietrze zatykało nam dech w płucach. Jak się zaczęło rozwidniać, zeszliśmy z drogi, usiedliśmy na zwalonym drzewie – był to pierwszy nasz wypoczynek. Przeszliśmy może 15 km. Mama była bardzo zmęczona i nie mogła już dalej iść. Jej nogi z bólu były spuchnięte. Rozpaliliśmy ogień, zawiesiliśmy garnek ze śniegiem, a gdy zagotowała się woda, wyjęliśmy z naszych skromnych zapasów trochę razowych sucharów, które moczyliśmy we wrzątku. Był to pierwszy posiłek. Następnie ruszyliśmy dalej w drogę. Z każdym kilometrem droga stawała się dla Mamy coraz trudniejsza. Przystanki musieliśmy robić coraz częściej. Drugi posiłek, identyczny jak rano zjedliśmy ok. 2 po południu. Po przejściu kolejnych 2 – 3 km zaczął zapadać zmierzch. W czarnych kolorach zaczęliśmy widzieć możliwość dojścia do miasteczka przed nocą. Przystanki następne robiliśmy już co kilkadziesiąt metrów. Mama opierała się na naszych ramionach i tak dowlekliśmy się do Szangał, gdzieś ok. 9 wieczorem. Mieliśmy w nogach ponad 40 km, a Mama prawie 85. Był to następny dramat całej naszej rodziny. Mama wiedziała gdzie można zanocować, bo poprzednie dwie noce spędziła w tym miejscu. Był to parterowy, drewniany, dość duży dom. W jednej połowie mieszkali właściciele, a w drugiej połowie (było to duże pomieszczenie ok. 40 m2), zatrzymywali się przybywający tam Polacy z dwóch lub trzech obozów pracy z powiatu Szangały. Tam właśnie spotkaliśmy rodzinę Heleny Michno z synami Marianem, Jankiem i Władkiem. Ludzie ci oczekiwali tu na dokumenty i pociąg. Na podłodze była słoma. Mama nie czekając na posiłek, położyła się. Spotkaliśmy tutaj także innych znajomych. W tym pomieszczeniu, wraz z kilkudziesięcioma innymi ludźmi mieszkaliśmy do 24 grudnia 1941 r. Międzyczasie, niektórzy otrzymywali dokumenty i wyjeżdżali, w ich miejsce przychodzili inni. Mama szukała codziennie kontaktów, aby ktoś miał dojście do powiatowego naczelnika NKWD, abyśmy mogli otrzymać dokumenty. Mijały dni, siedzieliśmy ciągle czekając na dokumenty. Trzeba było mieć pieniądze na życie i ewentualnie na dalszą podróż. Tato w tym celu sprzedał na bazarze swoje prawie nie noszone ocieplane palto z futrzanym kołnierzem. Jak dobrze pamiętam, otrzymał za nie 200 rubli – było ono na pewno warte więcej. Tacie pozostała tylko mocno zniszczona kurtka przy wyrębie lasu. Tak więc żyliśmy, chodziliśmy codziennie do ogólnodostępnej stołówki (jedynej w mieście), tam kupowaliśmy zupę z solonych grzybów, do której dodawano kromkę chleba. Ponieważ samego chleba nie sprzedawano, kupowaliśmy po parę zup na osobę, aby w ten sposób zdobyć chleb także na śniadanie i kolację. W końcu Mama dowiedziała się gdzie mieszka naczelnik i zaraz wybrała się do jego żony do domu. Po dłuższej rozmowie, Mama zaproponowała, że sprezentuje jej swoje futro, jeżeli wpłynie ona na męża, by wydał nam dokumenty. Za dwa lub trzy dni po tej rozmowie, Mama ponownie odwiedziła dom naczelnika. Dokumenty były gotowe! My otrzymaliśmy dokumenty, a żona naczelnika – futro. Był to pamiętny dzień 24 grudnia 1941 r. Dokumenty były wystawione (nie pamiętam miejscowości) tam, gdzie były organizowane polskie placówki wojskowe – miejscowości tej nigdy nie było nam dane dotrzeć. Nasza babcia – tj. Mama Mamy – Franciszka Bieniarz (po drugim mężu), wraz z córką Heleną oraz moją ciotką Hanią Bar (siostra Mamy) i wraz z jej mężem Władkiem w dalszym ciągu pozostali w obozie Rżawki w baraku nr 1. Będąc już w Polsce, dowiedzieliśmy się od pani Marii Szczepańskiej (która wróciła do Polski w 1946 r.), że wyjechali z obozu i przebywali w jednej z tych dwóch miejscowości, gdzie były polskie placówki wojskowe. Babcia i Dziadzio zmarli tam na tyfus. Hela – trzynastoletnia dziewczynka, wraz z innymi dziećmi, została wywieziona do Iranu, a następnie trafiła do USA, gdzie wstąpiła do zakonu żeńskiego. Ciocia Hania, wraz ze swoim mężem Władkiem wstąpili do armii polskiej tworzonej przez gen. Andersa. Brali udział w walkach m.in. pod Monte Cassino. Po wojnie zamieszkali w Szkocji, gdzie urodziło im się dwóch synów. Po kilku latach pobytu tam, wyjechali do USA i zamieszkali w okolicy Chicago. Ze Szkocji pisali do nas, gdyż odnaleźli nas przez Czerwony Krzyż. Z USA dostaliśmy jeden, lub dwa listy i więcej nie mieliśmy żadnej wiadomości. Mój brat, na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, poszukiwał ich przez polską ambasadę w USA, która po pewnym czasie poinformowała, że być może zginęli oni podczas huraganu, który spustoszył okolice Chicago.

W Szangałach nie było stacji kolejowej – musieliśmy iść do innej miejscowości oddalonej o kilkanaście kilometrów, do której docierał pociąg raz na kilka dni. Tak miało być właśnie tej nocy z 24 na 25 grudnia. Zebrało się parę rodzin, za zapłatą wynajęliśmy parę sań i wyjechaliśmy w stronę stacji. Wagony były ciężarowe, nieogrzewane. Do pierwszej większej stacji (nazwa nieczytelna) było ok. 80 km. Na stacji wskazano nam jeden ciężarowy wagon, na który mieliśmy wykupić bilety. Załadowaliśmy się do tego wagonu. Okazało się, że jednych drzwi nie dało się zasunąć. Była to druga wigilia Bożego Narodzenia na wygnaniu. Pociąg ruszył około północy. Jego obsługę stanowili więźniowie, którzy zatrzymywali pociąg co kilka lub kilkanaście kilometrów i żądali od nas wódki albo jedzenia, szantażując nas, że dalej pociąg nie pojedzie. Musieliśmy też sami dostarczonymi przez nich piłami i siekierami, wyrąbywać po drodze drzewa, które używane były w parowozie jako opał pod kotłem. Tak podróżowaliśmy przez trzy doby – muszę dodać, że na 40 stopniowym mrozie, w wagonach było bardzo zimno. Wszyscy bardzo pomarzli, skakali, ruszali się, ale to nic nie pomagało. Mnie początkowo bardzo zmarzły nogi – po dwóch dniach w ogóle ich nie czułem. Do celu dotarliśmy po trzech dobach. Poszliśmy się ogrzać na stację i napić gorącej wody. Zjedliśmy też po parę sucharów. Po rozgrzaniu, zacząłem odczuwać straszne pieczenie palców u nóg. Zdjąłem trzewiki i zobaczyłem, że u obydwu nóg moje duże palce są czarne – było to silne odmrożenie. Tak spędziliśmy Święta Bożego Narodzenia. Były to jedne z najgorszych dni w moim życiu. Mama obok stacji znalazła tutejszą, uczciwą staruszkę, która zabrała nas do swojego bardzo małego domku o jednej izbie. Tam było ciepło. Nagotowała nam kartofli w łupinach, w samowarze przygotowała „kipiatok”. Zjedliśmy kartofle momentalnie i popiliśmy gorącą wodą. Był to nasz pierwszy dobry posiłek po trzech dniach i pierwsze kartofle po prawie dwóch latach.

Następnego dnia wyjechaliśmy już pociągiem osobowym do Wołogdy – największego miasta w tym rejonie. Po wyjściu z wagonu, napotkaliśmy liczną grupę Polaków, którzy zwrócili się do nas: chodźcie do nas do wagonu, bo nam tutejsza władza przydzieliła trzy wagony i mamy już jechać do polskich placówek wojskowych. Bez chwili wahania poszliśmy i wsiedliśmy do jednego z wagonów, w którym było jeszcze miejsce. Okazało się, że były to wagony ciężarowe, w których po obu stronach ulokowane były piętrowe prycze, a pośrodku stał okrągły żelazny piecyk z zapasem węgla. Przy jednych drzwiach wyrżnięto dziurę w podłodze i wykonano siedzenie z desek – coś na wzór muszli klozetowej. Takimi samymi wagonami wywieziono nas z Polski 10 lutego 1940 roku. Wolna była jedna prycza na dole, którą zajęliśmy. Oprócz nas byli w wagonie jeszcze: Michno Helena ze swoimi trzema synami (Marianem, Władkiem i Jankiem), Moczulski Piotr z żoną Emilią i dziećmi: Gienkiem i Kazią; rodzina Paradowskich – Jan i jego żona (imienia nie pamiętam) i ich dwie córki: Gienia i Stefa oraz syn Edward; czteroosobowa rodzina Tołpów – pamiętam tylko imię starszego syna Tadka. Być może w tym wagonie była jeszcze jedna rodzina, ale tego już nie pamiętam. Ruszyliśmy w nocy w nieznajomym nam kierunku. W tych wagonach jechaliśmy dzień i noc, z długimi postojami na niektórych stacjach. Zorientowaliśmy się jak przejeżdżaliśmy wielkie masywy górskie, że jesteśmy na Uralu. Wtedy wiedzieliśmy, że wiozą nas na wschodnią Syberię. Przejeżdżaliśmy przez takie miasta jak: Swierdłowsk, Tiumen, Oms, Nowosybirsk, Tomsk, Krasnojarsk aż do Irkucka. Na stacji kolejowej w Irkucku staliśmy parę dni, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Jak się okazało, jechaliśmy tą samą trasą z powrotem. Z Omska pojechaliśmy na Pietropawłowsk i Czelabińsk. Tutaj staliśmy parę godzin, tutaj także była najprawdopodobniej polska placówka wojskowa. W naszym wagonie została odprawiona przez kapelana wojskowego msza święta. Była to pierwsza msza święta od dwóch lat. Dla nas było to bardzo rozrzewniające. Przyszli także z pozostałych wagonów nasi rodacy. Nie wiem dlaczego nie wysiedliśmy tam, lecz w nocy pojechaliśmy dalej. Bardzo dobrze pamiętam taki oto obrazek: jest noc, gdzieś przed północą, my młodzi chłopcy siedzimy na ławce wokół piecyka i pieczemy na piecyku cebulę. Pociąg stał wówczas przed stacją jakiegoś większego miasta. Było to miasto Ufa, stolica autonomicznej Republiki Baszkirskiej położonej na Uralu. Nagle nastąpiło niesamowite uderzenie w nasz skład pociągu. Koła wagonów jakby dostały potężnego drgania, piecyk z piekącą się cebulą rozwalił się, a w wagonie powstał pożar. Ludzi z pryczy pozrzucało do środka, na ten żarzący się węgiel. Jedne drzwi, które były używane, rozsunęły się. Mnie wyrzuciło na zewnątrz, gdzie upadłem w wielki śnieg. Jak się okazało, była to katastrofa kolejowa. Na nasz stojący pociąg, nie mający wjazdu na stację, wjechał z tyłu, z pełnym impetem drugi pociąg towarowy. Widziałem, jak miażdżące się wagony, z wielkim zgrzytem spadały z wysokiego nasypu w dół. Palące się wagony i straszliwy krzyk ludzi, którzy tam byli był przeraźliwym przeżyciem, którego nigdy nie zapomnę. Nasz wagon, który był mniej więcej pośrodku składu pociągu ocalał. Za wyjątkiem potłuczeń i oparzeń, nic poważniejszego nikomu się nie stało. Za nami były dwa kolejne rodziny z polskimi rodzinami, a następnie parę platform z czołgami i parę wagonów żołnierzy rosyjskich udających się prawdopodobnie na front. Jeden z wagonów, w którym podróżowały polskie rodziny, został częściowo rozbity i znalazł się w dole nasypu. W nim zginęło parę osób, gdyż na wagon ten, spadły jadące z platformy z czołgami. Wiem, że dwie córki rodziny Sołtysów ocalały – 16 letnia Stefcia i jej 12 letnia siostra. Rodzice ich zginęli. Nie pamiętam ile osób zginęło, a ile pozostało przy życiu. Żołnierze rosyjscy, jadący za nami, w większości zginęli. To była dramatyczna katastrofa, nie można było pomóc ludziom, którzy zostali przygnieceni ogromem żelastwa. Człowiek stał się zupełnie bezradny. Po paru godzinach, uporządkowano te wagony, które ocalały, dołączono do nich kolejne i skład ten ruszył z Ufy do Kujbyszewa, a następnie przez Penzę i Tambow przewieziono nas do miasteczka powiatowego o nazwie Sosnowska, w województwie tambowskim. Dalej linii kolejowej nie było. Tu nam kazano opuścić wagony i porozprowadzano nas na kwatery do rosyjskich rodzin, które mieszkały w domkach jednorodzinnych, mających najwyżej dwie izby: pokój i kuchnię. Był to początek marca 1942 r. Ponad dwa miesiące spędziliśmy w tym samym wagonie, bez kąpieli, mydła, prania i zmiany bielizny. Już w czasie podróży zalęgły się wszy i świerzb. Nie było ratunku na tę plagę, która nas opanowała, żadnych środków dezynfekcyjnych. Co jedliśmy podczas tej gigantycznej podróży? Przeważnie raz, a czasami najwyżej dwa razy na dzień. Na dużych stacjach pociąg z reguły stał parę godzin. Braliśmy dwa wiadra z jednego wagonu i chodziliśmy na stację po zupę. Podczas wojny, ze względu na wędrówkę ludzi, były organizowane posiłki w postaci zupy, do której czaszami dodawano kawałek chleba. Przeważnie były to zupy bezpłatne, czasami płaciło się 2 lub 3 ruble za wiadro zupy, jeśli do niej był chleb. Na mniejszych stacjach, miejscowe kobiety wynosiły w koszach jakieś pierogi, chleb, placki, bliny, mleko, gotowane kartofle. To wszystko można było kupić za pieniądze, lub wymienić za towar.

Na jednym z przystanków przydzielono nas do domu o jednej izbie, w którym nie było właściciela, lecz przebywała w nim rodzina białoruska: matka z trojgiem dzieci – córką Niurą i dwoma młodszymi synami. Kobieta ta była żoną komunisty, wojskowego oficera. Sama też była wielką komunistką. W tej jednej izbie zamieszkało nas dwie rodziny – razem 8 osób. Ubikacji, nawet drewnianej na zewnątrz nie było. Była jedynie rozwalona szopa, w której załatwiało się sprawy fizjologiczne i wybierało się wszy z bielizny, których było masę. Najpierw trzeba było zwalczyć świerzb, bo on nieprzeciętnie dokuczał, a szczególnie w pościeli, kiedy było ciepło. Mama poszła do miejscowego lekarza, który przepisał śmierdzącą maść. Wszyscy smarowaliśmy się nią na noc. W tym samym czasie, ta białoruska rodzina po ułożeniu się do snu też zaczynała się drapać. Nie wiem czy to zbieg okoliczności, czy może zarazili się świerzbem od nas. Po dwóch tygodniach była generalna gorąca kąpiel w jakiejś balii. Po niej przestało nam dokuczać swędzenie. Pozbyliśmy się wszawicy. Białorusini spali na swoich łóżkach metalowych, a my spaliśmy na słomie rozścielonej na podłodze. Było to bardzo uciążliwe w utrzymaniu czystości w pomieszczeniu. Nasza współlokatorka cierpiała na jakąś chorobę, która objawiała się tylko nocą, podczas snu. Już pierwszej nocy atak jej choroby postawił nas na równe nogi. Mocno przestraszeni nie wiedzieliśmy co się dzieje. W niesamowity sposób rzucało ją po łóżku, charczała, z ust toczyła się silna piana. Jej dzieci natychmiast łapały ją za ręce i nogi oraz wkładały coś w usta. Powtarzało się to co noc, lub co drugą. Po dłuższym czasie mieliśmy serdecznie wszystkiego dosyć – tych nocnych ataków, wspólnego zamieszkiwania w jednej izbie z zapalczywą, stalinowską komunistką. Jak na razie nie mieliśmy wyjścia. Nie było co jeść, nie było pieniędzy, aby można było jedzenie kupować. Mama szybko wpadła na pomysł wróżenia z kart. W ten sposób zarabiała na skromne życie. Po kilku dniach pobytu, Mama zaczęła chodzić po domach i wróżyć, jeśli ktoś sobie tego życzył. W zamian otrzymywała przeważnie prowiant – kartofle, kiszone ogórki, kiszoną kapustę, chleb, czasami trochę mąki. Gdy nadeszła wiosna, razem z bratem chodziliśmy po kołchozowych i sowchozowych polach kartoflanych i zbieraliśmy zmarznięte, cieknące kartofle, które jesienią pozostały na polu. Myliśmy je potem w wodzie, krajali na kawałki, suszyli, a następnie tłukło się je na mąkę i piekło placki. Miasteczko to miało 5 zasadniczych zakładów pracy: dwa kołchozy, dwa sowchozy i gorzelnię (spirtzawod). Obszarem, miasto to było stosunkowo duże, bo prawie każdy za swoim domem miał dość dużą działkę przyzagrodową. Była też cerkiew koło stacji kolejowej, w której znajdowało się kino. My mieszkaliśmy na terenie, który należał do kołchozu „13 Oktiabra”. Przyszła wiosna. Tato i ja poszliśmy do pracy do kołchozu wyżej wymienionego. Tato pracował jako murarz, ja byłem pastuchem świń, a właściwie jako jego pomocnik. W życiu gorszej roboty nie miałem. Jako młody chłopiec, który ukończył 14 lat, nie miałem siły ganiać za tymi niesfornymi zwierzętami, które nie trzymały się stada, które liczyło około 150 sztuk. Po dwóch a może trzech miesiącach, byłem zupełnie wykończony. Zwolniłem się z tego kołchozu i poszedłem do pracy do drugiego o nazwie „Robotnik”, którego siedziba znajdowała się na drugim końcu miasta. Po trzech lub czterech miesiącach, Mama znalazła inne mieszkanie. Parę domów bliżej rynku, ale po tej samej stronie ulicy u Daszki – tak miała na imię właścicielka, nazwiska nie pamiętam. Domek był murowany, składał się z dwóch izb – pokoju i dużej izby. Mieszkało tam troje Rosjan: Dasza, jej syn Wasia i córka. My otrzymaliśmy pokój. Daszka trzymała krowę, czasami dostawaliśmy od niej litr mleka. W kołchozie „Robotnik” przydzielono mi posadę pomocnika murarza. W tym czasie murarz oblepiał gliną ściany zewnętrzne warsztatu naprawczego. Ja rozrabiałem glinę z wodą i przynosiłem murarzowi. Ciężka to była praca, bo rozrobić glinę ręcznie, to tak samo jak rozrobić beton ręcznie. Kołchoz dzielił się na 5 brygad – ja pracowałem w pierwszej, największej. Pewnego sierpniowego dnia, późnym popołudniem przyszedł do mnie brygadzista i powiedział abym poszedł do stajni, zaprzągł parę koni do wozu i pojechał do magazynu głównego, gdzie mieścił się zarząd kołchozu. Miałem zawieźć i zdać 3 tony grochu. Sam miałem załadować groch i dostarczyć go na miejsce. Ponieważ jednorazowo na wóz mogłem załadować tylko jedną tonę, trzykrotnie jeździłem do magazynu, ładowałem groch i wyładowywałem go na miejscu. Wieczorem dostałem pochwałę za dobrze wykonaną pracę. Do murarza już nie wróciłem. Zwoziłem z pola do magazynu młócone zboże. Pola były rozległe, najdalsza odległość wynosiła 12 km. Trzeba było obrócić dwa razy dziennie. Pracę rozpoczynałem o godzinie szóstej, a kończyłem między dziesiątą, a jedenastą w nocy – dzień w dzień, dopóki nie spadł śnieg. Zimową porą woziło się saniami z pola słomę dla krów, koni i świń na podściółkę. Dla gorzelni woziliśmy torf, którego kopalnia znajdowała się w lesie, około 15 km od Sosnowki. Pewnego razu, gdy przyjechaliśmy po torf, kierownik torfowiska poprosił nas trzech abyśmy zawieźli siano zebrane latem do jego domu na wsi. Załadowaliśmy na 3 sanie siano i zawieźliśmy pod wskazany adres oraz zrzuciliśmy do szopy. Jego matka, starsza już osoba, chciała dać synowi coś do jedzenia, bo on do domu przychodził co parę dni. Chyba mnie najlepiej patrzyło z oczu, więc poprosiła abym dostarczył 3 pakuneczki dla jej syna. Ledwie zdążyliśmy wyjechać z zagrody, od razu dwaj towarzyszący mi Rosjanie i kazali pokazać, co dostałem od Rosjanki. Nie chciałem pokazać, lecz oni wyrwali mi pakunki siłą. Były w nich kartofle, parę placków (coś w rodzaju podpłomyków) i garnek kwaśnego mleka. Rosjanie zarządzili, że zjemy sami prowiant – mleko wypiliśmy, placki zjedli, a ziemniaki miałem zabrać do domu. Sumienie dręczyło mnie, że zjedliśmy to i zostawiliśmy kogoś głodnego bez jedzenia. Nikt temu kierownikowi jednak nie przyznał się. Gdy za kilka dni przyjechaliśmy ponownie, nie wspomniał o tym fakcie, ale rozmawiał z nami już tylko służbowo. Drugi taki obrazek przypomina mi się, jak pewnego zimowego dnia pojechaliśmy po siano dla potrzeb kołchozu. Mama dała mi kromeczkę suchego chleba, abym zjadł w południe. W tym celu zanurzyłem się w siano i zacząłem jeść. Momentalnie moi towarzysze zauważyli, że coś mam do jedzenia i zmusili mnie abym się z nimi podzielił. Podczas pobytu na zesłaniu moim wielkim marzeniem było tylko jedno: wrócić do Polski i najeść się do syta chleba i napić mleka.

Później Tato rzucił pracę w kołchozie „13 Oktriabrja”, bo nie mógł zarobić nawet na swoje wyżywienie. Pracowaliśmy później, do końca pobytu w Sosnowce prywatnie – co prawda dorywczo. Ojciec stawiał i przebudowywał piece grzewcze i piekarskie. Tu zarobek był znacznie lepszy. Mama zarobkowo nie pracowała. Od czasu do czasu wróżyła z kart. Ludwik, mój brat –w tym czasie jeszcze nie pracował. Z chwilą nastania wiosny 1943 roku ja i jeszcze dwóch rosyjskich rówieśników z tej brygady, wyjechaliśmy około 8 km w pole, do wykonywania orek wiosennych pod zasiew zboża jarego. Najpierw musieliśmy się zagospodarować w szczerym polu, by można było żyć tam dzień i noc przez parę tygodni. Wykonaliśmy wykop, nad którym zrobiliśmy krokwie z drewna – okrąglaków, przyniesionych z rosnącego obok lasu. Przywiązaliśmy powrósłami ze słomy żerdzie i okryli słomą, pozostawiając wejście jak do budy psa. Wewnątrz zasłaliśmy dość grubo słomą. Tu nocowaliśmy i chronili od deszczu. Pracowaliśmy od świtu do zmroku. Popasaliśmy konie podczas dnia dwa razy po około godzinie (9 rano i 15 po południu). Dzienna norma, jaką mieliśmy wykonać była bardzo duża. Konie karmiliśmy owsem i sianem – nocowały pod gołym niebem. Pracowaliśmy codziennie – żadnych dni wolnych i świątecznych nie było. Wyżywienie nasze składało się z kaszy jęczmiennej maszczonej olejem i kilograma chleba. Kaszę gotował nam stary koniuch, który aby mieć zupę – wlewał więcej wody. Czasami były kartofle, ale tylko wtedy, gdy któraś z matek podała przez koniucha, który dwa razy w tygodniu dojeżdżał do zarządu kołchozu po prowiant dla nas i koni. W dniu 1 maja, po południu zrobiono nam święto. Brygadzista przyjechał w południe, przywiózł kawałek mięsa, które koniuch nam ugotował. Oprócz tego przywiózł butelkę wódki oraz dodatkowy przydział chleba – nie wliczony do zarobku. Zjedliśmy po kawałeczku mięsa z chlebem, w pięciu wypili butelkę wódki i mieliśmy wolne popołudnie. Straszna to była frajda.

Do mycia służyła nam tylko zimna woda z beczki, którą codziennie koniuch przywoził do pojenia koni i dla nas. Mydła i ręcznika do wycierania się, nie mieliśmy. Spaliśmy w tej ziemiance, w brudnych ubraniach roboczych i przykrywaliśmy się kufajką. Ta orka z zasiewami trwała nieustannie do momentu koszenia, tj. do około 10 czerwca. Pamiętam raz, jak przyszła Mama w pole, gdy oraliśmy. Siedziała przed ziemianką i czekała na mnie. W pierwszej chwili nie poznała mnie, byliśmy wszyscy mocno opaleni od wiosennego słońca i wiatru, a oprócz tego brudni. Mama na mój widok rozpłakała się. Przywiozła trochę chleba i bańkę mleka. Mieliśmy łącznie z koniuchem dobry posiłek. Nastąpiło zakończenie orki i siewów wiosennych. Konie miały zasłużony wypoczynek, nam natomiast zaczynała się kolejna ciężka praca. Kosiliśmy trawę na olbrzymich połaciach żyznych łąk. Także dzieci bez żadnego wypoczynku pracowały przy koszeniu. Wyżywienie było takie samo jak przy orce. Spanie pod krzakiem na wolnym powietrzu, podczas deszczu w stogach siana lub trawy. Ludzi było tutaj znacznie więcej – bo aż z pięciu brygad. Ja jako jedyny Polak. Chociaż jeszcze w tym kołchozie pracowała Gienia Paradowska i Jan Michno. Gienia była pomocą traktorzysty, a Janek jako „polewoj” – polowy pilnujący zasiewów zboża i płodów rolnych. Potem nastąpiły żniwa – koszono różnego rodzaju zboża: proso, żyto, owies, soczewicę, pszenicę – najgorsza i najtwardsza do koszenia. Kosząc pszenicę przez cały dzień, czuliśmy, że ręce odmawiają nam posłuszeństwa. Należało wykonać codzienną normę – pracę naszą nadzorował brygadzista, który mierzył i obliczał codzienny urobek. Spaliśmy pod mendlami zboża – najgorzej było jak padał deszcz, szczególnie w nocy, gdy podczas ulewy przemakaliśmy do przysłowiowej suchej nitki, a ubranie wysychało na naszych ciałach. Wyżywienie było takie samo jak przy poprzednich robotach, chociaż czasami, raz na dwa tygodnie było troszeczkę mięsa w zupie mięsnej. Była to zupa bez żadnych jarzyn, tylko osolona. Jedzenie tej zupy wyglądało następująco: wlewana była do miedniczki z nieocynkowanej blachy, wszyscy zasiadali na ziemi po turecku wokół tej miski i jedli drewnianymi łyżkami. Mięsa nie wolno było brać. Najpierw skrawek mięsa brał najstarszy z siedzących, lub najstarszy rangą polową mężczyzna, wówczas dawał znak, uderzając łyżką w brzeg tej miedzianki i wtedy błyskawicznie dawało się nura łyżką, aby złowić skwarek mięsa. Nie wolno było wziąć dwóch skwarków. Ten starszy osobnik bacznie obserwował. Jeśli jeszcze coś pozostało, zaczynała się druga kolejka, a czasami nawet trzecia i czwarta. Koszenie zboża trwało do początku września, następnie następowało mechaniczne młócenie, przy którym pracowali starcy, kobiety i dziewczęta. Młodzi chłopcy zatrudnieni byli przy zwożeniu zboża furmankami zaprzęgniętymi w parę lub pojedyncze konie. Zboże zwoziło się magazynów państwowych lub kołchozowych. Miałem parę bardzo ładnych i dobrych klaczy. Jedna była kara z biała plamą na czole o imieniu Buria, a druga kasztanka – Gończa. Gończa miała bardzo ognisty temperament. Gdy zjeżdżało się z góry, nie potrafiła trzymać furmanki na specjalnych pasach, które widocznie ją łaskotały.

Pewnego razu zjeżdżając z góry, trzymałem Gończą za uzdę, a tu naraz pękł łańcuch od hamulca. Nie pomogło moje wymachiwanie batem, a nawet i bicie po łbach – konie puściły się w pęd. Chciałem błyskawicznie wskoczyć na furmankę, dostałem łańcuchem po plecach, a siła ta ściągnęła mnie pod tylne koła wozu załadowanego pszenicą. Poderwałem się jednak bardzo szybko. Zauważyłem, że z lewego buta pozostał mi tylko zapiętek. Przodu buta nie było, bo koło go przecięło. Poderwałem się szybko i ruszyłem za końmi. Na dole był dziurawy, drewniany most bez poręczy i bałem się, że konie się przestraszą owych dziur i mogą wraz z furmanką wpaść do rzeki. Wtedy byłby ze mną koniec – z więzienia szybko bym nie wyszedł. Obawiałem się szczególnie o Gończą, która była bardzo płochliwa. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze – konie przeskoczyły przez most i zatrzymały się pod górą. Dobiegłem do nich i wsiadłem na wóz. Do magazynów kołchozowych było jeszcze około 6 km. Z każdą następną chwilą zacząłem odczuwać coraz większy ból lewej nogi i kręgosłupa. Po przyjeździe do magazynu nie mogłem o własnych siłach zejść z furmanki. Magazynier zawołał pomoc, dwóch robotników zdjęło mnie z wozu i bryczką przewodniczącego kołchozu zawieziono mnie do szpitala. Na szczęście nie było żadnych złamań, była tylko pęknięta kość lewej nogi w podbiciu, bardzo potłuczony kręgosłup, potłuczone lewe ramię i sina szrama przez plecy od łańcucha. Po paru dniach pobytu w szpitalu, przywieźli mnie do domu.

Chodziłem o kuli przez kilkanaście dni, Mama poszła do kołchozu prosić aby dali mi coś w ramach odszkodowania. Dostała dwa pudy (32 kg) pszenicy i jeden litr miodu. Na koniec roku obrachunkowego, który kończył się we wrześniu, okazało się że to co zarobiłem (zboże, chleb, miód, kasza) to właściwie przejadłem i byłem dłużny kołchozowi 24 kg zboża. Innego ekwiwalentu w postaci odzieży lub pieniędzy nie otrzymywaliśmy. W tej sytuacji zwolniłem się z kołchozu i poszedłem pracować do spirtzawodu (gorzelni), który był położony w obrębie kołchozu „13 Oktiabria”, a więc miałem bliżej do pracy. Była to jesień 1943 roku.

Nieco wcześniej – w okresie lata – do gorzelni poszedł pracować mój brat, jako niespełna 13 letni chłopiec. Przydzielono mu parę wołów i woził torf ze wspomnianego wcześniej torfowiska (jeździł ok 30 km dziennie). Pewnego razu, w okresie zimowym gdy wracał z torfem, jeden z wołów zasłabł i padł na drogę. Brat był sam, zbliżała się noc – na leśnej drodze prowadzącej do torfowiska nie było nikogo. Nie chciał opuścić zwierząt, bo za nie sądownie odpowiadał. Już późnym wieczorem wilki poczuły zwierzynę, więc przybliżały się na niebezpieczną odległość. Wcześniej brat rozpalił ognisko, aby się ogrzać, gdyż bardzo zmarzł. Ogień powstrzymywał wilki, lecz co bardziej odważne osobniki zaczęły podchodzić bliżej. W tej sytuacji brat wdrapał się na drzewo i zaczął krzyczeć, wzywając pomocy. W tym czasie rodzice bardzo się niecierpliwili, że tak długo nie wracał – powinien być w domu już co najmniej od 3 godzin. Mama poszła więc do dyrektora gorzelni (znała go dobrze, a szczególnie jego żonę). Ten zorganizował poszukiwania, wysyłając 2 sań oraz parę ludzi. Gdy odnaleźli mojego brata Ludwika, to siedział on na drzewie – zmarzniętego i wystraszonego do tego stopnia, że nie mógł o własnych siłach zejść na dół. Woła, który jeszcze żył, załadowano na sanie i powoli udali się drogę powrotną do gorzelni. Ludwika szybko przewieziono do domu – po tak silnym wychłodzeniu dostał zapalenia płuc i chorował przez kolejnych parę tygodni. Za bohaterski czyn, jak to nazwał dyrektor gorzelni, Ludwik dostał w nagrodę 2 l spirytusu i trochę pieniędzy.

Gdy przyszedłem pierwszego dnia do pracy w gorzelni, dyrektor zabrał mnie do swego domu służbowego, abym wykopał pod specjalnym zadaszeniem jamę na piwnicę. Szybko uwinąłem się z powierzoną mi pracą. Żona dyrektora gorzelni poczęstowała mnie śniadaniem, zupą gotowaną na mięsie oraz chlebem. Na obiad dostałem duszone kartofle z tłuszczem i kawałek boczku. Takiego obiadu nie jadłem od paru lat. Kilka godzin po zjedzeniu tak obfitego posiłku zaczął mnie boleć brzuch – mój żołądek odwykł od takiego jedzenia. Na drugi dzień z tego powodu nie mogłem pójść do pracy. Za wykopanie piwniczki u dyrektora gorzelni, otrzymałem kwit do magazynu na pewną ilość spirytusu – ok. ½ litra. Kiedy wróciłem do pracy, przydzielono mi karego konia, którym woziłem torf i spirytus w dwustulitrowych stalowych beczkach. Spirytus na stacji kolejowej był przepompowywany do cystern. Codziennie rano o 5.30 jadłem śniadanie, a o 6 zaczynałem już pracę. Pomieszczenie, w którym jadaliśmy urągało wszelkim podstawowym warunkom higienicznym. Był to istny śmierdzący chlew. Obok znajdowało się drugie pomieszczenie, w którym przygotowywano posiłki zarówno dla nas, jak i dla świń przebywających w chlewie za ścianą. Smród świńskiego nawozu rozchodził się po wszystkich pomieszczeniach. W tym smrodzie, mimo wielkiego głodu nie dało się jeść. Zarobki jednak były zdecydowanie lepsze, a praca lżejsza i krótsza. Płacono nam pieniędzmi i spirytusem, a dodatkowo otrzymywaliśmy wspomniane śniadanie. Pamiętam, że otrzymywałem 2 l spirytusu miesięcznie, a ile rubli nie pamiętam. Za dodatkową pracę otrzymywałem zapłatę w spirytusie, który zawsze można było sprzedać (chętnych nie brakowało), a za pieniądze można było kupić na rynku żyto, pszenicę, mąkę, kartofle, mleko, a czasami nawet mięso. Międzyczasie zmieniliśmy mieszkanie. Wyprowadziliśmy się od Daszki do domku pewnej kobiety, która odstąpiła go nam w całości. Był to drewniany, dwuizbowy dom na tej samej ulicy, gdzie mieszkaliśmy poprzednio. Bliżej miałem stamtąd do pracy. Ściągnęliśmy do siebie panią Emilię Moczulską z synem i córką, która zamieszkiwała na wsi, parę kilometrów od Sosnowki. Pani Moczulska została sama bez męża, gdyż w kwietniu 1943 r. pana Piotra Moczulskiego, a także innych zabrali do wojska Wandy Wasilewskiej organizowanego przez
płk. Z. Berlinga. Moczulscy zamieszkali w kuchni, a my w pokoju.