Bolesław Karol Duszka – wspomnienia cz. I – Z Sokala na Syberię

 

Mój Ojciec Feliks, syn Jana urodzony w Sokalu, woj. lwowskie dnia 4 stycznia 1888 r. jako najstarsze dziecko z sześciorga rodzeństwa. Rodzeństwo: Karol, Franciszek, Piotr, Wiktoria i Kazimierz. Ojciec zmarł 4.04. 1977 r. w Jarosławiu.

Moja Mama Emilia, z domu Adamkiewicz, urodzona 17 września 1905 r. we wsi Szczytna koło Jarosławia, jako najstarsze dziecko z czworga rodzeństwa. Rodzeństwo Mamy: Teresa, Stanisław i Hanna. Mama zmarła dnia 20 maja 1980 roku.

Rodzice pobrali się 15 stycznia 1927 roku w Sokalu. Ja urodziłem się w Sokalu w dniu 21. 02. 1928 roku. Na chrzcie świętym nadano mi imiona Bolesław Karol. Mój brat Ludwik Paweł urodził się w Sokalu 3 listopada 1931 roku, a zmarł 7 listopada 1981 r.

Mój ojciec z zawodu mistrz budowlany (specjalista od budowy wysokich kominów fabrycznych, „pieców Hofmana”). Przed I wojną światową i bezpośrednio po niej pracował przez 18 lat w Sądzie Powiatowym. Następnie do 1939 roku prowadził własną firmę budowlaną. W roku 1930 mój Ojciec pobudował dom w nowopowstającej ulicy (kolonii) Walawka pod nr 6 w Sokalu.

Wspomnienia z okresu II wojny światowej naszej rodziny

         Nadszedł rok 1939, rok pojawiających się czarnych chmur nad Polską. Już wiosną mówiło się bardzo głośno o wojnie. W szkołach w miesiącach maju i czerwcu uczono nas jak posługiwać się maskami przeciwgazowymi, w razie użycia gazów trujących podczas wojny.

Pamiętam, jak sam z dwoma chłopcami z klasy, chodziliśmy do Instytucji Wojskowej po te maski i przynosiliśmy na lekcję do szkoły.

Lato było ciepłe. Ostatnie beztroskie wakacje dziecięce. I nadszedł ten straszny czarny dzień 1 września 1939 r. Wybuch II wojny światowej. Niemcy napadły na Polskę chociaż w rzeczywistości dzień był jasny, bezchmurny i bardzo ciepły – zresztą jak cały wrzesień. Samoloty niemieckie latały bardzo nisko. W Sokalu zbombardowano stację kolejową i więcej nic. Pamiętam jak już kilka dni trwała wojna, jechałem na siwym koniu (koń był Dziadzia Bieniasza) przez pole. Z którego zostało zebrane zboże, a z naprzeciwka widziałem dwa nadlatujące samoloty, które momentalnie obniżyły swój lot i z maszynowych karabinów strzelano do mnie. Na szczęście nie trafiono ani we mnie, ani w konia, a odpryski ziemi bryzgały po mnie i po koniu, który spłoszył się, puścił w galop i zatrzymał się dopiero przed bramą Babci.

Niemcy przyszli do Sokala, a raczej do rzeki Bug (miasto leżało po prawej stronie rzeki, natomiast przedmieście Zabuże i stacja kolejowa po lewej stronie Bugu) gdzieś między 18 – 22 września. Postawili warty na mostach ze swej strony i do samego miasta nie wkroczyli.

Około 25 września do Sokala wkroczyły wojska sowieckie. Przybyli samochodami ciężarowymi i tankami – czołgami. Jechali dzień i noc – i tak przez kilka dni. Było ich bardzo dużo. Marnie ubrani, w szare długie szynele z parcianymi pasami. Karabiny mieli z czterokątnymi bagnetami zawieszonymi na paskach parcianych i na sznurkach. Ograbiali sklepy ze wszystkiego. Zagrabiony chleb, trzymając całe bochenki chleba w ręku i tak na stojąco jedli bez używania noża. Po kilku dniach pobytu, zaczęto wyrąbywać przepiękny las sokalski, w którym rosły duże dęby i sosny. W wyrąb lasu zaangażowali z okolicznych wsi chłopów z zaprzęgami konnymi do wywozu tego budulca. Z budulca tego budowano pospiesznie bunkry i okopy wokół Sokala.

Pewnego jesiennego dnia z samego rana, przyszedł do nas do domu pewien żołnierz sowiecki w wieku ok. 40 lat. Myśmy już byli po śniadaniu. Ów żołnierz wchodząc zaraz zapytał czy mógłby dostać coś zjeść. Mama zaraz zrobiła mu śniadanie składające się z paru jaj smażonych na plasterkach słoniny, kawę z mlekiem i chleb z masłem. My jako dzieci bacznie przyglądaliśmy się jemu, a w szczególności może dlatego, że to śniadanie jadł bardzo łapczywie. Jak zjadł, powiedział, że takiego śniadania jeszcze nigdy nie jadł, a smażoną słoninę, to jadł za cara. Mówiąc to, miał łzy w oczach.

Nadeszła zima, bardzo wczesna zima i bardzo mroźna. Zaspy śnieżne sięgały dwóch metrów. W grudniu rozpoczęła się nauka w szkołach – wyłącznie w języku ukraińskim. Święta Bożego Narodzenia były smutne. Byliśmy pod okupacją sowiecką.

I przyszła jedna z lutowych nocy, która jak się później okazało, tragiczna nie tylko dla naszej rodziny, ale dla wielu setek rodzin polskich. Był to już rok 1940. W dniu, a raczej w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. około godziny 1-ej usłyszeliśmy silne dobijanie się do drzwi zewnętrznych naszego domu, co postawiło nas wszystkich na równe nogi. Dobijanie się do domu nie ustawało i dało się słyszeć: „dawaj, odkrywaj dwieri”. Drzwi otworzyła Mama. Do mieszkania wtargnęło dwóch uzbrojonych w karabiny NKWD-zistów. Jeszcze jeden, jak się okazało, pozostał na warcie na podwórzu. Pierwsze ich słowa były skierowane do Taty: „łożys twarzą do podłogi”. Następne słowa to: „orużje u was jest”? Przeszukali pobieżnie i pospiesznie byle jak w łóżkach, szafie i w szufladach szafy i stołu. I oczywiście broni nie znaleźli, bo jej po prostu nie było. Jeden z nich na pewno jakiś „starszyna” następie powiedział: „dawajtie, sobirajsia w sorok minut”. Dał nam 40 minut na ubranie się, zabranie ciepłych rzeczy i na pięć dni żywności. Kazał przede wszystkim ciepło się ubrać, zabrać pierzyny i poduszki. Poza tym nic więcej nie wolno nam było zabrać. Kiedy usłyszeliśmy te słowa „dawaj, sobirajsia” ścięło nas wszystkich nieomal z nóg. Mama i my – dzieci, zaczęliśmy lamentować i płakać. Mamie ze strachu drżały ręce, nie mogła się skupić, nie mogła nic pakować, a jeden z tych NKWD-zistów ciągle nas poganiał słowami: „bystriej, skorej”. W domu mieliśmy zapas żywności bardzo duży. W komorze stała beczka solonej słoniny, wisiała marynowana i uwędzona szynka, wędzone boczki, pęta kiełbasy, wędzona słonina, sporo cukru, soli, kasz różnych i mąki.
Z tego nic nie dali nam wziąć – za wyjątkiem dwóch bochenków chleba, troszkę kiełbasy, troszkę wędzonej słoniny i parę lasek solonej słoniny z beczki. To miało starczyć na 5 dni dla czterech osób. Pozwolono wziąć troszkę naczyń stołowych, garnek, garnuszki, miseczki, łyżki itp. Cały dorobek rodziców pozostał na zawsze dla innych – obcych ludzi. Gdy wyprowadzali nas na podwórko, stały tam sanie zaprzęgnięte w dwa konie. Powoził nimi Ukrainiec. Wsiedliśmy na sanie i odjechaliśmy w wielkiej rozpaczy w podróż w nieznaną. Jeden NKWD-zista pozostał w domu, dwóch nas konwojowało na koniach. Z miasta wieźli nas w kierunku północnym. Na drogach poza miastem były wielkie zaspy, silny mróz i roziskrzone nocne niebo. Konie z saniami ledwo przechodziły po tych zaspach. Dowieźli nas do wsi ukraińskiej Ilkowice – odległej ok. 4 km od Sokala. Zawieziono nas do szkoły stojącej w środku wsi, jak się później okazało był to punkt zborny. Gdy wprowadzili nas do środka szkoły, w jeden z sal była już jedna rodzina polska przywieziona przed nami ok. pół godziny. Gdy ujrzeliśmy tę rodzinę – przygnębieni i zrozpaczeni i naraz jak w nas wszystkich wstąpiła lekka ulga., że w tym wielkim nieszczęściu nie jesteśmy osamotnieni. Z każdą chwilą dowożone były następne rodziny, z dziećmi, niemowlętami i po starców włącznie. Niczym nadszedł dzień, dwie duże sale lekcyjne oraz duży korytarz były zapchane ludźmi, że trudno było przejść. Następne transporty polskich rodzin nie miały po prostu już miejsca w szkole, więc były pozostawiane na dziedzińcu szkolnym. Stłoczonym w salach lekcyjnych ludziom, ciepło ubranym zaczęło brakować powietrza. Ludzie zaczęli mdleć, następowały krzyki, lamenty, nie było wody. Trudno było wydostać się na dziedziniec szkolny. Jak dobrze pamiętam – jedna z kobiet poniosła wówczas śmierć. Ludzie spędzeni na dziedzińcu szkolnym, po paru godzinach zaczęli mocno marznąć, w związku z czym następowała wymiana z ludźmi będącymi wewnątrz szkoły. Później same dzieci i niektóre matki z niemowlętami pozostawały w pomieszczeniach szkolnych, a reszta była na dziedzińcu. Straż złożona z NKWD z kilkudziesięciu osób pilnowała wokół szkoły. Jak tylko zaczął się dzień i było już ponad 100 rodzin – Mama zorientowała się, że niektóre rodziny zamożniejsze mają więcej rzeczy i żywności od nas. Mama poprosiła komendanta straży, aby zezwolił pojechać do domu i coś więcej zabrać, bo mieliśmy bardzo mało rzeczy, a szczególnie żywności. Komendant pozwolił Mamie pojechać pod strażą saniami po następne rodziny. W domu Mama zastała już nowych gospodarzy i NKWD-zistów rozbawionych, siedzących przy suto zastawionym stole. Na widok tego, jeszcze bardziej Mama się rozpłakał i w gruncie rzeczy z tego wszystkiego wzięła tylko trochę solonej słoniny z beczki, bo wędlin nie dano brać żadnych i z tym wróciła z następną z kolei wywożoną rodziną. W piwnicy było parę litrów spirytusu i sporo wina. [Nowi mieszkańcy domu] powyciągali to i tak ucztowali i śmiali się, że Polaczki poszli na pohybel – na straty.

Transporty ludzi przybywały do południa. Pod wieczór nastąpiła deportacja ze szkoły, ale już nie pojedyncze rodziny, tylko po trzydzieści, może czterdzieści sań z obstawioną strażą na koniach. I tak po kilkanaście kilometrów jazdy – jak się okazało zawieźli nas do miejscowości Romosz na stację kolejową. Na stacji stał przygotowany skład pociągu złożony z kilkudziesięciu wagonów ciężarowych – bydlęcych, których podjeżdżały podwody konne i upychano po kilka rodzin do wagonu i zasuwano za nimi drzwi, zamykając na kłódki. W wagonie pośrodku stał piecyk żelazny i trochę węgla. W podłodze przy jednych drzwiach rozsuwanych była wycięta dziura do załatwiania spraw fizjologicznych. Rozpalono ogień w piecyku i po kilkudziesięciu minutach piecyk był czerwony i zziębnięte nasze ciała zaczęły się rozgrzewać. Cały dzień nic nie jedliśmy. Wody w wagonie nie było. Ludzie jak trochę się rozgrzali, zaczęli późnym wieczorem coś do jedzenia wyciągać i jeść. Ale to wszystko na sucho, chciało się pić, a tu nie było nic. Pamiętam jak my – dzieci drapaliśmy oszronione okucia stalowe, aby chociaż trochę zaspokoić pragnienie, ale to była kropla w morzu. W wagonie ciemno, żadnego światła, jedyna bardzo nikła jasność od otwartych drzwiczek piecowych. Po około godzinie pociąg ruszył w kierunku polsko – sowieckiej granicy z 16 września 1939 r.

Na drugi dzień po południu, tj. 11 lutego 1940 r. przywieziono nas do stacji i miasta polskiego granicznego – Sarny. Do Sarn zdążono już wybudować szeroki tor. Obok na torze vis a vis znajdował się inny pociąg towarowo – bydlęcy. Rozsunięto nasze drzwi naprzeciwko wagonów drugiego składu i kazano przechodzić po osiem rodzin do każdego wagonu tego składu. W tych wagonach były porobione dwupoziomowe prycze, po obu stronach wagonów. Na jednym poziomie lokowano po dwie rodzin. Pośrodku stał żelazny okrągły piecyk, w podłodze dziura na wiadome już nam sprawy. Po przeładowaniu nas do wagonu, zasunięto i zaryglowano drzwi. Rozpaliliśmy w piecu ogień. Po jakiejś godzinie, otworzył i rozsunął drzwi NKWD-zista, zawołał dwóch mężczyzn, dając im dwa wiadra i poprowadził po wodę. Po chwili wrócili z dwoma wiadrami wody. Woda rozeszła się momentalnie. Z pragnienia ludzie wypili prawie półtora wiadra wody. Resztę zagotowano i zrobiono (bo ktoś miał) herbatę. Ktoś miał cukier. My nie mieliśmy ani cukru, ani herbaty. Po dwóch dobach mieliśmy jeśli to można nazwać, pierwszy gorący posiłek. Już dwie doby nikt nie umył twarzy, ani rąk. Do tej dziury w podłodze, za wyjątkiem dzieci nikt nie idzie, czekają na noc, jak pociąg ruszy. Pociąg ruszył w nocy. Po cichu, pojedynczo, w pewnych odstępach czasu ludzie załatwiali swoje potrzeby fizjologiczne. Na dłuższy okres, taka sytuacja stała się niemożliwa. Pomyślano więc, aby zwiesić dwa prześcieradła, lub dwie kapy, stwarzając w ten sposób odizolowaną część „przybytku” od pozostałej części wagonu. Mijały dnia i noce, a my ciągle jechaliśmy w tych samych wagonach, nocą niedoświetlonych. Wieziono nas trasą jak sobie przypominam większe stacje kolejowe to: Mińsk, Witebsk, Bołogoje, Jarosławl. Raz na dobę otwierano wagony. Strażnik zabierał dwóch ludzi z dwoma wiadrami, w których przynoszono zupę i wodę. Zupa była różna – z ryb, z kaszy jęczmiennej, jaglanej, z kapusty. Początkowo dawali nam tylko samą zupę. Po paru dniach, jak zaczęło nam brakować chleba, to zaczęliśmy się upominać o chleb. Później dawano nam jeden bocheneczek z formy blaszanej, ok. 2 kg na 10 osób.
W wagonie było prawie czterdzieści osób, tj. osiem rodzin. A więc zupy i wody było za mało. Początkowo wiadro wody przeznaczano na herbatę ranną i wieczorną. Po tygodniu podróży zdecydowano, że 2/3 wiadra wody będzie się przeznaczać na herbatę – później już samą gotowaną wodę, i 1/3 na mycie rąk i twarzy. W tej 1/3 wody myła się połowa osób, a na następny dzień – druga połowa. Myliśmy się co drugi dzień w wodzie około 3 – 3.5l na 18 – 20 osób. Te ostatnie myjące się osoby myły się w brudnej polewce. Układ był taki: jeśli dziś ktoś rozpoczął mycie, to za dwa dni mył się ostatni. Podróż w tych warunkach trwała około 3 tygodni. Ostatnia stacja kolejowa, jeśli dobrze pamiętam, nazywała się chyba Bochujawlensk. Dalej drogi żelaznej nie było. Dalszą podróż w tym śnieżnym i mroźnym klimacie odbyliśmy jeden dzień samochodem ciężarowym pod plandeką – ale tył był otwarty. Śnieg tyłem nawiewał nam do środka. W każdym samochodzie konwojowało nas dwóch NKWD-zistów. Jeden był z tyłu z nami, drugi zaś w szoferce – co jakiś czas wymieniali się, bo w szoferce było cieplej. Od rana do wieczora jechaliśmy bardzo zmarznięci, bez jedzenia i picia. W zaspach samochody stawały, więc musieliśmy odkopywać i pchać je- to zdarzyło się parę razy w ciągu dnia. Niektórzy ludzie poodmrażali sobie nogi. W naszej rodzinie na szczęście nikt nie miał odmrożonych kończyn, bo nogi trzymaliśmy w kocach. Pierwszą połową dnia jechaliśmy trasą wiodącą przez pola, natomiast później jechaliśmy już przez lasy świerkowo – brzozowe. Pod wieczór zajechano do jakiejś wsi, gdzie kazano nam wysiadać. Po przejechaniu kilkuset kilometrów, nikt z siedzących w tych samochodach nie mógł wyjść i ustać na nogach, ze względu na silne wyziębienie ciała. Na noc rozlokowano nas po jednej rodzinie do jednej chaty. Po raz pierwszy zetknęliśmy się z ludźmi ruskimi, mieszkającymi na dalekiej północy, z ludźmi biednymi, ale dobrymi. Gospodyni nastawiła samowar. Mieliśmy jeszcze ze sobą trochę solonej słoniny i kawałek chleba. Za kawałek słoniny, gospodyni dała nam na kolację swój chleb, a nasz pozostał w zapasie. Po pierwszym posiłku tego dnia, na rozścielonej słomie położyliśmy się spać. Rano gospodyni nagotowała „czogun” – zupy w piecu piekarskim, dała nam też po kawałku chleba. Zaraz po śniadaniu zabrano nas z całym naszym dobytkiem w rękach. Dalej, jak się okazało, transport samochodami był niemożliwy, ze względu na złe, wąskie leśne drożyny – bo trudno to było nazwać drogami. Tak więc dalsza podróż odbywała się saniami jednokonnymi – jedna rodzina na jedne sanie. Straż NKWD była zmniejszona. Saniami jechaliśmy 3 lub 4 dni – ciągle w kierunku północnym. Dziennie przejeżdżaliśmy ok. 40 – 60 kilometrów, w zależności od napotykanych wiosek lub osad leśnych. Trzy sanie obsługiwał jeden kołchoźnik. Przejazd saniami był o tyle lepszy, że można było iść piechotą, a zatem nie marzło się. Czym dalej na północ, to coraz mniej sosen i brzóz. Drzewostan potężnych świerków robił wrażenie przygnębiające – jednym słowem – wielka tajga.

Wszędzie gdzie zajeżdżaliśmy wieczorami, częstowano nas „kipiątkiem” z samowara. Rzadko kiedy dawano nam coś jeść, bo ci ludzie sami nie mieli i współczuli nam bardzo. I tak przez kolejne 3 lub 4 dni jechaliśmy lasami – tajga nie do przebycia.
Z tej podróży saniami utkwił mi w pamięci taki obrazek: wieczorem rozlokowano nas po chatach (chaty wszystkie drewniane) i z nami był przewoźnik. Zaczęliśmy jeść (a jedliśmy dwa razy dziennie – rano i wieczorem). Mama pokroiła po kromce chleba i kawałku słoniny. Przewoźnik nasypał z woreczka płóciennego do miski trochę zmielonego owsa, zalał zimną wodą i zaczął jeść. Mama jak to zobaczyła, zaraz dała mu kawałek chleba i słoniny. Wziął to bardzo chętnie, pocałował słoninę i chleb oraz się rozpłakał. Po chwili powiedział: „sało ja kuszał jeszcze za cara”.

I tak po czterech dniach, a było to w pierwszej dekadzie marca 1940 r. dowieziono nas do celu. Był to niewielki obszar wyciętego lasu o nazwie Rżawki, na którym stało sześć dużych i jeden mniejszy baraków: stołówka, magazyn – sklep, bania – łaźnia, budynki mieszkalne, w których mieszkali NKWD-ziści, piekarz z rodziną, magazynier z rodziną, pielęgniarka i obsługa stołówki. Był jeszcze jeden niewielki budynek, który był przeznaczony na szkołę – o jednej małej izbie lekcyjnej i mieszkanie nauczyciela.
Naszą rodzinę, wraz z siedmioma innymi zasiedlono do baraku nr 1 (najmniejszego) w pomieszczeniu nr 2. W baraku nr 1 jako nietypowym w stosunku do pozostałych, były dwa pomieszczenia: pomieszczenie nr 1 było mniejsze – zasiedlone przez 3 rodziny z Nowogródka. Była to inteligencja wyższej rangi. Pozostałe baraki miały po dwa pomieszczenia o jednakowej powierzchni, a po środku korytarz.

Pomieszczenie nr 2 o powierzchni ok. 35 m2, z trzech stron zabudowane było piętrowymi pryczami. Od wejścia, po lewej stronie zamieszkiwali:

  1. Szczepański Tadeusz, jego żona Maria i syn Zbigniew.
  2. Pióro Kazimierz, jego żona Rozalia, dzieci: Zygmunt, Adam, Krysia, Marian i najmłodszej córka, której imienia nie pamiętam.
  3. Sidor – imion nie pamiętam. Dwoje małżonków, dwoje dzieci i stary ojciec Sidora
  4. Pieczonka Marcin – z żoną i trzema córkami (imion nie pamiętam)
  5. Moczulski Piotr z żoną Emilią, córką Kazimierą i synem Eugeniuszem.
  6. Nasza rodzina Duszków – Feliks, Emilia, Bolek i Ludwik
  7. Bieniarz Stanisław – drugi mąż naszej babci Franciszki, ich córka a moja ciocia Hela
  8. Bar i jego żona Hanna, – Mamy siostra, a moja ciocia

Razem 33 osoby. Spanie odbywało się na pryczach dolnych i górnych. Z chwilą przyjazdu na miejsce przejął nas w swoje władanie miejscowy NKWD. Pamiętam jak wprowadzono nas do baraku, pom. nr 2 ( w sumie 33 osoby), to dzieci musiały od razu wchodzić na gołe prycze, ponieważ nie było miejsca na podłodze dla wszystkich. Powstała niesamowita rozpacz, szczególnie ze strony kobiet – naszych Mam, że w takich warunkach mamy mieszkać i żyć. Równocześnie pocieszały się, że to na pewno długo nie potrwa i powrócimy do Polski.