Anna Kudyba (z d. Nowicka) – Wspomnienia z Czortkowa

Coś ważnego bezpowrotnie umknęło w moim dość długim życiu, ale nadarzyła się nieoczekiwanie chwila, w której można dokonać rozliczenia z czasem, z tym co tak szybko minęło. A prawdą jest, że najpóźniej z pamięci zaczynają wypadać przeżycia utrwalone najwcześniej,  że z wiekiem coraz chętniej wraca się do okresu dzieciństwa.

Urodziłam się 30 marca 1938 w Czortkowie w województwie tarnopolskim. Tu na Podolu w przepięknym miasteczku  przy ulicy Zamkowej nr 33 w domu rodzinnym po babci Annie Nowickiej przyszłam na świat jako bardzo chciane i oczekiwane dziecko przez rodziców Antoniego  Nowickiego i Michalinę z domu Baczyńską w szóstym roku ich małżeństwa. Do 30 kwietnia 1938 roku, to jest do chrztu, nad moim życiem czuwała babcia Maria Baczyńska z domu Budzińska, która była doświadczoną dyplomowaną położną. Na przemian z moją ukochaną mamą i przeszczęśliwym ojcem pełnili dyżury przy meblowym łóżeczku, które znajdowało się w kuchni. Z niego bardzo wczesnego dzieciństwa dobrze pamiętam ten stary dom z rosnącymi od ulicy Zamkowej drzewami iglastymi, a po przeciwnej stronie ulicy – górę, na której rozciągała się Wygnanka (dzielnica Czortkowa ). Przy domu było duże podwórko pełne latem kur,  kurcząt i kaczek.Obok znajdowały się budynki gospodarcze: nowo wybudowane owczarnia, stajnia i stodoła i jeszcze studnia, a w niej czysta woda o niezapomnianym smaku i rosnąca nad nią wiśnia.

Ogródek przy domu latem pełen był kwitnących kwiatów: róż, goździków, astrów, złocistych dalii. A w dużym sadzie za budynkami gospodarczymi rosły drzewa owocowe: wiśnie, jabłonie, grusze i derenie, a na nich chrabąszcze.

Obok w należytym porządku, złożony starannie przez ojca znajdował się materiał budowlany na nowy dom, który nigdy nie został wybudowany.

Lata 1939 – 45 to okres bardzo dużych niepokojów dla wszystkich ludzi zamieszkałych na Kresach, a szczególnie dla Polaków. Dotknęły ich nie tylko represje ze strony okupantów zmieniających się podczas II wojny światowej, najpierw Rosji Sowieckiej, następnie hitlerowskich Niemiec, czy komunistycznej Rosji.

Z opowiadania Rodziców przez wszystkie lata ich życia wiadomo mi, że te czasy represji i zagrożeń dotknęły moją bliższą i dalszą rodzinę z Czortkowa. Oczywiście osoby te już nie żyją. Pozostało tylko dwoje krewnych: kuzynowie Maria (ur. w 1932 r.) i Bolesław (ur. w 1928 roku).

Czortków to miasto położone na południowo – wschodnich rubieżach przedwojennej Rzeczpospolitej. Centrum miasta usytuowane było na dnie głębokiego jaru, rozbudowane w kierunku południowego stoku. Na północnym stoku – bardziej stromym, malowniczo widnieją niczym jaskółcze gniazda małe domki parterowe. Zaś środkiem jaru przepływa rzeka Seret znajdując na północy swoje źródło w województwie tarnopolskim, a na południu kończąc swój bieg ujściem do rzeki Dniestr.

W centrum miasta obok zabytkowego bazaru z wieżą zegarową zbudowano strzelisty kościół zwieńczony krzyżem. Na południowym stoku, u szczytu jaru znajdował się klasztor ojców dominikanów otoczony świerkami. To właśnie tutaj dnia 2 lipca 1941 roku działy się tragiczne wydarzenia, o których opowiadał mój ojciec,  bardzo zżyty z kościołem, klasztorem oraz zakonnikami – pasterzami tego kościoła. Tu służył do mszy świętej, przyjął chrzest, był przez wiele lat ministrantem, brał ślub.

W  nocy z 1 na 2 lipca 1941 roku cofające się pod naporem hitlerowców wojska sowieckie dokonały straszliwego mordu ojców dominikanów. Uprowadzili z klasztoru czterech ojców  i strzałami w tył głowy zastrzelili na przedmieściu Czortkowa zwanym Berdo, nad rzeką Seret. Pozostałych czterech zabili w klasztorze, a klasztor podpalili. Wieść o śmierci dominikanów rozeszła się bardzo szybko. W miejscu na Seretem, gdzie leżeli pomordowani zebrały się tłumy ludzi, którzy klękali i z czcią całowali miejsce, gdzie znajdowały się ciała pomordowanych, zbierali do naczyń zakrwawioną ziemię.

Na powierzchni wód Seretu o wschodzie słońca powstała tafla z krwi czortkowskich męczenników koloru ciemno bordowego, bardzo powoli zmieniająca swą barwę. Słychać było płacz. Zgodnie z nakazem zbito w pośpiechu z desek proste  trumny i przy śpiewie Salve Regina złożono ciała pomordowanych do grobu wykopanego na brzegu Seretu. Zbrodnia ta nie była jedyną, jaka dotknęła to miasto. Wobec zbliżającej się armii niemieckiej, oddziały NKWD wymordowały w więzieniu stetki zatrzymanych ludzi – Ukraińców i Polaków. Nastały czasy okupacji niemieckiej, dla niektórych nieco lżejsze. Nie trwało to jednak długo, bo nowe niebezpieczeństwo zaczęło grozić Polakom na Kresach ze strony ukraińskich nacjonalistów. Powstały bandy UPA. Częste dokonywane mordy, ucieczki nocami niewinnych ludzi przed okrutną śmiercią, zmuszanie do opuszczania miast i wsi, strach i bezsilność wobec tragicznych wydarzeń dziejących się wokół, budziły mieszane uczucia: chęć wyjazdu na Zachód i niechęć opuszczenia rodzinnych stron przez moich rodziców i rodzinę.

Miałam wtedy 6 lat i jako mała dziewczynka nie rozumiałam tej sytuacji. Bawiłam się z rówieśnikami: z koleżanką chyba o jeden rok młodszą Ziutką Łuszczyńską ze wsi Zielona, której starszy brat (17 lat) Fryderyk był kolegą mojego kuzyna Bolesława oraz dwoma kolegami: Włodkiem i Irkiem, synami sąsiadki zza płotu Jarosławy Hrabowej (Ukrainki).

Był rok 1945, styczeń – mroźny dzień. Mój ojciec przyniósł smutną wiadomość – u Łuszczyńskich dokonano mordu. Pamiętam, że mama bardzo płakała. Będąc już w Jarosławiu dotarłam do wspomnień mojego kuzyna z tego okresu, który to wstrząsające wydarzenie opisuje w swoich wspomnieniach zatytułowanych “Czortków” : W pewien taki mroźny dzień (chyba styczeń 1945) przyszedłem do szkoły. Podbiegł do mnie Mietek Korzeniowski i powiedział: Frydko nie żyje. Zamordowali go tej nocy, mamę i jego siostrę najmłodszą.. Jak to się stało? Jeszcze kilka dni temu namawialiśmy go żeby wreszcie przeprowadził się z rodziną do krewnych mieszkających na górnej Wygnance. Udaliśmy się do wsi Zielona, do domu Frydka. Było już pusto. Ojciec zabrał ciała i przywiózł je do krewnych na górnej Wygnance. Gdy dotarliśmy na podwórko, zobaczyłem wybite szyby w oknach, poprzewracane ule. Na framudze drzwi wejściowych i kuchennych widniał napis: marsz na Zachód do dwóch dni. To było polecenie dla pozostałych przy życiu. Na podłodze w kuchnie były dwie kałuże krwi i jedna w pokoju. Sąsiadka państwa Łuszczyńskich zobaczywszy idących bandytów pobiegła, żeby ich ostrzec. Była godzina szesnasta, wchodząc do kuchni wykrzyknęła: idą!. Ojciec Frydka wyskoczył przez okno i pobiegł do lasu. Ona ukryła się na podwórku w dużej kupie chrustu z lasu. Stamtąd mogła obserwować bezpiecznie przebieg morderstwa. Matka Frydka zabrała czteroletnią córkę i skryła się w jamie do przechowywanie ziemniaków, która była w ogródku z ulami. Frydko wybiegł na podwórko i żeby lepiej obserwować wlazł na płot. Frydko patrzył w kierunku gospodarstwa Wierzbickiego i nie zauważył, że część bandy podeszła już pod bramę jego obejścia. Otworzyli bramę i wtedy dopiero Frydko ich spostrzegł. Zeskoczył z płotu i schował się w stajni. Krzyknęli do niego: stij! Lecz on biegł do stajni po ukrytą tam pepeszę. Magazynek jednak trzymał pod żłobem. Widocznie zbyt długo trwało łączenie magazynka z pepeszą. Nie zdążył strzelić. Dopadli go i wywlekli na podwórko. Zaczęli bić kolbami karabinów. Frydko zawołał, że nie jest synem Łuszczyńskiego tylko najmitą. Nie uwierzyli, więc powlekli go do sąsiadów i tam został zdradzony. Przywlekli go znowu na podwórko i zaczęli bić. Jeden z bandytów uderzył go dwa razy nożem w policzek. Wtedy Frydek zawołał, żeby go rozstrzelali i nie męczyli. Na jego krzyk wyszła z jamy matka z córką. Prosiła ich o zlitowanie się nad dzieckiem. Nie pomogło. Część bandy zajęła się matką. Wprowadzili ją do kuchni. Gdy przekroczyła próg, jeden z oprawców uderzył ją dwa razy siekierą w kark. Upadła na łóżko na wznak. Mała Ziutka płacząc, chwyciła matkę za nogi. Kolejny bandyta strzelił jej w ucho z pistoletu. Pozostała martwa u stóp matki. A pies, który stanął o obronie swej pani, został zastrzelony. Frydka wprowadzono do pokoju i tam pchnięto bagnetem w serce. Bagnet utkwił w jego ciele. Ściągnięto mu buty i tak pozostawiono.

Jak widać Polacy byli mordowani w szczególnie bestialski sposób. Napady band mnożyły się. Zaczęto podpalać domy, a do uciekających strzelano.

Był maj 1945 roku. Pomimo zakończenia wojny pojawiły się afisze nawołujące Polaków do wyjazdu do Polski. Tak więc zmalała znacznie niechęć rodziców do opuszczenia ziemi, na której od pokoleń gospodarzyli nasi przodkowie. Pojawiło się nowe słowo: REPATRIACJA. Rodzice otrzymali kartę repatriacyjną. Ze smutkiem należało rozstać się z ojcowizną i wyjechać w nieznane. O tym zadecydowały pierwsze dni czerwca 1945 roku. Ojciec miał świadomość, że znajduje się na liście wyjazdu na Sybir, względnie zamordowanie.

Do drzwi naszego domu zapukał członek bandy, przyprowadziła go Ukrainka Prusowa (imienia nie pamiętam). Banderowiec miał obłocone buty. W mieszkaniu byli rodzice, mój kuzyn Frydzio – syn stryja Franciszka Nowickiego, który będąc na wojnie pozostawił żonę Anielę z siedmiorgiem dzieci. Rodzeństwo Frydzia nie mogło się z nim zgodzić, dlatego moja mama zajęła się nim do skończenia siedmiu klas i powrotu stryja Franciszka z wojny. Dotąd przebywał w naszym domu z nami.

Bandyta w języku ukraińskim, wrzaskiem, polecił Frydziowi położyć się twarzą do podłogi. Ja leżałam w łóżeczku i chlipałam, wtedy pociągnął mnie nerwowo za włosy, mamę kopnął i wrzeszczał, żeby myła mu buty. Korzystając z małej chwili nieuwagi, mój ojciec wyskoczył przez okno. Padły strzały. Mama bardzo płakała. Po wyjściu Prusowej i tego bandyty, płacząc mówiła, że ojciec został zabity. Nie spaliśmy już do chwili wyjazdu z domu. Frydzio koczował nocami w stogu kukurydzy na podwórku, zaś mnie trzęsącą się ze strach, na rękach mama zaniosła do sąsiadki Hrabowej, która udzieliła nam pomocy. Sama czuwała do rana.

O świcie przebrana w sukienkę sąsiadki, matka poszukiwała ciała zabitego męża w krzakach. Na górze u Jurczyńskiego, ojciec obserwował swoje podwórko, myśląc, że nas zastrzelono. Ujrzał sąsiadkę (mamę przebraną w jej ubrania) i zawołał drżącym głosem: Sławciu. Mama schylona podniosła głowę, zobaczyła żywego ojca i zemdlała. Ojciec dziękując Panu Bogu zszedł z góry. Rodzice cieszyli się łącznie z sąsiadką Hrabową – szczęśliwie wszyscy żyliśmy. To wydarzenie zadecydowało o natychmiastowym wyjeździe z Czortkowa. Powiadomiono rodzinę zdecydowaną na wyjazd, ojciec poinformował swojego przełożonego (pracował tymczasowo na dworcu kolejowym), który bardzo pomagał Polakom (nie wiadomo jakiego był pochodzenia), nam również – uznając wyjazd za pilny, pomógł w zorganizowaniu  transportu, podłączeniu dwóch wagonów – węglarek.

Rodzice wciąż nie mogli uwierzyć, nękała ich myśl, że może to jakiś wybieg i zamiast na Zachód skierują pociąg na Sybir. Równocześnie na dnie ich duszy tkwiła nadzieja, że to wyjazd tymczasowy, że tu wrócimy. Były to jednak złudzenia. Na rampie dworca kolejowego został zgromadzony cały możliwy do wzięcia dobytek, również naszej rodziny.

W jednym wagonie oprócz mamy Michaliny (ur. w 1910 r.), ojca Antoniego (ur. 1906 r.), Anny (ur. 1938), była także rodzina Klementowiczów: siostra mamy Ola, szwagier mamy Piotr, ich dzieci: córka Bogusława (1941 r.) i Alicja (1943). Syn stryja Fryderyk Nowicki (1931), rodzina Nowickich: siostra mamy Stefania, jej dzieci: Maria (1932), Bolesław (1932).

W drugim wagonie umieszczono konia, skrzynię zbitą z szaf wypełnioną zbożem i słoniną, podręczny bagaż, dokumenty, różne przedmioty pierwszej potrzeby i dwie pelargonie, które trafiły do pierwszego wagonu.

Przed wyjazdem nie spaliśmy w domu. Mama z kuzynem Frydkiem spała za owczarnią w stogu kukurydzy, a ja u sąsiadki Hrabowej. Ojciec zaś dwie noce poprzedzające wyjazd spędził na rampie kolejowej pilnując dobytku naszego i rodziny, razem z kuzynem Bolkiem. Tuż przed wyjazdem, Bolek pobiegł na górną Wygnankę na podwórko, aby pożegnać jeszcze swoje gołębie. Do poidełek dał im dużo wody i powiedział, że już same muszą martwić się o pokarm. Gołębnik zostawił otwarty.

Dnia 13 czerwca 1945 r. około godziny 7 rano przyszli krewni i znajomi, którzy jeszcze nie zdecydowali się na wyjazd, będąc w podeszłym wieku, lub będąc Rusinami. Przyszli także koledzy kuzyna Bolka, którzy pozostali przy życiu. Pamiętam dokładnie ten czerwcowy poranek. Była mgła. Mama ciągle wyciągała chusteczkę ocierają łzy, kurczowo trzymając mnie za rękę. Szłam niechętnie, ociągają się, nie zdając sobie sprawy z przeżycia moich rodziców. Z daleka już ujrzałam ojca, który na nasz widok jakoś dziwnie się odwrócił do wagonu, a kiedy dotarłyśmy do niego, nic nie mówił. Pewnego razu wyjaśnił mi. Zrozumiałam….

Rozległy się wołania kolejarzy, żeby wsiadać do wagonów i zaczęły się pożegnania w milczeniu. Nikt nie odchodził ze znajomych i krewnych. Czekali. Minęło jeszcze kilka minut, pociąg drgnął, ruszył. Stojący zaczęli płakać i rozpaczliwie wołać. W wagonie powstał lament, starsi szlochali, dzieci składając rączki płakały, krzyczały. Nie rozumiałam co się dzieje. Też długo płakałam myśląc, że ktoś gdzieś nas zabiera i wywozi. W tym rozpaczliwym momencie mój ojciec zaintonował (miał piękny, doniosły głos) pieśń “Serdeczna Matko”. Po chwili podchwycili ją starsi.. opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi. I tak łkając z przerywanymi słowami  wygnańcy wzdychamy, zlituj się, wołamy, zlituj się, niech się nie tułamy. Opuszczaliśmy nasze miasto.

A tak kuzyn Bolek dodaje, uzupełnia swoje młodzieńcze przeżycia utrwalone w pierwszej części swoich wspomnień pt. “Czortków”:  Pociąg wyjechał ze stacji i wolno sunął do Wawrzynowa. Wysoko nad szczerbem zatoczyły krąg moje gołębie. Poznałem białego pocztowego samca, zrobiło mi się tak smutno, bardzo smutno i wtedy rozpłakałem się (skorzystały z otwartego gołębnika, zrozumiały dlaczego otwarty). Pociąg wziął zakręt, rozpędził się, żeby z rozpędem wjechać na wzniesienie. Oglądnąłem się za siebie, w  dali pozostał mój ukochany Czortków.  Nasz ukochany Czortków…

Widok pięknego krajobrazu przesuwał się przed oczami pełnymi łez spływających po policzkach, żegnając piękną kresową ziemię coraz dalej i dalej. Mijaliśmy stolicę naszego województwa Tarnopol, następnie Lwów i w tym momencie ciocia Stefa, moja droga ciocia, mama Bolka, dopiero uwierzyła i zawołała: jedziemy do Polski a nie na Sybir.

Wreszcie dotarliśmy do Jarosławia, a nie do Przeworska, miejsca przeznaczenia, jak mieliśmy zapisane w karcie ewakuacyjnej, z nadzieją, że sytuacja unormuje się i szybko wrócimy – będzie bliżej. Decyzją ojca i napotkanego sąsiada pana Ludwika Lachmana, który tu się osiedlił, rodzice z rodziną wyładowali swój przywieziony majątek na peronie dworca kolejowego w Jarosławiu. Trzeba zaznaczyć “majątek” pomniejszony o dwie pelargonie, ponieważ zaraz na dworcu wyskubały je zgłodniałe owieczki.

Początkowo przez bardzo krótki okres spędzaliśmy dnie i noce w szkole podstawowej nr 6  koło Kolegiaty jarosławskiej. Następnie przeniesiono nas do budynków koszar (ulica Rynek – obecnie Liceum Plastyczne) w pobliżu szkoły, gdzie w dość trudnych warunkach, nie skarżąc się i nie narzekając zżyliśmy się z mieszkającymi tu wcześniej repatriantami, dzieląc się wszystkim i wspomagając nawzajem. Cieszyliśmy się, że żyjemy. Byliśmy pełni nadziei, że wrócimy do swego miasta, choćby piechotą, a wrócimy.

Razem z nami mieszkała “babcia” Zapałowa (nie znam pochodzenia) ze swoimi starszymi ode mnie wnuczkami: Rózią i Marysią oraz wnukami: Michałem iMietkiem. Mieszkali tam także państwo Katarzyna i Jan Leśniakowie ze Lwowa, państwo Gołębiowscy z córką Ireną, Szulowie, Wicetowinczowie z synem Jasiem, bezdzietne małżeństwo Ruszkowscy, Galiccy, Maria i Józef Cisowscy i inni, którzy dzisiaj w większości już nie żyją.

Zaś z naszej rodziny Klementowiczowie po krótkim pobycie w Jarosławiu wyjechali do Kluczborka. Żyje tylko trójka ich dzieci, czasów tych jednak nie pamiętają.

Krewni z rodziny Nowickich po spotkaniu z Edmundem, który wrócił z wojny wyjechali do Wałbrzycha, a następnie Bielska – Białej. Żyją ich dzieci: Maria i Bolesław, który koszmar swojej młodości szczególnie pamięta, chociażby ze względu na sędziwy wiek (90 lat). Bardzo często zdarza mu się z łezką w oku wracać do lat odległych, lat dzieciństwa i młodości, które zapadają w pamięć najmocniej. Mieszka do chwili obecnej we Wrocławiu. Ukończył tu studia, posiada duży dorobek naukowy, ożenił się z Hanną. Syn jego Andrzej urodził się we Wrocławiu, jest chirurgiem i wraz z żoną mieszka w Sopocie.

Jak już wspomniałam moi rodzice, ja i Frydek mieszkaliśmy w koszarach. Nasze zwierzęta w godziwych warunkach razem z nami. Owiec pilnowała mama, która wypłakała swoje zdrowie pod lipami w sadzie obok willi, w której mieszkał kiedyś gen. Wieczorkiewicz. Ulubiony koń ojca “Cionia” znajdował się w stajniach obok willi.

Po kilkunastu miesiącach zostaliśmy przeniesieni do domu poukrańskiego, znajdującego się niedaleko koszar, na ulicę Podzamcze obok klasztoru sióstr benedyktynek, który był w czasie wojny bardzo zniszczony. Tam w bardzo ciężkich warunkach mieszkaliśmy ponad 30 lat. Tam  w 1984 roku zmarła moja “święta” Mama po bardzo długiej i ciężkiej chorobie. Tęsknota za rodzinnymi stronami towarzyszyła jej do ostatnich chwil życia.

Zostałam zapisana do szkoły podstawowej im. Królowej Jadwigi, a następnie ukończyłam Liceum Ogólnokształcące.  Na Podzamczu spędziłam późne dzieciństwo, młodość i zdałam maturę. W 1966 roku wyszłam za mąż za Mieczysława, rodem z Bełżca – to tam mimo braku komfortowych warunków przyszły na świat nasze dzieci:  Wojciech, Maria, Barbara i Piotr. Różnie to było. Nasza czwórka po kształceniu podstawowym, średnim, ukończyła dzięki naszemu wsparciu studia.

W związku z ciężką, długoletnią chorobą mamy rozpoczęliśmy budowę domu jednorodzinnego na działce przyznanej nam przez Urząd Miasta. Oboje pracując z mężem budowaliśmy długo, ale uczciwie. Po prawie 20 latach wprowadziliśmy się do budynku w tzw. stanie surowym, ciesząc się komfortem: mieliśmy bieżącą wodę, gaz, a przede wszystkim mieszkanie bez wilgoci, z łazienką. Sypialnię zastępowała nam na początku betonowa podłoga.

Po przesiedleniu możliwość odwiedzenia swoich rodzinnych stron mieli moi rodzice. Mama zniosła tę podróż w miarę dobrze, ale ojciec wrócił z pobytu na Kresach zdruzgotany.  Zastał puste miejsca. Jego przepiękny sad, budynki gospodarcze nie istniały. Pozostał pochylony stary dom z oknem, które uratowało mu życie. W domu tym zamieszkała po naszym wyjeździe spokrewniona z nami rodzina Górskich, która straciła swój dom – podpalony przez banderowców. Obok domu zachowała się stara studnia – ojciec poprosił przebywającą tam Ukrainkę o kubek, by napić się wody, która miała dla niego niezapomniany smak. Więcej rodzice już nie pojechali w tamte strony. Ojcu pozostał w pamięci jedynie smak wody i wspomnienia.

Na Kresy pojechał także Bolesław- nie odnalazł już na swojej ojcowiźnie gołębnika, pozostał tylko dom i stara jabłoń. Dzisiaj jako sędziwy człowiek, często z żalem wraca do wspomnień tamtych miejsc i wydarzeń.  
Po śmierci rodziców – Kresowian, (jak ktoś powiedział – ludzi należących do szczególnej grupy naszego społeczeństwa, ludzi o krwawiących sercach, poranionych duszach, otwartych ranach w psychice, którzy uciekali nocami ratując swoich bliskich przed okrutną śmiercią) odwiedziłam to szczególne miejsce uczestnicząc w wycieczko – pielgrzymce z proboszczem parafii Kolegiaty jarosławskiej. Nie potrafię powiedzieć co czułam. Mój mąż, który był ze mną – jako mężczyzna zrozumiał uczucia mojego ojca. Później opowiadał o tym dzieciom i znajomym. Dużo czytał i czyta o tych pięknych kresowych ziemiach: Wołyniu i Podolu.

Jeżeli chodzi o moją osobę, mąż twierdzi, że pochodzę z pięknego Podola a nie z Ukrainy. Mnie to wystarcza. Jestem szczęśliwa ze swego pochodzenia – miałam szlachetnych rodziców Kresowian. Czas biegł nieubłaganie – rodzice pomarli i zostali pochowani na Nowym Cmentarzu w Jarosławiu.