Jerzy Stecki – opracowanie dot. zagłady Czerwonogrodu, cz. 2.

TA NOC NIESPOKOJNA.

 
I wreszcie nadszedł dzień grozy, a raczej straszna noc. Ci, którzy przeżyli, zdali sprawozdanie z przeżywanej tragedii. Oddam głos zakonnicy, siostrze Władysławie Sobierajskiej z klasztoru:

Był to pierwszy piątek lutego 1945 roku, w którym wypadł dzień Matki Boskiej Gromnicznej. Ksiądz kanonik Szczepan Jurasz rano odprawił mszę św. w naszej kaplicy klasztornej. Zebrało się mnóstwo ludzi z pobliskiej ulicy w Nyrkowie (…) Później odprawił w Czerwonogrodzie uroczystą mszę św. Było to wspólne przeżywanie rozstania się z rodzinną parafią, w której znajdował się cudowny obraz Matki Boskiej (…) Ze łzami w oczach błagał lud o pomoc i łaski na przyszłe dni, przeczuwając coraz bardziej niepewność życia. Po tej mszy został w Czerwonogrodzie, gdyż miał grzebać jednego chłopca zamordowanego w lesie (probostwo mieściło się na górce obok cmentarza w Nyrkowie). Nam, siostrom polecił, byśmy na noc przyszły z dziećmi do Czerwonogrodu na dół… Siostra przełożona zdecydowała jednak, że nie opuści klasztoru.

Około godziny 21 słychać było ruch przejeżdżających sań drogą obok klasztoru. Wystrzelone rakiety oświeciły cały Czerwonogród. Wtedy zobaczyłam wielu uzbrojonych mężczyzn z karabinami. Ujrzałam białe postacie z pochodniami jak schodziły w dół. Patrząc z przerażeniem przez okno, ujrzałam na skraju lasu pierwsze pożary domów, które miały strzechy słomiane. Ogromny pożar. Wkrótce strzały karabinowe. Ludzie w popłochu widząc pożary, palące się stodoły, chlewy, ryczące bydło, ratowali się ucieczką. Nagle napadnięci ginęli od kul i noży. Krzyki, jęki i wycia palących się zwierząt dolatywały do moich uszu. Nie zapomnę tego do śmierci (…) Wioska otoczona przez miejscowych banderowców ze wszystkich stron. Miejscowi ludzie wpadali w ich ręce, gdyż zwoływali ich do siebie. Padały ofiary okrutnie zmasakrowane…

Podobnie opowiadają oblężeni. Pierwsze strzały postawiły na nogi całą wioskę. Czerwonogród otoczony był płonącymi pochodniami. Ze wszystkich stron raziły kule karabinowe. W trzech krańcach wsi wybuchły pożary. Od strony Szutromieniec spalono zabudowania, skąd uciekali ludzie. Jak się okazało spalono tam 8 domów i zginęło 10 osób. Kto żyw wycofywał się do centrum. Paliło się na przeciwległym krańcu tzw. „kącie”. Tam spalono 14 domów, zginęło 20 osób. Dom Winiarskich został spalony. Tam zginęła Marta Winiarska. W okolicach Domu Ludowego został ciężko ranny w biodro Bronisław Stachurski. Zniesiony z posterunku przez córkę Czesławę i jej koleżankę bardzo krwawił. Nie mogły zatamować krwi. Tymczasem dwaj młodsi bracia bronili dostępu do wnętrza, gdzie leżał ojciec. Wokół słyszano jęki i strzały. Wreszcie dziewczęta po zaopatrzeniu ojca ratowały innych rannych, których przybywało. Rany były okropne. Między innymi rannemu w brzuch Dmytruszyńskiemu Cesia Stachurska wyciągała wełnę z kożucha, wplątaną w ranę.

Relacjonuje Czesław Świderski:

Strzelanina i dzikie wrzaski podpalaczy mieszały się ze szczekaniem psów i ryczeniem bydła w płonących stajniach, a nadto unosiły się jęki mordowanych ludzi, którzy nie zdążyli uciec z bezpośredniego zagrożenia. Po pierwszych wystrzałach zacząłem ubierać się. Matka obudziła siostrę,
która nieprzytomnie wstała na łóżku i zwaliła się z jękiem wołając: jestem raniona w samo serce. Zobaczyłem jak z jej piersi tryskała fontanna krwi. Oddał do niej strzał bandyta stojący już pod naszym oknem. Za chwilę banderowcy wpadli do mieszkania, gdzie na podłodze leżała w kałuży krwi moja siostra Janina. Wyciągnęli z siennika słomę i wokół niej rozpalili ognisko.

Matka w tym czasie skryła się w komórce pod sieczkarnią. Ja z bratem ukryłem się w drugim mieszkaniu pod piecem gdzie zostaliśmy zasłonięci przez bandytę szukającego pozostałych mieszkańców domu. Byli to ludzie znajomi, bo od razu rozpoznali moją siostrę, o czym następnego dnia donieśli mojej babce mieszkającej jeszcze w Nyrkowie. Po wyjściu bandytów ugasiliśmy płonąca słomę. Za chwilę wpadli drugi raz i wyciągnęli z drugiego łóżka słomę rozniecając na nowo. Ponownie ugasiliśmy ogień kładąc siostrę na łóżku. Wtedy bandyci zorientowali się że, jest ktoś w domu, kto ranną dziewczynę zabrał. Oblali, więc dom benzyną, podpalili i odeszli. Usłyszeliśmy silne chrapanie siostry i ciszę. Wyskoczyliśmy z płonącego domu obaj z bratem, kryjąc się pomiędzy snopami kukurydzianki opartej o parkan, gdzie przesiedzieliśmy do rana…

Na trzecim odcinku obrony od tzw. „lewady” bronili się Wysocki Marcin ze „znariadką”, Wierzbicki Marcin z„mauzerem”, Dąbrowski Ignacy i Okoński Marcin z „pepeszami”. Ci czterej nie zeszli ze swoich stanowisk, mając dobrą osłonę za plecami i kładli pokotem każdego, który wyskoczył z lasu i podążał z zapaloną wiązką słomy do zabudowań. Dopiero, kiedy Marcin Okoński został ranny w szczękę bandyci wdarli się między domostwa. Do tej pory większość mieszkańców zdołała uciec i skryć się w kościele. Nie zdążyła uciec jedynie stara Grzesińska i jej córka Maria Sutyk. Jej półtoraroczna córeczka Hania została znaleziona nazajutrz w kałuży krwi. Zabrała ją i zaopiekowała się do czasu powrotu z frontu ojca, pani Samogowa. Marcin Wysocki mimo odniesionej rany w nogę nie zszedł ze swego odcinka do końca. Po rozwidnieniu się naliczono na tym odcinku 12 kałuż krwi bandyckiej.

Na czwartym odcinku obrony koło młyna siedział z „diechttierowem ” Sowiet Kowiernik i z„mauzerem” Bronek Owad. Obaj na swoich stanowiskach nie dopuścili żadnego bandyty, dzięki czemu młyn i ludzie tam ukryci ocaleli.

Ksiądz Jurasz chcąc się schronić w kościele, zastał tam zamknięte drzwi, przez tych, którzy znaleźli się tam wcześniej. Ktoś zaprowadził go do pieczary obok świątyni. Niestety nie przeżył nocy. W zdobytym zamku napastnicy zamordowali rodzinę Romachów i wszystkich mieszkańców oficyn. Broniąc dostępu do miasteczka od strony zdobytego zamku zginęli Eugeniusz Bobryk i Ignacy Karasowski, 16 letni Alojzy Glezner został śmiertelnie ranny. Zmarł po napadzie podobnie jak Bronisław Stachurski. Józef Ryczaj zginął koło swego domu, śpiesząc na ratunek żonie i dziecku. Maria Sutyk zginęła trzymając na ręku półtoraroczną córeczkę Hanię. Po napadzie znaleziono dziecko przy zmarłej matce. Przeżyło… Napastnicy, pomimo znacznej przewagi, nie mogli zdobyć wsi. Zaczęło świtać, gdy usłyszano wołania: „bratia widstupajem” (bracia odstępujemy).

Relacja młynarza Szuby:

Byliśmy przygotowani, gdyż młyn był pod lasem, toteż spodziewaliśmy się,  że tu odbędzie się pierwsze natarcie bandy. Przed młynem stało 12 furmanek czekających w kolejce na przemiał. Była godzina 21:30, młyn pracował na pełnych obrotach, wszyscy pracownicy na swoich stanowiskach, podwórko młyna oświetlone. Noc była mroźna, dużo śniegu, ale była też wyjątkowo jasna.
Przyszedł Grzybiński i księgowy Żołyński ze słowami:, „ale piękny wieczór, jasno, dużo śniegu — może przeżyjemy tę noc spokojnie”. W powietrzu była niepokojąca cisza, którą zagłuszał szum wodospadu, cisza z tych, które zwiastują wielkie nieszczęście. Nagle padły strzały znad wodospadu
na młyn. Powstało zamieszanie, ludzie zaniepokojeni kręcili się przy swoich wozach, pracownicy wylegli z młyna. Mieliśmy przedostać się do Domu Ludowego, gdzie był nasz punkt zborny na wypadek napadu.

Niestety było za późno, ponieważ byliśmy pod obstrzałem bandy usytuowanej nagórze, więc i tak czekałaby nas pewna śmierć. Ludzie w panice ukryli się każdy gdzie mógł, np. bracia Owadowie ukryli się między walcami i ocaleli, zginęła tylko Kasia Rzepiej. Członkowie bandy, aby zamaskować się ubrani byli na biało, tylko czarne punkty na śniegu to ich głowy, kulali się po śniegu w dół z góry. Zaczęła się prawdziwa masakra, zewsząd dochodził zgiełk, hałas, krzyki ludzi, wołanieo pomoc. Wszystko się pali; płoną domostwa, plebania, jęki ludzi mieszają się z rykiem oszalałego bydła, wyciem psów, rżeniem koni, kwikiem świń. W powietrzu dym, smród — śmiertelna zgroza.

Dochodzą wieści; zamek, który był jednym z miejsc obronnych, jest mocno atakowany, z zamku obrońcy i ludność, która się schroniła wycofują się do kościoła — to źle; jeżeli zaatakują kościół to koniec.
Garnizon w Uścieczku przyrzekł pomoc, toteż wysyłał umówiony znak — wystrzeliwując pięć zielonych rakiet, odpowiedź przyszła natychmiast; na niebie zajaśniało światło zielone, pięć sygnałów.Kieruję obroną usytuowaną w Domu Ludowym, gdzie był wyznaczony punkt zborny dla ludności cywilnej (drugi w zamku i w kościele). Banda podchodzi coraz bliżej Domu Ludowego, ci co bronili go od zewnątrz, kryją się teraz w domu; banda naciera. Obrońcy szczelnie ryglują dolne wejścia i okiennice. Panika wśród chroniącej się tu ludności, krzyki, lament, płacz dzieci. Obrońcy bronią domu z górnych okien budynku, w końcu brak amunicji, zostały tylko granaty. Granaty wyrzucane są przez okna w kierunku bandy, granaty skończyły się — rozpacz. Każdy z obrońców wyjmuje swój osobisty pistolet, każdy nabój „na wagę złota”, zostawiają sobie po dwa naboje w kieszeni — dla siebie, — bo nie oddadzą się żywcem w ręce wroga.

W kościele, część zgromadzonych tam obrońców walczy dzielnie, nie dopuszczają wejść bandzie od strony zamku. W kościele jest ksiądz Jurasz i bardzo dużo ludzi. Detonacje są coraz silniejsze; banda zwołuje się, ucicha — wycofują się; już dnieje, zbliża się 5 rano. Cisza poranna, umilkły strzały, napastnicy wycofali się, cisza po tragedii, ludzie oszaleli z bólu, strachu, rozpaczy wylegli ze „swoich kryjówek „. Nie ma sił, brak łez by opłakiwać pomordowanych i zgliszcza — cały dorobekżycia, ludzie rozglądają się, nawołują swoich bliskich. W oficynach zamku znajdują bestialsko zamordowaną rodzinę Romachów — rozebrano ich, wycięto im krzyże na brzuchach i wycięto napisy „koniec lachom”, skórę na szyi podcięto i ściągnięto na oczy, nogi i ręce połamane. Miejsca skrwawione, widać, że umierali w męczarniach.

Opowiada Władysława z Romachów, Kucy z Czerwonogrodu.

„Urodziłam się w Czerwonogrodzie w 1932 roku w rodzinie Romachów. To właśnie moi rodzice i rodzeństwo zostali w okrutny sposób zamordowani w zamku. Tato miał 39 lat, Mama 37, Siostra Cesia 16, brat Binio 11. Ja uciekłam z Ciocią Anielą Szymańską do szkoły tam wraz z naszą nauczycielkąp. Eulallą Wendlową przesiedziałyśmy do rana. A moja Babcia Zofia Szymańska ukryła się z księdzem Kanonikiem w pieczarze i tam była świadkiem śmierci księdza, zmarł na atak serca (…) Wysyłam Panu listę zamordowanych i rannych. Listę sporządziła moja Ciocia Aniela Szymańską w parędni po napadzie. Nie wiem czy jest to lista pełna…

Moja Babcia Zofia Szymańską, 67 lat, często opowiadała jak to uciekając spotkała przy kościele księdza Jurasza, postanowili ukryć się w grocie, znajdującej się na zboczu wzgórza. Ktoś jeszcze z nimi był, jakiś chłopiec czy dziewczyna, ale bojąc się, że tam mogą ich znaleźć, odszedł. Babcia została sama z księdzem. Ksiądz się bardzo bał, trząsł się i powtarzał: „ Pani Szymańska, co będzie jak oni nas tu znajdą?” Babcia pocieszała księdza, że są bezpieczni. Ksiądz po pewnym czasie zaczął ciężko oddychać, charczeć i przestał się odzywać. Babcia mówiła, że trwało to dość długo. Ksiądz już nic nie mówił, tylko dyszał, po pewnym czasie umilkł. Babcia zaczęła go szarpać, ale już nie żył. I tak z martwym księdzem siedziała do rana.

Rano zniesiono księdza do kościoła i włożono do trumny, nie mieścił się w niej, bo była przygotowana dla chłopca, który miał być pochowany 3 lutego. Moi rodzice uciekli w stronę zamku i tam na dziedzińcu zostali w okrutny sposób zamordowani. Tato był w wojsku, jesienią 1944 roku został urlopowany, miał poważną wadę serca, dlatego nie brał udziału w obronie.Tato zawsze mówił, jeżeli nas napadną uciekamy do parku a stamtąd do zamku, tam ukryjemy się w lochach. Niestety oni byli tam wcześniej i moja rodzina wpadła im w ręce. Rozebrali wszystkich do naga, w okrutny sposób męczyli, świadczą o tym kałuże krwi i krzyki i jęki, które słyszeli ukryci w sąsiedztwie. Tatę nie spalili a mamę i siostrę Cesię i brata Binia spalili (…) Ciocia chciała żebym się z nimi pożegnała i na drugi dzień zaprowadziła mnie pod kościół, tam wokół kościoła leżeli rzędem wszyscy pomordowani. Ciała złożono do dołu po wapnie”

Zaczęło się znoszenie zamordowanych, opatrywanie rannych. Bilans okropny. Płacz mieszał się z jękami rannych… Co działo się dalej opisze siostra Władysława:

„Nagle zauważyłam, że gromada banderowców zbliża się do klasztoru. Zaczęto walić w drzwi i rąbać siekierami wołając: „Lachy otwórzcie!” Siostra przełożona odsunęła w kaplicy mensę i nakazała bym weszła tam z dziećmi. Był to 7 letni chłopczyk, dwie dziewczynki po 12 lat, 18 i 19 lat. Szybko zasunęła wejście mensą ołtarza i wyszła do zakrystii (…) Gdy wpadli do kaplicy, zapalili świece i zaczęło się poszukiwanie za nami. Jeden z nich przybliżył się do ołtarza, aby otworzyć tabernakulum, ale został upomniany (…) Jedna z dziewczynek poznała przez szparę i po głosie, że był to syn diaka z cerkwi we wsi Nyrków (diak — równoznaczny z organistą w kościele).

Po chwili poszukiwania przystąpili do rąbania drzwi do zakrystii. Gdy weszli zaczęli się odgrażać, że jako Lachy będą spalone,zmuszano siostrę przełożoną, by powiedziała gdzie są dzieci, bito ją, zapalono w kaplicy słomę, ale tliła się bo była mokra. Wyprowadzono siostry na parter. Słyszałam cztery strzały, które zmasakrowały głowę i twarz siostry Klary Linowskiej, a siostrze Bronikowskiej wbito nóż w plecy… Gdy opuszczałyśmy klasztor zaraz była strzelanina z Nagórzan, musiałyśmy spuszczać się wąwozami. Gdy zeszłyśmy do Czerwonogrodu powitali nas ludzie donosząc o śmierci księdza Jurasza i innych… Udałam się wtedy z ludźmi do klasztoru, by zabrać zwłoki sióstr i pochować razem z innymi…

POGORZELISKO


Za grób dla 47 ofiar posłużył dół po wapnie usytuowany na placu kościelnym. Nie było trumien. Jedną tylko zbito dla księdza Jurasza i wszystkich pochowano we wspólnej mogile. Połączono wszystkich męczenników tej tragicznej nocy razem. Nie było kapłana, który odprawiłby katolickie egzekwie…
Tak oto nastąpiła zagłada Czerwonogrodu, miejscowości historycznej, pamiętającej i książąt ruskich i najazdy Tatarów, Turków czy innych, króla polskiego Kazimierza Wielkiego i Kazimierza Jagiellończyka, a także innych możnych tego świata, miejscowości, której niektórzy historycy przypisują przewodnią rolę Grodów Czerwieńskich. Na 17 saniach wywieziono rannych do szpitala w Horodence. Pozostali schronili się w Tłustem lub w Zaleszczykach, by za kilka miesięcy wyjechać w nieznane, jako tzw. „repatrianci”! Z Czerwonogrodu nie pozostało nic! Nie ostał się ani jeden dom, a władze sowieckie przemianowały ten bajeczny zakątek na „Uroczysko Czerwone”!

Kilka dni po zagładzie Czerwonogrodu NKWD aresztowało 12 Polaków z Czerwonogrodu i Nyrkowa i osadzono ich w Tłustem. Tam 20 lutego 1945 roku odbył się nad nim sąd. Wszyscy zostali skazani, za udział „w rabunku i napaści na Ukraińców w Nyrkowie”, na długoletnie więzienie i zsyłkę w głąb Związku Radzieckiego. Po dziesięciu latach katorgi w więzieniach i łagrach wrócił najmłodszy z nich, Kasper Karasowski. Jego wspomnienia są wstrząsające. Prawdopodobnie wrócił tylko jeszcze jeden zesłany. Pozostali podzielili los setek tysięcy Polaków w głębi Rosji.

ZAKOŃCZENIE

Minęło już wiele lat od zagłady Czerwonogrodu na Podolu, w powiecie zaleszczyckim, w województwie tarnopolskim, gdzie dokonano okrutnego morderstwa na ludności polskiej, starcach, kobietach, na kalekach oraz bezbronnych dzieciach. Na Matki Boskiej Gromnicznej, 2 lutego 1945 roku Ukraińcy napadli na Czerwonogród. Sprawa Katynia, Ostaszkowa i Miednoje jest znana już całemu światu – czekamy na tego konsekwencje a szczególnie na przyznanie się strony Rosyjskiej do winy.
Inne morderstwa np. w Jugosławii są nagłośnione na cały świat, ale o naszych sprawach na Podolu, Wołyniu i innych miejscowościach, gdzie byli mordowani Polscy Obywatele przez bandy UPA bardzo mało się mówi w imię dobrosąsiedzkiej fałszywej przyjaźni. Coraz częściej dochodzą nas głosy oburzenia Ukraińców o jeszcze większym okrucieństwie ze strony Polaków i wielkich krzywdach, jakich doznali w tych dniach.

Wystarczy pojechać dzisiaj do Lwowa i przejść się wieczorem pod pomnik Szewczenki – ujrzymy nacjonalistów ukraińskich XXI wieku! Zadziwiająco podobna historia była podczas obrzucania się winami za mordy Katyńskie przez stronę Niemiecką i Radziecką. Prawda zwyciężyła. Historia pokazuje, że kłamstwo lub przemilczanie faktów, nie jest to dobrą metodą do wyjaśnień, przebaczeń i pojednań między narodami. 

W hołdzie mojej ukochanej, ale niestety zmarłej już mamie – Czesławie Steckiej (z domu Stachurskiej)uczestniczce tych straszliwych dla niej dni – ku przestrodze i pamięci następnych pokoleń.

Jerzy Stecki, Jarosław, 24.04.2012r

.

.